Jeśli ktoś dobrnął do ostatniego tomu „Mojej walki” Knausgårda, natrafił na tę krótką relację z koncertu chicagowskiego zespołu Wilco: „Jeff Tweedy, pulchny, a właściwie gruby, podszedł do mikrofonu i bez żadnych wstępów zaczął grać, a śpiewał idealnie czysto i dokładnie, bez najmniejszego wysiłku. Jeśli chodziło o angielskie zespoły, nigdy nie miało się pewności, że tak będzie (…). Ale Wilco to Amerykanie, a oni nie wystawiali muzyki na pokaz, tylko ją w sobie mieli. (...) Później poszliśmy się upić” (przeł. Iwona Zimnicka).
45-letni, urodzony w Kalifornii songwriter Cass McCombs wydaje się ulepiony z podobnej gliny co Tweedy. Pracował w stadninie koni, na budowie, malował jeden z wieżowców Trump Tower, jeździł ciężarówką oraz był zatrudniony na chyba wszystkich podrzędnych szczeblach w branży rozrywkowej – od biletera w kinie po sprzedawcę w księgarni. Jeszcze do niedawna nie miał stałego miejsca zamieszkania – pomieszkiwał u znajomych (stan na rok 2019, nie wiadomo, czy pandemia coś zmieniła w tej kwestii). Jak na amerykańskiego songwritera – wymarzone pozamuzyczne CV.
McCombs to gość nieprzewidywalny, który chętnie miesza gatunki, powagę z humorem, robi rzeczy instynktownie i niespecjalnie szlifuje swoje nagrania. Obraca się w kręgu amerykańskiej tradycji, na której DNA składają się takie gatunki jak country, soul, folk czy jazz, i potrafi tchnąć w nią nowe życie. Włączmy utwór „County Line” z 2011 roku. Każdy element: tekst, wokal, melodia, aranż, nawet perkusja, jest delikatny i niestabilny, rozedrgany emocjonalnie. Ni to soul, ni slowcore: Al Green spotyka zespół Low. W teledysku do piosenki widzimy przesuwającą się w spowolnieniu nowoorleańską paradę karnawałową, w pierwszych sekundach McCombs tarza się po podłodze z gitarą akustyczną. Kuszące, choć niezdrowe: samemu ma się ochotę pogrążyć się w alkoholowo-psychotropowej mgiełce. Albo wróćmy do „Confidence Man” z 2019 roku, gdzie McCombs czaruje jazzowym, lynchowskim aranżem. Albo jeszcze „Bum Bum Bum” z 2016. Refren z tytułowym motywem jest ubrany w prosty, pobrzmiewający klasyką rocka lat 70. gitarowy riff. Mówiąc kolokwialnie, ten prosty motyw tak jedzie, że choć piosenka ma sześć lat, to brzmi, jakby co najmniej od kilku dekad była punktem obowiązkowym na składankach „rocka drogi” sprzedawanych na stacjach benzynowych. Dziedzictwo szerzej pojętej gitarowej alternatywy też nie jest McCombsowi obce. „Sacred Heart” to jeden z najlepszych pastiszów The Smiths, jaki słyszałem. W 2019 roku nagrał też utwór z klasykami tuareskiego rocka Tinariwen. Na nowej płycie w piosence „Krakatau” eksperymentuje z kolei z latynoskimi rytmami tanecznymi.
Wydany pod koniec sierpnia „Heartmind” to jego dziesiąty album w 20-letniej karierze. Spory dorobek jak na kogoś, kto przyznaje, że za swoją muzyką nie przepada (i uważa to za psychologiczny defekt – wolałby się nią cieszyć). W wywiadach McCombs opowiada o chaotycznym procesie twórczym – setkach decyzji, które trzeba podjąć, selekcji negatywnej, odrzucaniu piosenek, fragmentów tekstów, pomysłów. Gdy jednak już jest zmuszony podjąć jakąś decyzję, kieruje się instynktem i nie analizuje jej nadmiernie. Kiedy udzielał niedawno wywiadów promocyjnych do „Heartmind”, myślami był już przy następnym projekcie.
Na ostatnich płytach McCombs rozszerzył paletę brzmieniową. Na „Heartmind” trafił na przykład utwór „Karaoke”, lekki nowofalowy pop-rock, nie przez przypadek kojarzący się z latami 80., w stylu wielkiego kanadyjskiego songwritera Dana Bejara. McCombs żongluje tutaj referencjami: wplata do utworu nawiązania do kolejnych piosenek charakterystycznych dla amerykańskiego baru karaoke. W Polsce śpiewałby pewnie o Kaziku i Dżemie, ale tu słyszymy o „Under the Boardwalk” The Drifters, „Unchained Melody” Righteous Brothers i „Vision of Love” Mariah Carey. Padają nazwy girl groups z lat 60. – The Chiffons i The Supremes. To jakiś pan do adresatki swoich uczuć mówi linijkami z sentymentalnych popowych piosenek.
Cass McCombs „Heartmind”, Anti- 2022Takie zabawy odniesieniami, cytatami to dla McCombsa – poety z debiutanckim tomikiem wydanym w 2019 roku – żaden problem. W „New Earth” McCombs snuje fantazję o końcu ludzkiego świata, ale raczej z tradycji „innego końca świata nie będzie”, a nie apokaliptycznej: zamknięto Twittera, Elon Musk miał zły dzień. W ostatnim zestawie, tytułowym „Heartmind”, znów wrzuca wizję końca i znów jest ona trochę niepoważna: po mieście fruwają puste torebeczki po ketchupie (takie, jakie dostaje się do frytek w McDonaldzie).
Kolejna perełka tekstowa to utwór „Unproud Warrior” – niespieszna 6,5-minutowa americana. Jest w nim coś z gadulstwa Marka Kozelka. Pisany w drugiej osobie, przedstawia postać młodego żołnierza, który w 2017 roku wychodzi z armii. To jakby krótki fragment współczesnej amerykańskiej powieści z nurtu rozliczeń wojennych. Chłopak obserwuje nowe bary fast food w swojej okolicy, zamawia jedzenie z samochodu, ma gonitwę myśli i wyrzutów sumienia, które próbuje racjonalizować. Widzi w filmach obrazy wojny, które zupełnie nie przypominają jego doświadczeń. Nikomu o nich nie opowiada – i tak nie zostanie zrozumiany. Ten chaotyczny i dosłowny tekst ma swoją moc.
Choć nie ma tu utworów tak smutnych jak „County Line”, to całość ma zdecydowanie melancholijny nastrój. Zapewne ta cecha przysporzyła McCombsowi w ciągu całej kariery najwięcej fanów. Zbudowane na jednym motywie melodyjnym (naprawdę czarującym) „Belong to Heaven” z gościnnym udziałem Danielle Haim (znanej z zespołu HAIM i z filmu „Licorice Pizza”) jest pożegnaniem z jednym z przyjaciół muzyka. A w cohenowskim, mruczano-śpiewanym „A Blue Blue Band” postanowił opowiedzieć historyjkę o zespole folkowym z Nevady. Dlaczego? Jak to często u McCombsa bywa, „Heartmind” to płyta pełna odniesień do jego prywatnej mitologii.
McCombs żyje spotkaniami z ludźmi. Nic więc dziwnego, że „Heartmind” to praca bardzo zespołowa. Udział w nagraniu wzięły dwa tuziny gości i stałych współpracowników – na czele z Shazadem Ismailim, który wyprodukował pięć utworów. Poza nim pojawiła się też m.in. saksofonistka Charlotte Greve, której partie wzbogacają tutaj kilka utworów, czy gwiazda muzyki country Wynonna Judd. Muzyka i teksty McCombsa to więc w pewnym sensie przedłużenie jego chaotycznego, ale pięknego życia. Nie sposób rozdzielić jednego i drugiego – ktoś wpadnie i zostanie na dłużej, inny pojawi się na jeden numer.
McCombs nigdy nie miał w karierze swojego momentu absolutnie gwiazdorskiego. Jest raczej latebloomerem, artystą długo wchodzącym na swój twórczy szczyt. Jeszcze długo może wydawać w swoim niespiesznym tempie kolejne płyty (ostatnio raz na trzy lata). Czas powinien im raczej dodawać szlachetnej patyny, niż brutalnie się z nimi obchodzić. Opowiadanie świata trwa.