Śpiewająca wiewiórka
fot. Jake Daniels

8 minut czytania

/ Muzyka

Śpiewająca wiewiórka

Piotr Kowalczyk

„Za każdym razem inni, za każdym razem tacy sami” – te często powtarzane słowa legendarnego didżeja radiowego Johna Peela o jego ulubionym zespole The Fall można odnieść również do Real Estate. W przypadku piątego albumu grupy nie jest to jednak komplement

Jeszcze 2 minuty czytania

Real Estate brzmią dziś jak zespół pocztówka z innych czasów. Gdy grupa ze stanu New Jersey pojawiła się z pierwszymi nagraniami w 2009 roku, na amerykańskiej scenie alternatywnej słowem roku był „chillwave”, nurt chałupniczo wyprodukowanego popu, zbudowanego na samplach i zanurzonego w gorącym pogłosie. Trwał akurat w najlepsze poprzedni kryzys, a w tekstach piosenek reprezentujących ten nurt oprócz wakacyjnych rekwizytów – plaży, fal, wody, surfingu, narkotyków – wyczuwalny był prekariacki spleen. W utworze „Blessa” Chaz Bundick z Toro Y Moi (wtedy jeszcze przede wszystkim grafik komputerowy) nieśmiało nucił: „I found a job / I do it fine / Not what I want / But still I try”, co krytycy potraktowali niemal jak manifest. Również Real Estate, choć bliższe tradycji gitarowych grup takich jak wczesne R.E.M. czy lokalni herosi z Jersey, Yo La Tengo i Feelies, prezentowali podobną postawę życiową. Z czasem stali się wręcz idealnym uosobieniem chillu, trochę słowa wytrychu lat 10. XXI wieku (jak cool dekady temu), a trochę upragnionej formy egzystencji, o której powstają kulturoznawcze felietony

Spójrzmy tylko na tytuły ich wczesnych piosenek (specjalnie na potrzeby tej recenzji przetłumaczył je Wychowany na Trójce): „Dni”, „Podmiejski napój”, „Plażowy włóczęga”, „Podmiejskie psy”, „Pływacy w basenie”, „Motorowery”, „Piwnica”, „Głupi fart”, „Cudowne lata”. Były to teksty opiewające chłopackość i wakacje spędzane w bezkresnej suburbii w stanie New Jersey (a konkretnie w średnioklasowym, przygniatająco białym Ridgewood). Sercowe i egzystencjalne rozterki oraz kredyt studencki – na jednym praktycznie wdechu (trochę jak w komedii romantycznej „Orbitowanie bez cukru” z 1994 roku, minus wszechobecna ironia i piętrowe nawiązania). Albo jakby obraz Davida Hockneya „A Bigger Splash” z jego melancholią przełożyć na formę elegancko skrojonej trzyminutowej piosenki.


Niewiele jest grup o równie spójnym z muzyką wizerunku – normcore’owi regularsi, którzy, gdyby nie kapelka, uczyliby literatury w szkole albo pracowali w biurze projektowym. Rockowych grup złożonych z przeciętnych białych facetów (takich jak z Instagramowych memów „Middle Class Fancy”) było mnóstwo, o większości nie pamiętają nawet ich najbliżsi. Koniec końców o tym, że w przypadku Real Estate te skojarzenia wzajemnie na siebie skutecznie pracowały i tworzyły jakiś przekaz estetyczny, zadecydowała sama muzyka. A konkretnie ulotna chemia między brzęczącą, spogłosowaną gitarą Matta Mondanile’a i delikatnym, chłopięcym wokalem Martina Courtneya. Wiele wskazuje na to, że to Mondanile – wyrzucony z zespołu w 2017 roku w związku z licznymi oskarżeniami o molestowanie kobiet – był mózgiem kompozytorskim projektu. Warto obejrzeć odcinek cyklu „Against the Clock”, w którym w zaledwie 10 minut tworzy podstawy nowej piosenki. Wymyślony na kolanie, między jednym a drugim łykiem colki, szkic brzmi jak coś, co mogło trafić na płytę „Days” albo „Atlas”, dwa najlepsze albumy Real Estate.

Odejście Mondanile’a zaburzyło idealną chemię kompozytorską, zespół zaś skręcił w stronę grania mniej zwiewnego, bardziej skomplikowanego rytmicznie i mniej przebojowego. Real Estate zatrudnili nowego gitarzystę. Do grupy dołączył ich znajomy Julian Lynch, ważna postać na amerykańskiej scenie niezależnej, autor kilku świetnych, niekiedy mocno eksperymentalnych płyt. Wydawałoby się, że jest to wymiana 1:1, bez strat w jakości. Coś się jednak skończyło. Na poprzednim albumie „In Mind” stracił swoje mojo, na najnowszym próbuje je odzyskać. Wychodzi z tego z twarzą, ale upragnionego chillu nie odzyskuje. Słychać, że Real Estate bardzo się starają. Może nie ma co doszukiwać się tu cynizmu, bo po raz kolejny Courtney i spółka odpalają to, co po prostu od zawsze mieli w sobie – wiosenne melodie, brzęczące arpeggia gitar i chłopięcy urok. Płyta jednocześnie sprawia wrażenie trochę wykalkulowanej. Nic w niej nie zaskakuje. „Za każdym razem inni, za każdym razem tacy sami” – te często powtarzane słowa Johna Peela o zespole The Fall można odnieść również do Real Estate. Tym razem nie jest to komplement.

Kolejne utwory na płycie, niezależnie od tempa, sprawiają wrażenie statycznych, tak jakby grupie brakło natchnienia i po prostu koniecznie chciała ten album ukończyć. Niezależnie od tego, czy zespół próbuje użyć aranżacji à la disco („Paper Cup”), czy inspiruje się ambientowymi teksturami w stylu Air („Friday”), efekt jest w najlepszym razie letni. Nie ma tu ani jednej piosenki, która napędzałaby album, powodowała, że „The Main Thing” to coś więcej niż kilkanaście utworów wrzuconych na jedną randomową playlistę. Ta nijakość płyty szokuje tym bardziej, że Real Estate ponoć nagrywali ją w trybie intensywnych sesji twórczych, pod okiem producenta ich drugiego albumu „Days” (2011), który potraktował zadanie trochę jak guru coachingu. Zachęcał muzyków, żeby tworzyli maksymalnie świadomie, metodą eliminacji niepotrzebnych elementów. Mniej niekoniecznie znaczy więcej, jeśli zawodzą cię intuicja i natchnienie.

Do głównych motywów albumu „The Main Thing” należą rozważania na temat dorosłości, doświadczenia ojcostwa i przemijania. Real Estate są na scenie już ponad 10 lat. To jednak bardzo długo. Mówimy przecież o zespole, który nigdy nie osiągnął pułapu popularności, po którym granie w kapeli indierockowej staje się twoją fuchą aż do emerytury. Jest to też więc po części płyta autotematyczna, zamknięcie dekady, być może pożegnanie. Rozważania o cudzie życia rodzinnego Martin Courtney (ojciec trójki dzieci) potrafi przełamać czymś budzącym niepokój. Wokalista i tekściarz Real Estate nigdy nie rzucał bon motami jak Morrissey. Jego supermocą była natomiast lapidarność, mówienie jak jest: „25 in 2010 / Never going back again / Other side of a locked door / 39 in ’24”. W kontekście globalnej sytuacji nawet takie oczywistości budzą niepokój Real Estate, „The Main Thing”, Domino Records 2020Real Estate, „The Main Thing”,
Domino Records 2020
(w końcu rozmowa o pogodzie stała się ostatnio polityczna). Takich drobnych spostrzeżeń jest na tej płycie więcej. To nie jest liryka emocjonalnych uniesień ani trolling czy wysilanie się na błyskotliwość, raczej próba znajdowania poezji w najbardziej prozaicznych momentach: „Wake up cold, the moon still gold / The kitchen floor is freezing / The radiators aren’t even warm / But you are and you’re upstairs sleeping”.

Teledysk do piosenki „Paper Cup” przedstawia historię gigantycznej pluszowej wiewiórki–piosenkarza występującej w podmiejskim „centrum rozrywki”. Śpiewająca wiewiórka, ubrana trochę jak prowincjonalna gwiazda country, najlepsze lata ma już za sobą, pod sceną zamiast, jak kiedyś, szalejących tłumów bawią się uczestnicy urodzinowego kinderbalu. Gwieździe psuje się mechanizm, wyczerpują baterie, traci fanów, łapie frustrację, obrzucana jest jedzeniem (rzut oddaje m.in. sam Courtney). Nie tylko postać z teledysku najlepsze ma za sobą, również podmiot liryczny piosenki demonstruje zgorzknienie: „You always come up gold / Without having been told / Was I ever that young / Or was I always old? / You’re trying on new fits / I’m on the same bullshit / But you know I love it / And I can’t seem to quit”. Stan New Jersey, będący amerykańskim odpowiednikiem Radomia i Rzeszowa, znany jest jednocześnie z nieustępliwych, ambitnych entertainerów. Sinatra, Springsteen, Bon Jovi... Strach przed „skończeniem się” napędzał przecież takiego Sinatrę właściwie nieustannie. Również Real Estate nie chcą jeszcze zejść ze sceny, jeszcze walczą.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych