Alex Giannascoli na swój obecny status gwiazdy sceny niezależnej pracował wiele lat. Pozornie przeszedł standardową drogę muzyka millennialsa i skorzystał z narzędzi oferowanych mu przez epokę. Urodzony w Filadelfii w 1990 roku songwriter zaczął publikować muzykę już w wieku 15 lat. Produkował ją za pomocą oprogramowania na komputerze Apple sprezentowanym mu przez rodziców. Równolegle podbierał płyty z kolekcji siostry, przechodził fascynację grupami Radiohead i Modest Mouse, a potem twórczością Elliotta Smitha, no i występował w licealnym zespole, grającym covery Blink-182 i Fleetwood Mac.
Nie jest to jednocześnie model kariery, który ktokolwiek mógłby dziś skopiować – po prostu obiegu, w którym jego gwiazda zaistniała, już właściwie nie ma. Utopię sieci 2.0 zastąpiła w ostatniej dekadzie tyrania algorytmów i sponsorowanego contentu. Swoją muzykę Alex G najpierw umieszczał na MySpace oraz na serwisach do dzielenia się danymi w rodzaju Mediafire.
Muzyk długo nie miał nawet wytwórni ani menadżera, grał przypadkowe koncerty, ale jednocześnie powoli stawał się gwiazdą blogosfery muzycznej i grup dyskusyjnych. W 2010 roku swoją muzykę zaczął wrzucać na serwis Bandcamp, licząc, jak jeden z wielu sypialnianych twórców, że zostanie zauważony. I tak w różnych zakątkach sieci rozrastał się kult Alexa G. W 2018 roku został przez magazyn Fader nazwany „najlepszym nieodkrytym songwriterem internetu”.
Ile jest dziś utworów Alexa G, które nie trafiły na żadne oficjalne wydawnictwa i są rozrzucone po różnych miejscach w sieci? Niektórzy podejrzewają, że nawet kilkaset. Wypada chyba tylko czekać na jakiś box zbierający i w jakiś sensowny sposób prezentujący tę twórczość.
Dopiero w ostatnich latach liczba odsłuchów jego piosenek na serwisach streamingowych poszła w dziesiątki milionów. Po tym jak Animal Collective wyraźnie zwolnili tempo (nie nagrali już równie ważnej płyty co „Merriweather Post Pavilion” z 2009 roku), a Ariel Pink odleciał w kierunku ponurych altrightowych obsesji (znalazł się wśród barwnego towarzystwa szturmującego Kapitol), to Alex G stał się najważniejszą postacią amerykańskiego undergroundu. Podobnie jak Ariel Pink, zaczynał od nagrań lo-fi i miał intuicyjne podejście do komponowania. Wraz z kolejnymi płytami, szczególnie po transferze do wytwórni Domino Records, zaczął przykładać coraz większą wagę do produkcji i jakości rejestrowanego dźwięku. Przy „God Save the Animals” Alex G stał się studyjnym perfekcjonistą. Wielki wpływ na to miało pandemiczne odosobnienie i brak koncertów, co pozwoliło mu skupić się na robocie.
Alex G, „God Save the Animals”, Domino 2022Pewna muzyczna niechlujność była przez lata ważnym elementem jego uroku. Alex G stworzył personę tajemniczą, pełną sprzeczności – geniusza muzycznego i trolla w sieci, mistrza w gubieniu tropów. Nieoczywiste – tak należałoby jednym słowem określić piosenki Giannascoliego. Na poprzedniej płycie, „House of Sugar”, jednym z centralnych utworów było „Hope” – ogniskowa ballada w stylu wczesnego Animal Collective z tekstem o uzależnieniu od fentanylu, pożegnanie ze zmarłym przyjacielem. Również słuchając nowego albumu, „God Save the Animals”, należy przygotować się na różnego rodzaju zaskoczenia. Cała płyta stylistycznie drga, jakby muzyk nie mógł się zdecydować, co ma być refrenem, a co zwrotką, porzuca pomysły i wraca do nich. A jednocześnie mamy tu do czynienia z bardzo ciekawie napisanymi piosenkami. „Runner” pobrzmiewa altrockowym hitem z lat 90., „Runaway Train” grupy Soul Asylum. „Mission” zaczyna się bluesowym motywem, a zbolały, ale jednocześnie pogodny, melancholijny głos Alexa G przypomina o skojarzeniach z Elliottem Smithem. W tle słyszymy fantastycznie uzupełniające aranż warstwy wokali i błyskotliwe zawijasy melodyczne.
Album powstawał w kilku amerykańskich studiach (a nie, jak wcześniej bywało, w sypialni Alexa G). Jednocześnie brzmi on bardzo intuicyjnie. Muzyka oscyluje od konfesyjnego folku (z tej samej parafii co Sufjan Stevens lub Kevin Elverum) po zanurzony w landrynkowym energetyku hyperpop – takim utworem jest choćby „Bitterness”. Alex G uwielbia też wszelkiego rodzaju manipulacje wokalem. Z efektu autotune korzysta, gdy tylko może – przykładem może być utwór „Cross the Sea”. Po nim następuje minimalistyczne „Blessing”, gdzie Alex G w maniakalnej manierze szepcze jakąś modlitwę o tym, że każdy dzień jest cudem i błogosławieństwem. Paranoja i poczucie odrealnienia tylko rośnie. Zamykający całość utwór „Forgive” odnalazłby się na którejś z płyt Boba Dylana z jego okresu „chrześcijańskiego” z przełomu lat 70. i 80. – akustyczne intro, rasowa solówka, tempo w stylu 10-minutówek Grateful Dead, forma idealnie pozwalająca rozbudować część instrumentalną…
Okładkę albumu zdobią trzy papugi, namalowane w estetyce kojarzącej się z broszurami świadków Jehowy. Nowa płyta to po części concept album poświęcony zwierzętom, teksty są pisane z ich perspektywy. Tak jak Thom Yorke z Radiohead miał obsesję na punkcie wypadków samochodowych, tak Alex G wydaje się wielkim fanem psów – jest ich pełno w piosenkach, ale też na okładkach poprzednich płyt. Może dlatego, że sam jest trochę jednym z nich – talentem czystej natury, chodzącą intuicją; psem potrafiącym wywęszyć w ziemi prawdziwe trufle, czyli najbardziej zakręcone i oryginalne rozwiązania melodyczne. Z tym trzeba się urodzić.