Chołod is coming
Saatgut-Tresor Svalbard Spitzbergen, CC BY 2.0

20 minut czytania

/ Literatura

Chołod is coming

Przemysław Czapliński

Rosja w książce Twardocha to czysta przemoc pozbawiona misji, zaś alternatywą dla tak pojętej Rosji może być tu tylko indywidualny izolacjonizm

Jeszcze 5 minut czytania

„Chołod” to powieść tak pojemna, że aż zachłanna. Autor połączył Rosję przedwojenną z Rosją współczesną, dramatyczny życiorys łagrowego więźnia z własnymi przygodami żeglarskimi, przywileje fikcji z roszczeniami do prawdy. Skorzystał zatem z większej swobody pisarskiej i poszerzył reguły literackiej gry. Tym samym przyznał też więcej wolności odbiorcy. 

Rosja dla opóźnionych

Historycznie książka zagarnia cały wiek XX – od I wojny aż po rok 2019 i postawę Rosji z czasu tuż przed napaścią na Ukrainę – ale autor przydzielił epokę stalinowską i putinowską dwóm różnym postaciom.

Chołod” ma budowę ramową: narrację zewnętrzną (i współczesną) prowadzi pisarz Szczepan – mężczyzna śląskiego pochodzenia z obywatelstwem polskim (żaden fragment tekstu nie blokuje utożsamienia go z Twardochem). Narrator ten latem 2019 roku, zmęczony życiem towarzyskim i rodzinnym, wyruszył na Spitsbergen. Po tygodniu łazęgi – „brudny, zmęczony, jakoś skrycie i tajemniczo szczęśliwy, uspokojony samotnością” – nocuje w hotelu w miejscowości Pyramidien, gdzie spotyka starszą kobietę (Borghild Moen), która zaprasza go na swój jacht. Razem ruszają w rejs krótki (30 mil), który – za sprawą propozycji Borghild – zamienia się w rejs długi (kilka tygodni). Podczas rejsu kobieta wręcza Szczepanowi rękopis dziennika napisanego przez Konrada Widucha. Zawartość dziennika to opowieść wewnętrzna, cofająca nas do pierwszej połowy XX wieku.

Widuch urodził się na Śląsku, w czasie I wojny został żołnierzem armii niemieckiej, później uczestniczył w rewolucji berlińskiej. Z Niemiec pojechał do Rosji, gdzie z głębokim przekonaniem i sporym okrucieństwem budował nowy ustrój. Brał udział w wojnie rosyjsko-polskiej 1920 roku (zabił wielu, ale w pamięci i na sumieniu pozostało mu zabójstwo bezbronnego polskiego jeńca). W trakcie wojny poznał Sofię – jak on wierzącą w komunizm. Pobrali się, doczekali się dwóch córek, zaczęli wieść w miarę normalne życie. W latach 30. stalinowskie czystki sięgnęły po „starych” bolszewików: w 1937 roku Widuch został aresztowany (Sofii udało się uciec), poddany torturom, skazany i zesłany do łagru. Po dekadzie, podczas transportu z jednego obozu do drugiego, uciekł, zabierając ze sobą jednego z błatnych (więźnia zajmującego wysoką pozycję w swojej społeczności). W trakcie ucieczki (cała ta partia dziennika jest pasjonująca) spotkał podobną do siebie zbieginię – okrutną, wulgarną, ale trzeźwo myślącą i po swojemu honorną błatną Ljubow. W trójkę docierają do miejsca, gdzie zatrzymuje ich zima (północ Rosji!), a od śmierci głodowej ratują ich Laudjes – członkowie tajemniczego ludu, który zdołał schować się przed historią i Rosją.

Szczepan Twardoch, „Chołod”. Wydawnictwo Literackie, 416 stron, w księgarniach od października 2022Szczepan Twardoch, „Chołod”. Wydawnictwo Literackie, 416 stron, w księgarniach od października 2022Widuch przez jakiś czas żyje z nimi w (tytułowej) wiosce Chołod. Pewnego dnia przylatuje do nich sowiecki hydroplan z dwoma lotnikami. Widuch namawia wówczas Chołodzian do zabicia Rosjan – martwi nie powiadomią nikogo o istnieniu wioski i jej mieszkańców. Chołodzianie nie rozumieją, bo są historycznie nieuświadomieni: nie zetknęli się z sowieckim totalitaryzmem, nie poznali rewolucji i łagrów, nie słyszeli o Stalinie i milionowych śmierciach. Widuch wyjaśnia im rzecz obrazowo: „Rosyja, jak przychodzi, to przychodzi wielka, chociaż jej ludzie marni, słabi, ale przychodzi wielka i nie jest w stanie znieść obok siebie niczego, co nie jest Rosyją, więc wszystko w Rosyję zamienia, rozumiecie, w Rosyję, czyli w gówno. Żeby wszystko było takie same, jak to gówno”.

Przemowa Widucha jest długa, barwna, pełna porównań do rozmaitych zjawisk natury (Rosyja jest „jak powódź”, ale gorsza, bo „fala się cofa, a Rosyja nigdy”), zasadniczo jednak sprowadza Rosję do „gówna”, czyli odrażającej i niszczycielskiej mazi. Znaczenie tej perory polega, jak sądzę, na tym, że pod Chołodzian można podstawić wszystkich opóźnionych w historycznym rozwoju. Należą do nich przede wszystkim dzisiejsi naiwniacy – ci, którzy wierzą w możliwość normalizacji stosunków z Rosją, bagatelizują wszelkie przejawy jej imperializmu i zamykają oczy na jej zbrodnie. Zastępom „opóźnionych” Twardoch przeciwstawia prostego człowieka, który studiów nie skończył, nauk nie pobierał, ale Rosję przejrzał na wylot.

Z literaturą się nie polemizuje. Ale reguły gry zmienił sam pisarz, wprowadzając do książki siebie samego. Spróbuję określić owe reguły i wprowadzić je do gry interpretacyjnej.

„Mniej demokracji jest lepsze”

Na końcowym etapie żeglugi Borghilda i Szczepan szukają wyspy będącej ostatnim potwierdzonym miejscem pobytu Widucha. Wpływają na wody należące do „rosyjskiej wyłącznej strefy ekonomicznej”, gdzie zostają zatrzymani i – wbrew międzynarodowemu prawu – zawróceni przez rosyjską straż graniczną. Kilka godzin później Borghild woła Szczepana na pokład i podaje mu lornetkę: „Na horyzoncie, na wpół zamglony, majaczył zarys wielkiej góry o rozległym szczycie, nad którym unosił się słup białego dymu”.

To potwierdzenie wiarygodności dziennika Widucha przychodzące z dziennika pokładowego Twardocha staje się równocześnie przedłużeniem jednolitej oceny Rosji. Spotkanie z nią, jak można rozumieć, było i pozostaje konfrontacją z bezprawiem. Rosyjska przemoc jest przy tym jałowa i bezproduktywna, a jej rezultatem zawsze okazuje się „gówno”, czyli nijakość powszechna.

Diagnoza mówiąca o ponadhistorycznej Rosji i jej gównie nie pasuje jednak do naszej teraźniejszości. W europejskich kaloryferach woda jest podgrzewana rosyjskim węglem albo rosyjskim gazem, a na stacjach benzynowych ludzie tankują rozmaite pochodne rosyjskiej ropy. Różnica między Rosją Sowiecką i Rosją Putina polega przecież na tym, że w latach 30. XX wieku Stalin zaciągał pożyczki na Zachodzie, natomiast na przełomie XX i XXI wieku gospodarki państw europejskich popadły w uzależnienie od rosyjskich źródeł energii. Odpowiednio do tego skomplikowały się sprawy na arenie międzynarodowej: w 1980 roku igrzyska olimpijskie zorganizowane przez Związek Radziecki zostały zbojkotowane przez Zachód i USA, podczas gdy Rosja Putinowska w roku 2014 zorganizowała igrzyska olimpijskie, a w 2018 była gospodarzem mistrzostw świata w piłce nożnej. Tuż przed pierwszą z tych imprez Jérome Valcke, ówczesny sekretarz generalny FIFA (później wykluczony z futbolu na dziewięć lat za korupcję), stwierdził: „Powiem coś szalonego, ale mniej demokracji jest lepsze dla zorganizowania mistrzostw. Z samodzielnie podejmującą decyzje silną głową państwa, jak Putin, rozmawiać nam wygodniej niż z Niemcami, gdzie musisz negocjować na wielu szczeblach”.

Ta wypowiedź prowadzi bezpośrednio do drugiej wątpliwości dotyczącej „gówna”. Otóż wydaje się, że od dwóch dekad płynie ono w dwie strony: od Francji, Włoch, USA, a nawet od Polski uczy się Rosja rozpoznawać konflikty polaryzujące społeczeństwo. A potem wzmacnia je, korzystając – jak to opisał Anton Szechowcow w książce „Russia and the Western Far Right: Tango Noir” (2017) – z usług lokalnych nacjonalistów, faszystów czy teoriospiskowców. Na krótką metę rezultatem rozbuchania sporów społecznych staje się osłabienie wiarygodności najważniejszych instytucji publicznych (takich jak sąd, parlament, policja). Rezultatem długofalowym – opisał go Yascha Mounk w książce „Lud kontra demokracja. Dlaczego nasza wolność jest w niebezpieczeństwie i jak ją ocalić” (tłum. Katarzyna Gucio, Kultura Liberalna, Warszawa 2019) – okazuje się spadek zaufania do demokracji liberalnej: coraz więcej ludzi zaczyna tęsknić za rządami silnej ręki i wyraża zgodę na przejście od demokracji do autokracji. Trzeba jednak wyraźnie zaznaczyć, że prawica antagonizuje zbiorowości nawet bez wsparcia ze strony Rosji. Ale z rosyjską pomocą robi to skuteczniej. Tak czy owak dzisiejsza gra w „rosyjską ruletkę” uprawiana przez europejskie ugrupowania prawicowe jest grą w destabilizację, ponieważ rozchwianie porządku politycznego rzekomo uzasadnia rezygnację z demokracji liberalnej. Jeśli to jest „gówno” typu rosyjskiego, to taka „Rosja” jest wszędzie. A skoro wszędzie, to nie jest już tylko Rosją. Jest wewnętrznym problemem wszystkich demokracji szarpanych nierównościami i niezdolnych do wymyślenia drogi wyjścia.

Oczywiście ktoś (autor?) mógłby powiedzieć, że powieść nie jest od ważenia racji i przeprowadzania starannej analizy międzynarodowego oddziaływania Rosji. Odpowiedziałbym, że „Chołod” jest co prawda kombinacją powieści i autobiografii, ale w tej mieszance autor zawsze zachowuje ostatnie (a więc najwyższe) słowo. Czytanie takiej autografii nakazuje pytać o korzyści, jakie autor chce wyciągnąć, zestawiając swoją wyprawę z cudzym życiorysem i przekonując czytelnika do ponadhistorycznego postrzegania Rosji. Aby korzyści dostrzec, trzeba zwrócić uwagę na różnice.  

Bez ironii

Widucha i Twardocha różnią przekonania i wynikające stąd modele życia: Widuch wierzył w sprawiedliwy ustrój, Twardoch wierzy w jednostkową izolację.

Widuch należy do rodziny gniewnych bohaterów, szukających godności i sprawiedliwości. Jego wcześniejszy udział w berlińskiej rewolucji, a później autentyczne zaangażowanie w rewolucję bolszewicką wynikały z przekonania, że przemoc jest koniecznym i usprawiedliwionym narzędziem zmiany świata na lepsze. Kiedy walczył, kiedy bił i zabijał, wierzył, że w ten sposób odpłaca za dawne krzywdy i pomaga w tworzeniu ustroju, który na trwałe poprawi życie robotniczych i wiejskich mas.

Konrad Widuch ma więc coś wspólnego z Aloisem Pokorą, tytułowym bohaterem poprzedniej powieści Twardocha. Pokora, urodzony w rodzinie górniczej, wymknął się klasowemu przeznaczeniu i dzięki edukacji przeszedł do klasy mieszczańskiej. Klęska, którą Pokora poniósł, wynikała z niezaspokojonego pragnienia uznania. To, co średnie – w tym przypadku drobnomieszczańskie – nie zadowalało go, więc szukał potwierdzenia własnej wartości, romansując z kobietą z wyższych sfer. Natomiast klęska Widucha ma charakter heroiczny: został pokonany przez ideał sprawiedliwości, który okazał się państwem niewolniczym i niszczycielskim. Gdyby Widuch mógł wybierać inne miejsce niż Rosja, szukałby pewnie państwa sprawiedliwszego, bo upokorzenia doznane w młodości przemienił w pragnienie równości.

Szczepan Twardoch, fot. Przemysław JendroskaSzczepan Twardoch, fot. Przemysław Jendroska

Twardoch jako bohater własnej opowieści ma inne rozwiązanie. Mówi o nim już pierwsze zdanie książki: „Latem 2019 roku poczułem, że muszę uciec, i od tego zaczyna się ta historia”. Oczywiście autor ma na myśli ucieczkę z codzienności, którą opisuje jako sferę opresji, udręki i uwięzienia: „Życie zaciskało się wokół mnie ciaśniejszą z każdym dniem pętlą, jak zawsze kiedy tkwię zbyt długo w świecie, do którego należę. Męczyły mnie ludzkie twarze i ludzkie głosy, na równi irytowali mnie przyjaciele i wrogowie, dosyć miałem ludzkiej miłości i nienawiści, dosyć miałem na równi miast, w których bywam przejazdem, i śląskiej prowincji, gdzie mieszkam”. Opowieść o ucieczce od codziennej rutyny stanowi ramę dziennika Widucha. To ramowe usytuowanie sprawia, że przygoda Twardocha to nie tylko wakacje od codzienności, lecz także swoista kontrpropozycja dla poszukiwań Widucha. Nie chodzi bowiem tylko o samą przestrzeń swobody, obszar wolny od codziennych trudów, lecz o wariant egzystencji wolny od poszukiwania sprawiedliwości, które Widucha zaprowadziło do Rosji. Tworząc opowieść ramową, pisarz przedstawił własną przygodę (jacht, żeglowanie) jako wartościową przeciwwagę dla takich poszukiwań. Autor najpierw zatem zredukował Rosję bolszewicką do okrutnego banału, potem połączył go jednym rejsem z Rosją Putinowską, a w finale przedstawił samotność żeglarską jako aktywność męską, polityczną i historiotwórczą. Mówiąc inaczej: ukazał własną wyprawę jako sensowną alternatywę dla dawnego bojowania o lepszy świat.

Symetrię obu egzystencji wzmacniają dodatkowo partie książki poświęcone kulturze – formie nadawanej życiu przez Chołodzian i przez Twardocha jako bohatera opowieści.

Widuch opisuje zwyczaje Chołodzian jak rasowy etnograf. Po kolei charakteryzuje wierzenia, zachowania seksualne, pokarmy i napoje, sposób obradowania i polowania, święta i codzienność. W komentarzu do własnej powieści Twardoch wymienił kilkanaście pozycji, które przeczytał w ramach przygotowań do napisania „Chołodu”. Lista jest obszerna i ciekawa – sięga od „Złotej gałęzi” Frazera, poprzez dzieła Eliadego i Łotmana, aż po monografie poświęcone ludom syberyjskim (m.in. Waldemara Jochelsona: „The Koryak, The Yakut” oraz „The Yukaghirs and Yukagirized Tungus”). Pisarz potwierdził to, co od dawna wiedzieliśmy – że dla napisania jednej powieści gotów jest przeczytać bibliotekę, że dba o gęsty realizm i że wiedzę umie zamieniać w fabułę.

Jednak w imponującym spisie zabrakło chyba jednej pozycji – „Podróży Guliwera”. Widuch przedstawia bowiem kulturę Chołodzian bardzo szczegółowo, ale w jego opisach dość szybko zaczyna dominować groteska. Tubylcy okazują się śmieszni, bo równocześnie głoszą, że kultura chołodziańska jest wyższa od kultur ludów sąsiednich, i sami w to nie wierzą; bo upierają się, że niczego w ich kulturze od wieków nie zmieniano, choć pamiętają wprowadzane przez siebie modyfikacje; bo twierdzą, że ich kultura została w całości stworzona przez Chołodzian, choć równocześnie wskazują na liczne elementy przejęte od plemion obcych. Widuch postępuje jak etnograf, który w opisie cudzej kultury słucha na przemian dwóch stron przeciwnych – szowinistów i relatywistów. Ci pierwsi tworzą redutę obrony niezmienności, drudzy chcą zmian, ale tylko do granicy wygody (myślę, że nie przypadkiem ten spór przypomina wojnę kulturową w dzisiejszej Polsce). W rezultacie kultura Chołodzian – jak każda kultura opisywana na przemian wyznawczo i luzacko – okazuje się mieszaniną dziwactw i śmieszności.

Twardoch również ma swoją kulturę – tę, którą się posługuje, i tę, do której należy. Opisuje ją starannie, umiejętnie i barwnie. Samotniczą wędrówkę przedstawia oszczędnie, natomiast widok jachtu budzi w nim znawcę:

Burty potężnego stalowego kadłuba pomalowane były na czerwono, pokryty dobrze utrzymanym, w ciepłym odcieniu teakiem pokład starannie wyszorowany, grot i bezan zwinięte na ukrytych w masztach rollerach, na sztywnych sztagach zrolowane sztaksle. Przy koszu rufowym w uchwytach tkwiły długie, aluminiowe tyczki do odsuwania kadłuba od kry, obok nich dwie wędki, długa do trollingu i krótka, z pilkerem, zapewne na dorsza.

Tego rodzaju opisów jest więcej. Świadczą one nie tylko o znawstwie potrzebnym do zauważania szczegółów i nie tylko o snobizmie wynikającym z przynależności do klubu znawców, lecz także o szacunku dla kultury materialnej. Ale w porównaniu z etnograficznym portretem Chołodzian jednej rzeczy tu brakuje – ironii. Brakuje owej gry bliską i daleką perspektywą, z której rodzi się dobrotliwy dystans wobec kultury, powstrzymujący przed fetyszyzowaniem rzadkich przedmiotów i przed absolutyzacją lokalnych wartości. Jednak wyjmując kulturę własną spod działania ironii, autor wcale jej nie absolutyzuje. Raczej nadaje jej charakter zwykłości – formy życia nikomu niezagrażającej, nieroszczącej sobie praw do nadrzędności i z tej racji niepobudzającej do krytyki.

Eksterytorium

O co więc chodzi w książce, która łączy powieść o komuniście Widuchu z opowieścią o autorskiej wyprawie w Arktykę? Sądzę, że stawką tej gry jest przedstawienie eksterytorialności autorskiego życia jako jedynego sensownego wyboru wobec niesprawiedliwości dzisiejszego świata. Mówiąc inaczej: Rosja w książce Twardocha to czysta przemoc pozbawiona misji, zaś alternatywą dla tak pojętej Rosji może być tu tylko indywidualny izolacjonizm. 

Potwierdza takie przypuszczenie stylistyka, którą autor wykorzystał do opisu rejsu z Borghildą. Na przykład: „[…] chwilę później byliśmy już na otwartym oceanie, mocny dziób stalowego kecza wbijał się w wodę i rozcinał rosnące fale, a w stalowej szarości zlewającego się z morzem nieba czaiła się straszna groźba, ta sama, której obawiam się zawsze, wychodząc w morze. Zawsze bałem się oceanu, jego mrocznej, pogańskiej potęgi. Dlatego tak go kochałem”. Bez wątpienia Twardoch to uważny obserwator, ciekawie pracujący w języku. Ale w tej hojności stylistycznej, nakazującej pisarzowi dodawać przydawkę do każdego rzeczownika, skrywa się jakiś problem. Autor wytwarza nastrój poprzez epitety ewokujące wrażenie walki twardości z żywiołem: po jednej stronie „mocny dziób”, po drugiej „rosnące fale”, „straszna groźba”, „mroczna potęga”. Obraz, choć konwencjonalny, jest sugestywny. Pozwala wyobrazić sobie, że spotkanie z żywiołem oceanu jest porównywalne czy zestawialne z doświadczeniem Widucha, który też zderzył się z płynnym żywiołem. Była nim Rosja, która jest jak fala gówna. Albo jak powódź, która zalewa wszystko i nigdy się nie cofa. Potwierdzenie słuszności takiego zestawienia następuje wtedy, gdy rosyjska łódź patrolowa zatrzymuje jacht Borghild i nakazuje jej odpłynąć. Kontakt z Rosją jest w tym przypadku naskórkowy, ale w świetle powieści może być rozumiany jako spotkanie z tym samym państwem, które niegdyś zmiażdżyło komunistów pokroju Widucha.

„Chołod” jest powieścią antyrosyjską. Jest powieścią wymierzoną w Rosję Putinowską, przedstawioną jako nieodrodna dziedziczka Rosji Stalinowskiej. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo mniej więcej od dekady, czyli od zajęcia Krymu przez Rosjan, polska wyobraźnia geopolityczna kurczy się do rozmiarów zimnowojennych. Znaczy to, że Rosja służy jako uproszczone spoiwo do klejenia rozmaitych wspólnot „antyrosyjskich” czy „antyputinowskich”. I właśnie fakt, że Twardoch wzmacnia tego rodzaju myślenie, wydaje mi się zastanawiający.

Pisarz wchodził przecież (mniej więcej od „Morfiny”) w potyczki ze zbiorowymi fantazmatami. A przy tym, demontując ideologie większościowe, dbał o zachowanie pozycji niezależnej: atakował polskość, ale nie jako euroentuzjasta; ośmieszał polskie mity męskości, ale nie jako stronnik feminizmu; deklarował obcość względem inteligencji, ale nie definiował się jako rzecznik klasy ludowej. W jego postawie było coś ciekawego, ponieważ angażował się i zarazem pozostawał osobny. Atakował przeszłość, wymierzał sprawiedliwość dawnym grupom uprzywilejowanym, ale równocześnie nie obsadzał roli reprezentanta pokrzywdzonych. Budował własne eksterytorium.

Dzięki temu (jak pierwszy zauważył w swojej niepublikowanej jeszcze rozprawie doktorskiej Dominik Antonik) stał się koszmarem krytyki zaangażowanej. Koszmarem zrodzonym ze spełnionych marzeń. Pisarz występował przecież przeciw grupom uprzywilejowanym klasowo, narodowo i płciowo: przeciw polskości antysemickiej („Król”) i polskości asymilującej śląską mniejszość („Pokora”), przeciw klasie inteligenckiej zarządzającej tożsamością zbiorową i przeciw męskości sprawującej władzę nad kobietami („Morfina”). Ale walcząc z ideologiami większościowymi, nie wpisywał swoich książek w opcje mniejszościowe. Przy tym obracał w koszmar marzenie o literaturze zaangażowanej nie tylko dlatego, że stawał się członkiem elity, lecz również dlatego, że konwertował zaangażowanie w elitarny izolacjonizm. Kiedy publicznie wypowiadał się na temat dawnych grzechów szlachty czy inteligencji, podkreślał, że nie czyni tego w imię wspólnych ideałów, lecz w imię własnej osobności. „Chołod” w tym kontekście wygląda jak poszerzenie własnego pola: autor przez dekadę stronił od ideologii zbiorowych, teraz zaś po jedną z nich (antyrosyjskość) sięgnął; przez dekadę tylko w tekstach publicystycznych stwierdzał, że celem jego dążeń jest elitarna izolacja od problemów społecznych, teraz zaś wprowadził do powieści Rosję, by swoją postawę uprawomocnić.

„Chołod is coming” – można powiedzieć po przeczytaniu powieści Twardocha. Oznacza to jednak nie tylko groźbę rosyjskiej ekspansji. Zimno wieje też od pomysłu pisarza, by powieść o Rosji jako wcieleniu przemocy wykorzystać do przedstawienia własnej osobności jako wartościowej alternatywy dla narracji emancypacyjnych.