Płyta jest jednocześnie przejmująca i banalna. Tak jak przejmująca i banalna bywa fraza miłosna. Ledwie otwierasz usta, ledwie dotykasz klawiatury laptopa albo przyciskasz ołówek do papieru, a już płyniesz. Nadmierny i zarazem ubogi język miłości składa się z niemal samych powtórzeń i zrytualizowanych metafor, a każda z nich ma jeden cel – intensyfikować ciągle ponawiane zaklęcie, które słyszeliśmy już setki, setki razy w innych piosenkach, filmach i życiach. W „Sadzy” Brodki zakochane ciało pożąda i gorączkuje, a ściśle – spala się, żarzy, dymi. Najlepiej to słychać w tytułowym utworze, który łączy obie metafory – płomienia i głodu – w geście łapczywego zaciągania się skrętem.
Skruszyłeś mnie jak magiczną roślinę
Chciałam się spalić
Chciałam się spalić
Usta spierzchnięte mam gęstą ślinę
Szybki wdech
Szybki wdech
Wspaniała transowa muzyka autorstwa 1988 w „Sadzy” zasysa nas do środka, oblepia gęstymi basami i pulsującym rytmem. Wprowadza w dziwną plastyczną przestrzeń zawieszenia, gdzie kształty są zatarte i nagle obce, a racjonalność – podporządkowana fantazmatom. Jak może wyglądać ta przestrzeń? Zobaczcie. Brodka stworzyła ją w klipie do „Sadzy”, który sama reżyserowała. Najlepiej słuchać tej piosenki z towarzyszeniem tych nasyconych, mrocznych obrazów. Oba języki – muzyczny i wizualny – są tutaj równoprawne.
Film zrobiony jest z kolażowych, urywanych scen, które nie układają się w linearną opowieść. Ostre, stroboskopowe światło zapala się i gaśnie. Wycina fragmenty półnagich męskich ciał i zamaskowanych twarzy z mroku. Innym razem strumień światła przelewa się miękko przez betonowe amfilady. Przesącza się w zawiesiste, niemal cielesne kłęby dymu. A za chwilę znowu świetlna obręcz zastyga w jednym punkcie. To przyciśnięta do stłuczonego lustra i podwojona w odbiciu twarz Brodki. Przez kilka sekund patrzymy na surrealistyczny, solaryzowany portret rodem z Mana Raya. Industrialna przestrzeń, w której nakręcono te sceny, staje się trochę pracownią fotograficzną, trochę klubem, a trochę rytualną pieczarą.
Wszystko składa się w „Sadzy” na obraz erotyzmu pożerającego, triumfującego, transgresywnego. Tak jest też w kolejnym utworze. W „Utracie” miłość została porównana do komputerowego wirusa, a zakochane ciało – do zainfekowanego systemu, który w trakcie piosenki stopniowo się dezorganizuje, rozpędza swój procesor do niebezpiecznych obrotów i ostatecznie przechodzi w tryb samozniszczenia.
Dopadł mnie wirus łasy na dane
Krąży w systemie kanałów i rurek
Straciłam to, co było wgrane
Nie procesuję już, nie procesuję
Także tu – jak w „Sadzy” i innych piosenkach z płyty – muzyka Przemysława Jankowiaka świetnie pracuje z tekstem i śpiewem Brodki. Neurotyczny bit, poprzecinany nagłymi pauzami, pęczniejący od nowych zapętlonych dźwięków, jest sprawną metaforą awarii. Dezintegracja jest niemal absolutna. Na końcu zostają sample pojedynczych słów, które niewiele różnią się od najprostszych dźwiękowych komunikatorów komputera.
Właściwie w „Sadzy” jedyną piosenką o niewinnej miłości jest „Monika”. Tyle że nawet w tym utworze, który jako jedyny w albumie jest euforyczny, dochodzi do przełamania. Cały tekst przenosi nas w czas przeszły okrutnie dokonany. „Cenił”, „powiedział”, „mieszkał”, „mruczał”, „sączyła się”. Ale już nie ceni, nie mówi, nie mieszka, nie mruczy, nie sączy się.
W piosence „Wpław”, która nie bez powodu otwiera album, muzyka płynie powoli i nieubłaganie, a narratorka Brodki nie broni się przed nurtem. Nie ma siły, a może wcale nie chce jej mieć. Ciało dryfujące i rozpuszczające się w tęsknocie jak w ciemnych, zamulonych wodach. „Płyniemy dziką rzeką wpław / I zbliża się burza / Płyniemy dziką rzeką wpław / Woda jak atrament / Pcha mnie do nieznanych dotąd miejsc”.
W „Taka to zima” Brodka śpiewa bardziej bezpośrednio: „Sparzyłeś mój zapał do wiosny”. Po tym zapale zostaje sadza. Gęsta, oblepiająca, śmierdząca spalenizną. Gdy jest naokoło mróz, sadza zamienia się w szadź. Czarna, połyskująca skorupa lodu. Pod nią – zahibernowane popioły pożądania.
Monika Brodka, „Sadza” Mimo piosenek takich jak „Sadza”, „Utrata” czy „Monika”, które muzycznie nie mieszczą się w modelu opłakiwania – panuje tu ogólna atmosfera żałoby. Szarość zmierzchu, dogasanie kolorów. Tyle że Brodce bliżej do gestu obnażenia, prowokatorstwa, rozbrajania zastanych wzorców. Także – albo zwłaszcza – swoich. „Outro” płyty jest bezlitosne. Zmiksowana piosenka Brodki „Miał być ślub” sprzed czternastu lat – oryginalnie raczej radiowa i niezobowiązująca – na nowej płycie brzmi zupełnie inaczej. Jest w niej gorzko-ironiczne przekroczenie siebie, swojej przeszłości, dotychczasowych płyt, oczekiwań rynkowych i fanowskich. Słucham tej pętli z podziwem dla ryzyka, jakie Brodka podjęła w „Sadzy”. Nie tylko dlatego, że od dawna nie śpiewała po polsku, ale że chyba po raz pierwszy jej język miłosny brzmi tak bezkompromisowo.
Fraza miłosna „Sadzy” najwyraźniej dochodzi do głosu w „Hydroterapii”, która brutalnie rozprawia się z mitem romantycznych łez. Zamiast ckliwie je celebrować i sublimować jako źródło natchnienia czy źródło artystowskich cierpień, Brodka trzyma się swojego ciała („Składam się głównie z wody / I z wątpliwości”). Łzy nie są u Brodki metaforą, tak jak i nieudana miłość nie przekłada się na zuniwersalizowaną opowieść. Smak cielesnych płynów. Dotykanie skóry. Zapach wilgotnego ciała, którego już nie ma. To, co najbardziej intymne i zakochane, jest w „Sadzy” najbardziej fizjologiczne.