Pętla
fot. Rafał Wojczal

12 minut czytania

/ Muzyka

Pętla

Jakub Orzeszek

To chyba najbardziej ponura i brudna płyta Trupy Trupa, która od początku ma przytłaczać, bić po twarzy, wwiercać się w mózg jak paranoiczna myśl skazańca

Jeszcze 3 minuty czytania

Jedną z ulubionych figur estetycznych Trupy Trupa jest powtórzenie. Ich utwory często są zorganizowane wokół jednego motywu – pojedynczego riffu gitary, basu czy klawiszy – który podporządkowuje sobie kompozycję całości. Czasem dźwięki poszczególnych instrumentów zlewają się w opiumiczne, dryfujące melodie, jak choćby w tytułowym „Of the Sun” z ostatniego albumu czy w ulotnym „Fitzcarraldo” z EP-ki „I’ll Find”. Innym razem powtórzenia się zwielokrotniają, obrastają ciężkimi efektami tła aż do noise’owych, klaustrofobicznych nadmiarów – jak w „Headache”. Podobnie z tekstami, które bywają zredukowane do kilku wersów, a niekiedy słów śpiewanych przez Grzegorza Kwiatkowskiego i/lub Wojtka Juchniewicza z melancholijną sennością albo znowu krzyczanych do hałasu muzyki.

Powtórzeniom towarzyszy na płytach Trupy Trupa druga charakterystyczna figura – ironia. Dzięki niej możliwe jest przełamywanie patosu, rozładowywanie nieznośnego zadęcia, w jakie nietrudno popaść, gdy tematem swojej twórczości mianuje się programowo Śmierć. Monumentalne gesty żałobne czy silenie się na apokaliptyczne moralizatorstwo nie są jednak w stylu gdańskiego zespołu. Sami członkowie zdefiniowali kiedyś Trupę Trupa jako zespół funeralno-cyrkowy (a dokładnie: „połączenie cyrku na cmentarzu i działań pogrzebowych na terenie cyrku”). I choć na wszystkich ich albumach niewątpliwie dmie i świszczy „huragan śmierci” – jak mawiała w „Pożegnaniu jesieni” jedna z demonicznych nihilistek Witkacego – to dmie i świszczy w nich także duch przekory.

Śmierć u Trupy Trupa ma w sobie coś anarchicznego. Pogrywa z estetycznymi konwencjami, balansuje na granicy kampu, a w tekstach chętnie ukrywa się za maskami, śmieje się czarną groteską, stroi obsceniczne żarty. Tak było na przykład w „Coffin” z płyty „Jolly New Songs”. Narrator piosenki, tak bliski polskiemu sercu Gadający Trup, zamiast błąkać się w „ojczyźnie myśli [sw]ojéj” i narzekać, ach narzekać, marzy o uprawianiu miłości w trumnie. Tak było w „I Hate” z albumu „++”, której bohater niczym Piotr Riviere szykuje się, by zaszlachtować matkę, żonę, syna, papieża i kogo tam jeszcze („everybody / and everybody / and everywhere”), gdy w tle rozbrzmiewa iście karnawałowa, pijacka melodia jak z „The Curse of Millhaven” Bad Seedsów czy „Alabama Song” Doorsów.

Powtórzenie i ironia. Ale też oddalenie, pewien utopijny eskapizm. Kwiatkowski, Juchniewicz, Pawluczuk i Wojczal tworzą osobny, eklektyczny i absurdalny świat, w którym średniowieczne tańce szkieletów spotykają się z nekrofilską romantyką śmierci spod znaku Poego (piękna umierająca w „Influence” i lady Madeline w „Zagładzie domu Usherów”). I jeszcze z mrocznymi karykaturami w stylu Thomasa Otta, punkowego komiksiarza z Zurychu, którego nowele obrazkowe przedstawiają tysiąc i jeden sposobów na zakończenie życia. Jego jubileuszowa antologia „R.I.P. Best of 1985–2004” została poprzedzona mottem z Håkana Nessera, które i Trupie Trupa mogłoby przyświecać: „Musisz coś zrobić, czekając na śmierć”. Coś – na przykład grać i śpiewać o śmierci.

Za każdą śmiercią w kolejce czeka nowa śmierć. Za każdym trupem nowy trup. Za każdym nagrobkiem nowy nagrobek. A za nimi zaświatowe głosy tych, którzy sami o sobie mówią, że po czternastokroć „never never never never never never never never never never never never never never should have been born”. A za nimi jeszcze milczące skupiska materii, rozpady atomów. Zamknięta w tym kręgu luster śmierć wydaje się niegroźna. W każdym razie dopóki można o niej grać i śpiewać w ten sposób, jest nieobecna.

Inaczej na nowym albumie – „B Flat A”. To chyba najbardziej ponura i brudna płyta Trupy Trupa. Ironia staje się tutaj chwilami gorzka, może nawet cyniczna. Raczej pozbawiona lekkości, z jaką gdańscy muzycy dotąd rozgrywali swoje prywatne nekrologie. Płyta od początku ma przytłaczać, bić po twarzy, wwiercać się w mózg jak paranoiczna myśl skazańca. Otwierające „Moving” zaczyna się nerwową perkusją i nieczystym riffem, do którego zaraz dołącza przesterowany, rozchwiany bas. Do tej muzyki Kwiatkowski krzyczy z pogłosem dwie symetryczne strofy, które układają się w monolog zaszczutego:

searching

moving

dying

moving

            […]

not searching

not moving

not dying

not moving

Między nimi musi się zmieścić – jak między datami urodzin i zgonów na tablicach cmentarnych – cała jaskrawość życia. Nie ona jest jednak źródłem tej piosenki. To, co muzycznie i tekstowo przekazuje „Moving”, to duszące uczucie matni, pętli, która zaciska się na gardle z każdym uderzeniem werbla.


Podobną tonację emocjonalną znajdziemy w dwóch kolejnych utworach. W „Kwietniku” muzyka rozłamuje się na dwie naprzemienne części. Gitarowa gonitwa przeplata się z przytłumionymi rytmicznymi pulsacjami, podczas których słabym głosem nucona jest smętna impresja – jakieś mozaikowe widzenie przez sen, nasłuchiwanie szumu krwi w żyłach, przyglądanie się cieniom i zmąconemu światłu księżyca. W „Twitch” tempo zostaje jeszcze bardziej podkręcone, a wokal rozstrojony, szczekający lub raczej mechanicznie strzelający słowami. Tekst piosenki składa się ze strzępów rozmowy między kimś, kto czuje się zasadniczo źle – w kim słabnie wola życia („it doesn’t fit / it doesn’t suit / a person i am”) – a kimś, kto z samozadowoleniem i sadystyczną pewnością siebie odmawia mu pomocy („it’s just a chill / go back to work”).

Wrażenie jałowego dojrzewania do śmierci osiąga apogeum w wideoklipie do „Twitch”, który od pierwszej sekundy atakuje nas stroboskopowymi, męczącymi obrazami. Zawieszona w ciemności creepy latarnia rodem z Lyncha, staroświecki zegar z rozpędzonymi wskazówkami. Gdzie indziej fotografie anonimowych umarłych pokazywane niemal podprogowo. Oglądając klip bez zatrzymywania, jesteśmy w stanie uchwycić jedynie rozedrgane zdjęcie kompozytowe z nakładających się na siebie pośmiertnych portretów. Dopiero gdy przesuwa się go w spowolnieniu, klatka po klatce, można rozpoznać twarze. Do najbardziej znaczących obrazów należy twarz Kafki nadrukowana na T-shircie lub torbie. Dłoń któregoś z członków zespołu rozdrapuje ją i gniecie. W akcie miłosnego czy nienawistnego pożądania? Trudno powiedzieć.


Pewne jest jednak, że Franz Kafka pojawia się w tej scenie jako jeden z literackich patronów albumu i w ogóle Trupy Trupa. Kafkowska jest mroczna, pozbawiona puenty eliptyczność tekstów na „B Flat A”. Z Kafki jest też przygniatająca atmosfera pułapki, pozycja słabszego, muzyczny świat ciasnych, zatęchłych przestrzeni, z których nie ma ucieczki. Ale do autora „Procesu” odsyła także skłonność do fantazjowania i śnienia o sobie zmarłym. Tej dziwnej potrzebie Kafka podobno miał ulegać bardzo często. 

Na „B Flat A” śmierć nie materializuje się w znanych, oswojonych formach. Jest bezkształtna. A przecież paradoksalnie wydaje się bliska. Bardziej obecna i prawdopodobna niż w dawnych albumach Trupy Trupa. Franz Kafka, kadr z teldysku do TwitchFranz Kafka w teledysku do „Twitch”.W nowym – podobnie zresztą jak u Kafki – bezkształtne „coś” objawia się najczęściej w fantazmacie zanurzania się w nieokreślonych głębinach, zakopywania w jamach czy schronach, gdzie w mroku rozpraszają się ciała i myśli. Introspekcja aż do dezintegracji, do pławienia się w trujących wnętrznościach, odpadkach siebie. Nawet jaśniejsze utwory z płyty, takie jak „Lines”, „Lit” czy „All and All”, nieco przypominające kosmiczne, kojące pejzaże Pink Floydów, noszą w sobie pragnienie samospalenia w jakimś „nieziemskim ogniu”. W „Uselessness” marzenie amorficzne realizuje się w wizji rwącego, nieskończonego strumienia, porywającego wszystko w nurcie przesterowanych gitar („we’re getting close / to the endlessness of singing”). W beatlesowskim „Uniforms” wokal powtarza – niby beztrosko – dwa wersy: „i want to eat all my uniforms / i want to be all my uniforms”. W wideoklipie do tej piosenki – równie sielankowym – znowu w mgnieniu oka powraca obraz kopania w ziemi. Czy nie po to właśnie, by się w niej zawczasu schronić, jak pewien kretoszczur z opowiadania „Schron” Kafki?

Otwartość i konsekwencja, z jaką Trupa Trupa mówi o swoich tanatycznych fascynacjach i lękach, zapewne nie każdemu przypadnie do gustu. Może kogoś ona zirytować, choć niewątpliwie jest godna uwagi. Także w szerokim kontekście kultury polskiej, która ponoć tyle zawdzięcza kontaktom ze zmarłymi, ale nadal nieczęsto przekracza horyzont dziewiętnastowiecznych martyrologii. To prawda, że w nekroestetyce Trupy jest coś lubieżnego, jakieś kuszenie rozpadem dla samego rozpadu. Ale jest zarazem pewnego rodzaju odpowiedzialność – gotowość do podjęcia ryzyka, do przesuwania granicy nawet pod groźbą kiczu lub ostracyzmu. W jednym z wierszy z tomiku „Eine Kleine Todesmusik” Kwiatkowski pisze:

zamiast wylizać mnie do kości

bez końca liżą sutek i mówią do mnie „mama”

Niewykluczone, że w tym dwuwersie zawiera się krótki program poetycki. Język ma lizać tak długo, aż zostaną nagie kości, aż nie będzie nic do ukrycia, choćby lizać miał z obrzydzeniem gnijące mięso.

Trupa Trupa, B Flat A, Glitterbeat 2022Trupa Trupa, B Flat A”,
Glitterbeat 2022
Kiedy dwa lata temu ukazał się tomik Kwiatkowskiego „Karl Heinz M.”, kolejny, w którym Kwiatkowski pozwolił sobie przemawiać głosami nie tylko ofiar Zagłady, ale również ich katów, Marta Tomczok, jedna z czołowych badaczek Holocaust studies, publicznie go potępiła, zarzucając mu efekciarstwo, rozgrywanie „prywatnych poetyckich interesów” w cieniu rzeczywistych śmierci, a do tego „manipulację, chęć epatowania okrucieństwem, skłonność do opisywania krwawych zbrodni i psychotyczną wyobraźnię”. To mocne oskarżenia. Nie wiem, czy trafione w odniesieniu do wierszy Kwiatkowskiego. Myślę, że niekoniecznie. I że polska wyobraźnia zbiorowa – jeśli coś takiego w ogóle istnieje – bynajmniej nie jest wolna od skłonności psychotycznych, sadystycznych, nekrofilskich. I że najlepiej będzie, jeśli zaczniemy mówić o tym otwarcie. A przynajmniej nie będziemy powstrzymywać tych, którzy próbują to robić za nas.

„B Flat A” jednak pozostaje poza zasięgiem tego konfliktu. Tematem albumu ostatecznie nie są zbrodnie Historii, lecz egzystencja anonimowego everymana – doświadczenie wewnętrznego rozpadu, obumierania, które dokonuje się codziennie bez udziału świadków. Może to być każdy lub nikt. Wyobrażam sobie, że kolaż ze ścinków i odpadków drukarskich zreprodukowany na okładce przedstawia właśnie jego twarz, choć raczej nie taka była intencja twórców. Ta ciemna organiczna plama jest po prostu brudem, miazgą, błotem.

Słucham tytułowego utworu, jakbym zanurzał się w bagnie. Wsiąkam powoli. Opadając na dno, mijam resztki słów: „a sound a pine / a tree a song / an eye / where do i know that from / a head / a car a leg / a leg”. Są jak części ciała zawieszone w szlamie. Są tu od dawna. Chcą mi coś powiedzieć. Tylko co?

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)