Lajkonomia

16 minut czytania

/ Film

Lajkonomia

Marcin Stachowicz

Lajkonomia jako ostateczny horyzont zdarzeń. To chyba dlatego kinu tak trudno się o tym opowiada – po prostu nie da się adekwatnie przedstawić powietrza

Jeszcze 4 minuty czytania

Strzykawka z dopaminą majaczy gdzieś na horyzoncie. Nie to że jakaś wielka, końska, raczej coś w stylu malutkiej igiełki, tyciego szocika na poprawę nastroju. Powiem bez zbędnego owijania: jeśli są państwo ze mną, proszę dać lajka! To ten niebieski prostokącik z białym kciukiem, gdzieś tu, obok, z lewej, prawej, a może na górze strony. Bez niego dwutygodnikowe honorarium nigdy nie będzie pełne, choćby i mówili tysiąc razy, że tekst świetny, dobra robota, brawo, kochany! Odkąd gazeta stała się internetem, a afektywna waluta – wskaźnikiem użyteczności i dobrego samopoczucia – wymieniamy się z innymi piszącymi kombatanckimi wspominkami: „Pamiętasz pierwsze sto lajków pod swoim tekstem? Ale to było super uczucie, co nie?”. Tak, było bosko, wspaniale, absolutnie sensotwórczo. Nikt za bardzo nie wie, o czym był tamten stary kawałek, ale o szocie dopaminy będziemy pamiętać aż po grób.

„Jeśli jesteście ze mną, kliknijcie lajka!” – krzyczy ze sceny influencer Link, grany przez Andrew Garfielda bohater nowego filmu Gii Coppoli, reżyserki, która akurat nigdy nie musiała narzekać na brak kapitału społecznego (dziadek – Francis Ford, ciotka – Sofia). Nie jest to bynajmniej scena wirtualna, żaden tam cyfrowy pokoik z awatarami zakupionymi na aukcji NFT, raczej totalne old school party. Twarde dechy i normalne kulisy, żarówy grzeją prosto w oczy, mikrofon należy trzymać swobodnym chwytem, a na widowni kłębią się zwyczajnie pachnące, fizycznie obecne ludzkie ciała. Typowy „mainstream” – tak brzmi oryginalny tytuł „Króla internetu” (2021) – tradycyjnych mediów audiowizualnych, archetypiczna forma scenicznego show, która co najwyżej przeskakuje z budynku teatru do studia telewizyjnego, a ostatnio – hen, poza ramówkę, do piwnic i salek konferencyjnych „nas wszystkich”, ludzi zaszczyconych darem smartfona z funkcją live stream i kosiarką „nadwyżki behawioralnej”, której prawdziwe zasięgi i możliwości zna chyba tylko superkomputer HAL 9000. Stare śmieciowe rozrywki obłaskawiają nowe warunki „bycia z innymi”, już nie – nawet jeśli działało to wyłącznie w teorii – wspólnototwórcze, lecz obwarowane mocnym wezwaniem do zapłaty. Dlatego jeszcze raz apeluję, wołam prosto ze staroświeckiej sceny internetowego magazynu o kulturze: będziemy razem hulać, jeść z jednej michy, kąpać się w harmonii jednakowych opinii, ale, uwaga, uwaga!, najpierw DAWAĆ MI TEGO LAJKA.

Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że wysyłam wszystkie te żebry na manowce, bo nigdy nie będę taki jak bohater Coppoli i Garfielda: żywy balonik wypełniony lajkami, urodzony handlowiec, prorok i trickster w jednym chudym ciele. Ładny chłopak, taki w typie wiecznie zjaranego ziomka, prankster z galerii handlowej, który dorabia sobie jako człowiek mysz, żeby za chwilę biegać po Los Angeles w szmacianym kostiumie karalucha i zaczepiać dzieci oraz bezdomnych. Enigma, bo za jego rozmemłanym spojrzeniem skrywa się albo łagodny safanduła, albo bezduszny psychopata. Przede wszystkim jest to jednak biała karta w tym sensie, że nie posiada smartfona, więcej nawet – gardzi kulturą ekranów, wytrzeszczonych oczu, powiadomień, lajkowej atencji i streamów z gotowania kolacji. A w uniwersum Coppoli dominuje myśl, że kontestacja social mediów to ledwie przejściowy stan zawieszenia: chaotyczne limbo (tfu!) ponowoczesnej tożsamości, które tylko czeka na wypełnienie socialmediową treścią. Parafrazując Marka Fishera, w warunkach zaawansowanego kapitalizmu inwigilacji idee „antysocialowe” nigdy nie osiągną etapu prawdziwej antytezy mediów społecznościowych, bo zawsze znajdzie się ktoś (lub coś), co je przechwyci i wykorzysta jako środek służący do wzmocnienia status quo.

W takim scenariuszu Link po prostu musi zostać sparowany ze smartfoniarą Frankie (Maya Hawke) – barmanką w podrzędnym klubie komediowym i początkującą jutuberką – która najpierw zacznie bohatera stalkować kręconymi po kryjomu filmikami, żeby niedługo później – już jako menadżerka dobrze rokującego influencera o pseudonimie No One Special – współorganizować pretensjonalny happening polegający na ustawianiu białych (jak rozumiem – „martwych”) telefonicznych ekranów na płytach nagrobnych, oczywiście na znak „grzebania” cyfrowego uzależnienia i wyzwalania dusz z platońskiej jaskini online’u. Od tego kluczowego momentu antymainstream Linka zaczyna się coraz bardziej marszczyć, kurczyć i mejnstrimować, kulminując w obrzydliwym jutubowym teleturnieju „Telefon czy Godność?”. Wygląda to mniej więcej tak: w centrum sceny – epileptycznie rozedrgany, bezczelny, dziko rozdarty prowadzący; gdzieś z boku – garstka śmiałków, którzy jeśli chcą odzyskać uprowadzoną w jasyr komórkę, muszą dać się poniżyć i całkowicie wysiudać z pozorów prywatności. Jerry Springer daje tu lajka wielkiego jak z ulicy Woronicza do Cincinnati i z powrotem. Za chwilę z lajkami przyłączają się Larry Page, Sergey Brin i Mark Zuckerberg.

A jednak „Król internetu” – kolejna filmowa próba uchwycenia zjawiska netowego celebrytyzmu – jako krytyka social mediów wypada zupełnie anachronicznie, tak jakby Coppola spóźniła się ze swoimi słusznymi diagnozami mniej więcej o dekadę. W odróżnieniu od takiego „Sweat” (2020) Magnusa von Horna, który fitnesiarę Magdaleny Koleśnik wrzuca w długi ciąg „życiowych” sytuacji, wydobywając jej śmieszność, zagubienie czy frustrację, ale przy zachowaniu maksymalnej reżyserskiej empatii, Link jest dla Coppoli przede wszystkim figurą diabolicznego narcyzmu w starym hollywoodzkim stylu. Podły żywot tego Franza Biberkopfa internetu przypomina typową karierę „od zera do Jerry’ego Springera”, robioną po trupach i bez zachowania elementarnych standardów etycznych, a jeszcze dodatkowo – nasycającą toksynami szlachetne próby wyprowadzenia ludzkości z klinczu powszechnego przebodźcowania. Podstawmy pod Linka dowolny showbizowy fach – stand-upera, scenarzystkę, prezenterkę, kaznodzieję czy gwiazdę popu – a dostaniemy to samo równanie, ten sam schemat „scenicznej drogi bohatera” i w konsekwencji – ten sam obraz.

„Król internetu”, reż. Gia Coppola



Nie mówię oczywiście, że celebryckie kariery, bez względu na medium, z którego się wywodzą czy z którego aktualnie korzystają, nie są w gruncie rzeczy kolejnymi realizacjami tego samego mitu o Narcyzie spadającym do piekła nadmuchanych branżowych oczekiwań (oraz puchnących portfeli). Chodzi raczej o to, że cała ta opowieść zdążyła się już tak mocno znaturalizować, poddać tak wielu pięknym literackim, filmowym czy naukowym przetworzeniom, że o współczesnych mechanizmach stojących za sukcesem w mediach (anty)społecznościowych nie mówi zgoła nic. Bo co, może nowa jest historyjka, że w internecie da się wykreować Niespecjalnie Ciekawego Typka, byle tylko robił odpowiednio głośno odpowiednio kontrowersyjne rzeczy? A czy w telewizji i prasie nie działają przypadkiem ci sami szatani sensacji? Albo że postawa „anty”, sprzedawana jako lifestyle w bataliach toczonych o coraz bardziej rozproszone zasoby internetowej uwagi, prędzej czy później wpadnie w te same sidła afektywnej cyberekonomii i rabowania danych, które odpowiadają, dajmy na to, za reklamowanie sklepów typu fast fashion w nominalnie lewicowych kanałach? Oraz że łatwość i dostępność transmisji wideo będzie pompować społeczny narcyzm, zasilając „bańki” matek i ojców święcie przekonanych, że w popularnych pizzeriach politycy handlują ich bąbelkami? No serio? Naprawdę teraz, dzisiaj, w trzeciej dekadzie XXI wieku, w trakcie pandemii i postępującego kryzysu klimatycznego, kiedy wokół tylko sam postęp i rosnące bogactwo?!

U Coppoli najbardziej socialmediowe jest chyba rzyganie animowanymi lajkami i emotkami, wciąganie lajków nosem, emotki spadające z nieba albo GIF-y tańczące na ekranie wespół z emotkami – atrakcje so 2012, bardzo w typie serialu „Black Mirror”, którego przydatność do spożycia kończyła się jeszcze przed finałem sezonu. Bo na przykład całkowite pominięcie w „Królu internetu” TikToka – najmłodszej królującej nam obecnie społecznościówki – pachnie jakąś nieprzemyślaną aberracją, szczególnie że ruch sceniczny Linka dużo lepiej pasuje do tiktokowych przenikań i płynnych obrazów niż do jutubowych dłużyzn. Być może jest to paradoks, ale z tematem narcyzmu, który różnym sprytnym jednostkom pozwala manipulować przekazem i zasysać energię z mas ludzkich, lepiej radzą sobie filmy jawnie odcinające się od medialnej współczesności. Weźmy najnowszy obraz Guillermo del Toro: Stanton Carlisle (Bradley Cooper), jarmarczny mentalista z „Zaułka koszmarów” (2021), korzysta z przedwojennej mody na spirytyzm i mediumizm, żeby sprzedawać swoje jasnowidzenie jako panaceum na poczucie straty w świecie na bieżąco nicowanym przez chciwość, przemoc, totalitaryzm i wojny. Jego postawa jest także wybitnie „anty”: magia przeciwko nauce, iluzja przeciwko faktom, zjawy i duchy przeciwko realnie cierpiącym ciałom. Tyle że psychopatyczny rdzeń osobowości Stana ma przynajmniej jakąś konsystencję – pragnienie ojcowskiej władzy i wyegzorcyzmowania demonów przeszłości – natomiast ten Linka jest całkowicie bezforemny. W ogóle nie wiadomo, dlaczego bohater Garfielda z taką łatwością zamienia kostium wesołkowatego luzaka i kontestatora cyfry na żądną sławy i uwielbienia maszynkę do robienia pieniędzy. Widzę w tym aluzję do wewnętrznej pustki i utraconego poczucia sensu człowieka późnego kapitalizmu, który, wywłaszczony z podmiotowości przez cyfrowe korporacje, z radością przyjmuje kolejne „darmowe” narzędzia do narcystycznej autoprezentacji. I pardon, ale z banału tej konstatacji naprawdę nie da się uszyć dobrego filmu.


„Król internetu”, reż. Gia Coppola„Król internetu”, reż. Gia Coppola. USA 2020, w kinach od lutego 2022Trzeba jednak tę porażkę przełknąć, bo takie po prostu bywa kino: albo wybiega za daleko w przyszłość, torując drogę najbardziej wymyślnym dystopiom, albo nie nadąża za współczesnością, zadowalając się nową scenografią wzniesioną na starych opowieściach. Prezentowanie zmiany społecznej dokonującej się za pośrednictwem rewolucji technologicznej zawsze było wyjątkowo karkołomnym zadaniem: obok pojedynczych serialowych cymesów w rodzaju „May I Destroy You” (2020) Michaeli Coel czy pierwszego sezonu „Euforii” (2019) w kinie najczęstszym wizualnym „przeszczepem” z social mediów pozostają męczące „kolaże” postów z Twittera i Facebooka (jak w filmach Adama McKaya) albo estetyka McBling sparowana z 8-bitową grafiką, który to zabieg wjechał do filmu nachalnie i bez cienia refleksji (a triumfy święci właśnie w „Królu internetu”). Trudno jednak zżymać się na Coppolę za mówienie rzeczy prostych i uniwersalnych: że przemocowy, antywspólnotowy (pato)streaming, podający się za starą ideę wątpienia, zadawania pytań i szukania prawdy, zagarnia i drenuje ostatnie przyczółki mainstreamowej rzetelności. Nie wydarzyło się to oczywiście ani dzisiaj, ani nawet dekadę temu, podobnie jak prawdziwym zagrożeniem nigdy nie byli i nigdy nie będą panie i panowanie tłukący się w Fame MMA. Link, wbrew początkowym deklaracjom, nie jest żadnym anonimem bez matki i ojca, typem ulicznego kowala własnego losu, lecz kameleonem o wielu twarzach i rozległym kapitale. Podobnie mój sąsiad z bloku obok, niestety coraz bardziej rozpoznawalny Wojciech O., znany w socialach jako Aleksander Jabłonowski, to także nie (a przynajmniej nie wyłącznie) szaleniec w rogatywce i na rowerku, lecz dobrze wykształcony aktor, który zdolności retoryczne ćwiczył latami pod osiedlowym straganem z warzywami.

Fakt, że gość gadający do dwóch osób za winklem Rossmanna patomorfował w wiecowego faszystę przemawiającego do dwustu, jest, mówiąc oględnie, cokolwiek alarmujący. Może patotreści tak nam się znaturalizowały, że mając z nich przede wszystkim sutą bekę, przeoczyliśmy moment wpełzania do mainstreamu radykalnego projektu politycznego, którego skuteczność polega na pasożytowaniu na swojskich bluzgach i tonach aluzji seksualnych? A może wszyscy staliśmy się w pewnym sensie patostreamerami, a nasza wrażliwość powoli stępia się w kierunku ekstremalnych form narcystycznej responsywności i paranoicznego poszukiwania sygnałów psucia zabawy w dobry humor i wielkościowe myśli? Jak oddzielać zdrowe fakty od manipulacji, skoro aktywność w sieci coraz częściej sprowadza się do tropienia nieprzychylnych komentarzy, banowania za brak aprobaty albo mierzenia poziomu kompetencji wskaźnikiem serduszek? Sociale oznaczają ekstremalny indywidualizm, upadek ostatnich barier samoograniczania i konstruktywnego wstydu, bastionów narcyzmu jako sprawy mimo wszystko prywatnej, niepożądanej, a nawet – godnej potępienia.

„Król internetu”, reż. Gia Coppola

Weźmy taki przykład: pozornie efemeryczne narzędzie facebookowo-instagramowej „relacji” pozwala temu i owej – mówię tu oczywiście o „bańce” moich znajomych – atakować obserwujących screenami z własnych prywatnych wiadomości, w których „fani i fanki” chwalą, głaszczą i pieszczą niezwykłą giętkość myśli, trafność wywodu, erudycję, wrażliwość, przenikliwość czy wpływowość narcystycznego podmiotu. Ów podmiot, w ramach socialowej gry, udaje oczywiście skromność (choć robi to często bardzo nieporadnie), wikłając się w tłumaczenia, że to „przecież no big deal, wszyscy to wiedzą i potrafią, a ja tylko mówię, jak jest, i cieszę się, że mogę dać dobry przykład i na kogoś wpłynąć”. I tak praktyki influencerskie, nastawione na sprzedaż cyfrowych powierzchni reklamowych, stają się „wiedzą potoczną” także w życiu prywatnym – nowym „kodeksem dobrych praktyk”, które po prostu „robi się” w social mediach bez większego zastanowienia. Nieważne, że jest to przede wszystkim „kodeks” programów komputerowych – paragraf 1: za wszelką cenę zlikwidować jednostkową prywatność – ważne, że napisano go w intuicyjnie zrozumiałym języku. Różnicę tworzy dopiero afekt: w lajkach i reakcjach cyfrowy robot widzi dane przekładalne na inne dane, człowiek natomiast – sympatie, antypatie, aprobatę, odrzucenie, wielkość, małość, kompetencje, głupotę i tak dalej. Innymi słowy – widzi łatwo dostępną pożywkę dla ego, burczący brzuch patologicznego narcyzmu, o którego antywspólnotowych knowaniach nie uczą ani w szkole, ani tym bardziej na politycznej mównicy.

Patronite

Nie chodzi jednak o to, żeby kogokolwiek potępiać. Sam łapię się na tym, że w ostatecznym rozrachunku nie istnieją dla mnie żadne algorytmy i cyfrowe dane, a tylko ludzie, ich reakcje i reakcje chemiczne w mojej głowie. Wyjaśniany po kroćset mechanizm uzależnienia od aprobaty znaturalizował się jako współczesny język komunikacji społecznej. Problemu nie da się natomiast sprowadzić do żadnej konkretnej narcystycznej jednostki – tak jak w filmie Gii Coppoli – bo jest to rzecz zbyt mocno uwikłana w patologię systemu: religię wzrostu – indywidualnego, społecznego, gospodarczego – praktykowaną jako wieczne dodawanie plusów, zer, lajków i serduszek do prywatnych ego i prywatnych kapitałów. Lajkonomia jako ostateczny horyzont zdarzeń. To chyba dlatego kinu tak trudno się o tym opowiada – po prostu nie da się adekwatnie przedstawić powietrza. Określony audiowizualny metraż to nie miejsce na cały nowy język, podobnie jak tekst to nie pojemnik na całą zaplanowaną myśl. Ale jeśli choć trochę poczuliście państwo, że było warto i że moje wywody splotły się w harmonijnej aprobacie z waszymi spostrzeżeniami – dajcie, proszę już zupełnie bez histerii, pokornie wręcz proszę, tego upragnionego lajka. Tu obok, niebieski prostokąt, biały kciuk. Na to nigdy nie powinno być za późno.