15 LAT: Lepiej się nie wstydzić
il. Ubé, flickr.com, CC BY-NC-ND 2.0 DEED

26 minut czytania

/ Film

15 LAT: Lepiej się nie wstydzić

Marcin Stachowicz

Lepiej być cyfrowym analfabetą, ale się nie wstydzić. Albo: wstydzić się, ale nie wisieć na cudzym pasku jak ta sztuczna wisienka na szczycie dekoracji sklepowej. Bo ja umiem docenić followersów, lubię lajki, natomiast zależy mi na czymś jeszcze. Czy może inaczej: w ogóle na czymś mi zależy

Jeszcze 7 minut czytania

15 lat – to dokładnie tyle, ile moje dorosłe ja, ale więcej niż moje ja krytyczne. Kiedy w 2009 roku wychodził pierwszy numer „Dwutygodnika”, byłem już od kilku miesięcy na studiach w Warszawie i – inaczej niż podmiot tekstu „Lubię tę robotę” Igora Kierkosza – w ogóle nie marzyłem o krytyce filmowej, literackiej, artystycznej ani żadnej innej. Chciałem być psychoterapeutą kultywującym odloty w stronę miękkiej humanistyki, względnie – człowiekiem, który ma tyle wolnego czasu, że ciągle się czegoś uczy. Poprzeczka zawieszona zdecydowanie powyżej możliwości i potrzeb – zajrzyjcie do „Hanki” Macieja Jakubowiaka, a zobaczycie, że to raczej typowe u milenialsów złożonych w ofierze plugawym bóstwom wyższej edukacji.

Wyszło jednak inaczej i teraz redakcje mogą u mnie zamawiać teksty jubileuszowe, w których pytają, co się zmieniło w szeroko pojętej krytyce artystycznej w ciągu ostatnich 15 lat, a ja, gładząc siwą brodę dziesięciolatka, opowiadam przede wszystkim o sobie. Szczęście w nieszczęściu, etapy podróży bohatera zostały rozpisane przez innych. Najpierw entuzjazm i życie fantazjami, pisanie za darmo na bloga albo z piwnicznej izby niszowej redakcji; następnie walka o pierwsze płatne zlecenia, bycie „dobrze zapowiadającym się debiutantem”, konfrontacja z gorzkimi żalami rynku pracy, wejście w zblazowane środowisko osób piszących za pieniądze i bicie się po głowie, że człowiek mógł być aż taki naiwny; na końcu mała stabilizacja („Bo tutaj jest jak jest, po prostu...”). Finał ma dwie wersje, które mogą występować łącznie: zyskujesz pozycję w środowisku, choć dalej nie przestajesz sobie umniejszać i/lub poprzestajesz na wyznaniu, że bywa ciężko, ale fajność tej roboty rekompensuje skromne życie.

Prywatne doświadczenia trzeba jeszcze zderzyć z analizą kontekstu społecznego i medialnego. Proszę bardzo. Kryzys w 2008 roku oraz liberalne rządy Donalda Tuska przyniosły redukcje etatów i przejście na „elastyczne” formy zatrudnienia w redakcjach. Kolejna dekada to postępujący zmierzch papierowej prasy codziennej, a rok 2024 – symboliczny gwóźdź do trumny w postaci zlikwidowania działu korekty „Gazety Wyborczej”. Do epoki krytyki artystycznej jako stabilnego, etatowego zajęcia w mediach drukowanych nie ma i nie będzie powrotu. Prekaryzacja pracy w kulturze skazała osoby parające się krytyką jako formą literacką na egzystencję robotów wysmarowanych wazeliną, co pomaga w ciągłym ślizganiu się po powierzchni oraz pomiędzy skonfliktowanymi interesami. Tutaj napiszesz ambitną recenzję do dotowanego magazynu, tam artykuł przekrojowy na zamówienie dystrybutora filmu. Za chwilę poprowadzisz konferencję prasową oraz Q&A dla stuosobowej publiczności, potem jeszcze zajęcia dla studentów ASP, przygotowanie materiałów do podcastu, wrzucenie na IG pięciu rolek z polecajkami ostatnich premier kinowych oraz trzech selfiaków z zaprzyjaźnioną aktorką. A przecież właśnie ucieka ostatni pociąg do miasteczka na Dolnym Śląsku, gdzie jesteś jurorką na festiwalu krótkich metraży oraz współpracujesz z przesympatycznym lokalnym DKF-em.

15 lat w kulturze

W „Dwutygodniku” już od 15 lat przyglądamy się kulturze. Przez ten czas wiele się zmieniło. Media społecznościowe rosły w siłę, a te papierowe przechodziły kryzys za kryzysem. Po polityce ciepłej wody przyszedł czas na zimny prysznic. Przynajmniej w świecie sportu zrobiło się podobno trochę milej. W numerze urodzinowym przyglądamy się kulturze ostatniego piętnastolecia.

Wszystko to oczywiście na kolejne umowy o dzieło, składki opłacasz sobie sama lub – jeśli się poszczęściło – zatrudnia cię rodzina/przyjaciele/zakumplowana redakcja/instytucja kultury. No i trzeba jeszcze napełnić kilka otworów gębowych: swój, landlorda, wiecznie głodnego psa/kota/żółwia, a czasami nawet córek, synów czy starzejących się rodziców. Wyzwania/zagrożenia do dalszego przedyskutowania: 1. szanse tekstu krytycznego a dynamiczny rozwój usług opartych na dużych modelach językowych (tzw. Sztuczna Inteligencja); 2. toksyczne znoszenie granic między promocją kultury a jej konsumowaniem/wspieraniem/krytykowaniem; 3. szczerość i bunt – niepotrzebni goście z przeszłości, złogi elitaryzmu czy sensy, o które warto się bić?; 4. krytyka artystyczna – praca zarobkowa czy hobbystyczna aktywność społeczna?; 5. krytyka artystyczna – czy może budować tożsamość?; 6. krytyka artystyczna – czy to gówno w ogóle istnieje?

Gotowe, teraz trzeba tylko oblać się benzyną i podpalić na jakimś stadionie (może być boisko piłkarskie, podobno Krzysztof Stanowski ma jedno w ogródku). Lub odwrotnie: napisać, że nerdowskie/snobistyczne uniesienia są pożywniejsze od michy włoskiego makaronu oraz bardziej regenerujące od dwóch tygodni w ośrodku spa.

Remonty i przeprowadzki

Ale choćbyś miała nawet najlepsze, najbardziej afirmatywne intencje oraz tak zwane lekkie pióro, jubileusz i tak zakończysz lizaniem ran, na które wcześniej sama posypałaś sól. Nastoletniego „Dwutygodnika” nie trzeba pewnie utwierdzać w żalach, roztrząsanie krytyki na poziomie meta to tutaj jeden z najważniejszych bumerangów tematycznych (może nawet jeden z aktów założycielskich?). W końcu od początku był to dobrze zapowiadający się związek „tradycji polskich czasopism literackich z nowoczesnym dziennikarstwem internetowym”.

Na przykład w 2011 roku „2t” (razem z nieistniejącym już magazynem „WAW”) zainicjował cykl śniadań prasowych pod hasłem „Kup sobie recenzję!” – o konflikcie interesów między krytyką a działami PR producentów kultury. Sam zacząłem pisać pierwsze teksty dwa lata później i z tego formacyjnego okresu doskonale pamiętam felieton Łukasza Maciejewskiego, w którym szanowany krakowski krytyk filmowy rozprawiał się ze stereotypem „snoba marzącego o przejściu na «ty» z jakimś celebrytą”. Zauważmy jednak, że dyskusja o uprawianiu krytyki na Facebooku („Dwutygodnik” w latach 2012–2014) nie miałaby już dzisiaj sensu: media społecznościowe są obecnie tak integralną częścią ekosystemu pracy w kulturze, że właściwie każda forma „produkowania kontentu” – mniej czy bardziej podejrzana etycznie – jest dla nas aktywnością powszednią i przezroczystą: każdy i każda ma jakiegoś peja czy profil, a jak nie ma, to śledzi cztery tuziny cudzych. W ten sposób szanowany krakowski krytyk Maciejewski, którego jeszcze w 2013 roku oburzała klisza „salonowca”, mógł zamienić swoje publiczne konto na FB w format koleżeńsko-klanowy: dominują tutaj relacje z obiadów i wspólnych wyjazdów z zaprzyjaźnionymi aktorami i reżyserkami, wpisy chwalące wybitność konkretnych postaci polskiej kultury filmowej, selfies z ludźmi znanymi i lubianymi, ostatnio pojawiło się nawet fotostory, w którym nagradzany aktor składa w mieszkaniu krytyka meble z Ikei (dopisek: „Ta rączka naprawdę jest złota”). Lajki się sypią, a pretensje ma tylko inny zawistny pismak – człowiek, którego „różnica pokoleniowa, a nie intelektualna” (to cytat z dokumentu o Carlosie Boyero, hiszpańskim klasyku krytyki filmowej) już za młodu skazała na zgorzknienie, roszczeniowość i brak poszanowania dla wartości ciężkiej pracy towarzyskiej.

Są jednak większe i mniejsze jubileusze. Krytyka w „Dwutygodniku” ma 15 lat, a rok kończy wzmiankowany tekst Igora Kierkosza o robocie. W kwietniu 2023 roku młody publicysta wbił lancę prosto w serce smoka porykującego z kopca dukatów, które już dawno straciły na wartości. Chodziło o figurę krytyka jako kapłana hermetycznego kultu, marudy zakopanego po uszy w resentymentach i tęsknocie za modernistycznym etosem niezależności, bijącego w młodzież liczącą followersów na TikToku, Instagramie i YouTubie. Cel był bardzo słuszny: zmotywować pokolenie Z do rozbijania wysokich murów koterii zawodowych i pisania po swojemu, co też w jakimś sensie się udało – wielu moich dwudziestoletnich znajomych z kręgu piszącego/aspirującego do pisania puściło „Lubię tę robotę” w socialmediowy obieg, dodając od siebie, że „nareszcie ktoś powiedział głośno to, co wszyscy wiedzieli od dawna”. Tyle że czarne chmury nie rozpierzchną się, bo ktoś krzyknął, że pięknie świeci słońce. Nie wystarczy przyjść i pouczyć „dziadów krytyki”, żeby „się przenieśli”, bo ich dyskusje „nie interesują nikogo poza samym towarzystwem”, a „na mieście trwa większa zabawa” w podcasty i bookstagramy. Towarzystwo wie o tym doskonale i – chyba poza największymi dinozaurami etatów – od wielu lat żyje w stanie ciągłej przeprowadzki, co rusz zaniżając standardy w całkowicie zrozumiałym poczuciu, że są one mniej istotne od biologicznego przeżycia.

Rycerze autonomii

Z pewnością wie o tym Agata Sikora, która w tekście „Czy my się przypadkiem nie znamy?” (czerwiec 2023) zrównała zmianę własnej pozycji zawodowej ze schyłkiem niezależnej krytyki literackiej. Skoro w fejsowych i instagramowych kręgach wyrobników kultury wszyscy są koleżankami wszystkich, to – twierdzi Sikora – autonomia przestała mieć sens i dzisiaj jest tylko fetyszem, irracjonalizmem, wiarą o „niemal religijnym” charakterze. Innymi słowy: ponieważ ja zrezygnowałam z pisania niezależnej krytyki, to stało się tak dlatego, że uprzednio świadomie ją zdekonstruowałam i na dnie odnalazłam pusty frazes – oto zmieniła się cała epoka („koniec ery kultury druku”), a w społeczeństwie „usieciowionym” nie da się nie wchodzić w kolizje z interesami niezliczonych aktorów społecznych. 

I jeśli Sikora nie wierzy już w możliwość ocalenia niezależności przed zakusami kapitału, to Kierkosz nie wierzy w możliwość ocalenia krytyki w ogóle. „[B]ezpieczniej od początku pogodzić się z myślą, że w czasach krótkich komunikatów i prymatu promocji nad omówieniem będziemy coraz mniej czytani i nadal słabo opłacani” – rozkłada ręce młody publicysta i brzmi to niestety przeraźliwie defetystycznie. Tak jakby do Igora przyszedł diabeł i zaoferował dozgonny święty spokój, a w zamian poprosił tylko o niewinną wzmiankę, że jest już po końcu historii – skończyły się ideologie, nie potrzebujemy żądań i pragnień, nie istnieje jakościowe pisanie, bo kapitał zrównał nasze siły wytwórcze w wielkiej pracy wprawiania siebie samego w ruch. Cytując nihilistyczno-punkowy zespół Jad: „Wszyscy udajemy / Od dawna nie żyjemy”.

Z podejściem konfesyjnym, stawiającym na indywidualne doświadczenie jako „symptom” szerokich zmian społeczno-kulturowych, są jednak same problemy. Weźmy ten: zawarta w tekście „droga bohatera” często bez przekonujących dowodów przedstawia to, co właściwe tylko dla nas, jako to, co wspólne dla wszystkich zainteresowanych. Albo inny problem, równie brzemienny w skutkach: traktowanie refleksyjnej niezgody jako „wiecznego narzekania” lub konserwatywnego fetyszyzmu/resentymentu (bo przecież my się zmieniliśmy, czyli zmieniły się czasy, więc po co się napinać), co prowadzi do, rzekomo błyskotliwej w swojej prostocie, rezygnacji z jałowego buntu i przemiany naszego konfesyjnego eseju w rodzaj samospełniającej się przepowiedni (czego wcale nie planowaliśmy). W przytomnej polemice („Znamy się, bo jesteśmy w mainstreamie”, lipiec 2023) z tekstem Sikory krytyk sztuki Jakub Banasiak zauważa, że zmiana prywatnej sytuacji zawodowej to mimo wszystko dość wątły argument w rozmowie o niezależności KAŻDEJ krytyki artystycznej: to, że „warunki jej funkcjonowania” są dzisiaj w jasny sposób odmienne od tych sprzed dekady, nie oznacza jeszcze, że zmieniły się reguły gry czy struktura „pola kultury”.

Gracze i oszuści

Wiadomo przecież, że wszyscy działamy w przestrzeni medialnej różnej od tej kształtowanej w epoce papieru – mamy sociale, podcasty, krótsze teksty, dużo zdjęć, followersów, takie czy owakie płatne i niepłatne współprace. Internet circa 2009, kiedy „Dwutygodnik” był chyba jedynym sieciowym periodykiem z ambitną krytyką artystyczną, a internet circa 2024 to dwa różne internety: komercyjna platformizacja sieci spuchła i spotworniała, ale miejsc z jakościowym pisaniem o kulturze także jest dużo i cały czas powstają nowe. I w większości są to tytuły, które pozwalają na szczerość oraz – to kolejny cytat z dokumentu o Boyero – „bezwiedne tworzenie własnego stylu pisania”. Bezwiedne, czyli latami trenowane, doszlifowywane metodą prób, błędów, ocierania się o śmieszność i grafomanię, często pod okiem złośliwych redakcyjnych superwizorów.

Bo czy to wyłącznie responsywność i popłynięcie z medialnym nurtem odpowiadają za sukces, dajmy na to, „Spoiler Mastera”, podcastowej audycji filmowej? Czy może jednak jakieś znaczenie miał tutaj fakt, że jest to projekt Michała Oleszczyka, osoby, która dużo wcześniej wyrobiła sobie markę pisaniem merytorycznej i często ostrej krytyki? Wydaje się, że to raczej Oleszczyk choć „Spoiler...” to już bardziej filmoznawstwo i historia kina, a nie recenzowanie „konsekrował” podcast, a nie podcast Oleszczyka. Jasne, w codziennej aktywności „rozsiewczej” – informowaniu o, docieraniu z czy po prostu otwartym reklamowaniu produktów – dla rynków kultury najbardziej liczą się „zasięgowcy”: dziewczyny i chłopaki opowiadające w kilku zwięzłych słowach o fajnej książce, filmie czy wystawie, z tłem w postaci parującej kawki albo tajlandzkiego kokosa spadającego do basenu. Kiedy jednak przychodzi co do czego i rynek ma okazję sięgnąć po dobro „konsekrowane” – na przykład po pozytywną opinię o filmie napisaną przez krytyczkę słynącą z niezależności – zrobi to bez wahania i w pierwszej kolejności. Co inteligentniejsi gracze lecą z tym dalej: jakiś czas temu Stowarzyszenie Nowe Horyzonty promowało premierę „Club Zero” negatywną mikrorecenzją Oleszczyka, który na portalu Filmweb dał filmowi ocenę 1/10 (SNH: „Wyrób sobie własne zdanie!”).

Inna sprawa, że po tych 15 latach z wariatami logika mediów społecznościowych zinfiltrowała już każdy kąt. Rynki zachęca się, żeby w niezależnych opiniach krytyków i krytyczek widziały przede wszystkim darmowe i potencjalnie niewyczerpywalne źródło „kontentu”. Tworząc publicznie dostępną zakładkę „Oceny krytyków”, Filmweb bił się w pierś, że robi to wszystko z myślą o nas – daje unikalne, bo wewnątrzśrodowiskowe narzędzie do sieciowania, promowania i zbierania followersów, a w zamian prosi tylko, żebyśmy regularnie oceniali nowości i wpisywali trzyzdaniowe recenzyjki. Zgoda, jest to pomocna rzecz, ale cienie takiej społeczno-rynkowej architektury są zbyt oczywiste, żeby o nich nie powiedzieć. Produkujemy dla portalu „konsekrowane” treści, które – niezależnie, czy ktoś wierzy w wartość krytyki, czy raczej się z niej śmieje – czerpią z profesjonalnego statusu naszej pracy, żeby się uwiarygodnić, choć za tę pracę nie płacą (korporacja Meta robi mniej więcej to samo na Facebooku i Instagramie, a firmy od SI w zasadzie w całej sieci).

Mikrokrytyki składają się na poręczną bazę danych dla marketingu filmowego: krótka forma i ocena to przecież gotowy slogan reklamowy. Idąc dalej – dzięki błyskawicznemu dostępowi do opinii „całego środowiska”, które na dodatek widzimy na jednym zwięzłym ekranie, zakładka ma potencjał wzmacniania stadnych form myślenia. Bo jeśli widzę, że Michał Oleszczyk dał wysoką oceną, i Klara Cykorz dała wysoką, i Raczek dał, i w ogóle wszyscy dali, to może jednak lepiej się nie wychylać, skoro nie znoszę tego filmu (i mam po temu konkretne powody)? Gamifikacja pracy ma niestety to do siebie, że daje euforię kolejnych lajków i folołów, ale zarazem skłania do cheatowania. W takich społecznościowych mikroprzestrzeniach najlepiej widać problem, o którym pisała Sikora – skoro wszyscy możemy za jednym zamachem przejrzeć się w oczach wszystkich, to czy gadanie o niezależności ma jeszcze sens?

Handelek 

Ale znowu: pytanie postawione jest źle, bo zakres dowodów pozostaje zbyt wąski na taką szeroką generalizację. Jak pisze Banasiak, w prawdziwym, a nie teoretycznym świecie niezależność to reguła, która bez problemu daje się stopniować. Nam wystarczy wiedzieć tylko tyle, że w życiu społecznym – czyli także na polu krytyki artystycznej – nikt nigdy nie jest w pełni niezależny, natomiast ani media społecznościowe, ani sztuczne inteligencje, ani neoliberalny „horyzont zdarzeń” nie zwalniają nas z obowiązku pielęgnowania autonomii. Tak, w rozmowach o niezależności w dużo mniejszym stopniu chodzi o to, że my znamy kogoś albo ktoś zna nas i pije z nami kawkę na Instagramie, a zdecydowanie bardziej – o pilnowanie granic i sensownych proporcji.

Na przykład: nie chadzać po ulicy na pasku kapitału albo chadzać, ale nie nazywać się krytykiem bądź dziennikarką. Nie chować się za banerem konkretnej agendy towarzyskiej, partyjnej, instytucjonalnej albo chować, lecz nie marudzić, że straciło się wiarygodność. To elementarz, który zaciera się razem ze znikającymi granicami między handlem a wyrażaniem opinii. Reklama staję się dzisiaj „integralną częścią materiałów dziennikarskich i publicystycznych – elementem dekoracji”. Jakościówka walczy o przetrwanie, a Krzysztof Stanowski o followersów, którzy pozwolą mu zorganizować pogadankę o inwestowaniu w złoto między innymi za pieniądze firmy namawiającej do inwestowania w złoto (konkretnie: zajmującej się jego dystrybucją). Kiedyś producent bombonierek mógł zasponsorować nagrody pocieszenia w „Familiadzie”, teraz – zaprosić publicystów, żeby porozmawiali o zbawiennym wpływie czekolady na polską gospodarkę.

Czy w takim razie utrzymanie elementarnego stopnia niezależności jest dzisiaj bardzo trudne, bo bez zabezpieczenia materialnego – na przykład mieszkania po babci albo, jak to określił kiedyś mój kolega, „renty rodzinnej” – skazuje większość aspirujących publicystów na życie w biedzie i/lub zależności od większego kapitału, a zawód krytyka/krytyczki na pogardę i/lub status „zabawy dla elit”? Oczywiście! A jednak samo uświadomienie sobie i bezpieczne pogodzenie się z zastaną rzeczywistością to tylko prosty rewers znienawidzonego przez młodzież „rytualnego marudzenia”.

Parę tygodni temu ten sam Igor Kierkosz, który „lubił tę robotę”, napisał w socialach, że wdraża przerwę od publikowania i prawdopodobnie powróci na rynek pracy już w innej, bardziej opłacalnej roli. Powód numer jeden: honoraria nie pozwalają na utrzymanie się w mieście, w którym cena wynajmu mieszkania 30–38 mwzrosła w latach 2020–2024 o 51 procent. Powód numer dwa: choćbyście tysiąc razy powtórzyły, że krytyka to materialna deklasacja na własne życzenie i hobby dla człowieka beztroskiego, to i tak nic to nie zmieni – pisanie ambitnych tekstów nadal pozostanie aktywnością wycieńczającą psychicznie, pożerającą mnóstwo czasu i skazującą na samotniczy tryb życia, wiecznie z własnymi myślami i w sporadycznym kontakcie z ludźmi, którzy ani nie potrafią, ani nawet za bardzo nie mogą walczyć o swoje interesy ekonomiczne (od jakiej taśmy fabrycznej mielibyśmy niby odejść?). A potrzeba ambitnych tekstów przecież jest, bo jak tylko odrobinę powinie się noga – będzie trochę bardziej chaotycznie, z literówkami, bez idealnego sprawdzenia wszystkich dostępnych źródeł – zaraz podnosi się larum, że skończyło się jakościowe pisanie i pismaki produkują bełkot.

Od siebie mogę dodać wyłącznie rytualne marudzenie: kiedy zaczynałem pisać, stawki były już od dawna na stabilnie niskim poziomie, a o tłustych czasach słuchało się kombatanckich opowieści. A jednak więcej współprac z większą liczbą dotowanych mediów pozwalało jako tako podnieść standard zarobkowy. Teraz nie mamy nawet tego – w ciągu ostatnich czterech lat dramatycznie wzrosły ceny wszystkiego, podniosła się również średnia płaca w innych branżach, natomiast nikt nie zająknął się słowem o waloryzacji kasy za pisanie (i dotyczy to zarówno pism dotowanych, jak i w pełni komercyjnych; no i fakt, w zasadzie to całej kultury).

Lajkiem tu nie zapłacisz

Spełniła się zatem przepowiednia Kierkosza: krytyki – przynajmniej tej jednej, indywidualnej – na razie nie udało się ocalić. Jest tu jednak jakiś happy end: krytyk wolał zrezygnować z pisania niż porzucić jakościowe, niezależne teksty, z których zasłynął jako bardzo młody człowiek. Nie przeszedł na pozycje koteryjnego storytellingu, zawsze pod rękę z koleżankami pisarkami i kolegami filmowcami, z książką odwróconą grzbietem do brioszki z włoską konfiturą. Taka odwaga bardzo by się przydała tym spośród nas, którzy i które wciąż podpisują się w biogramach „krytyk/krytyczka”, a tak naprawdę od lat ryczą jak te salonowe lwy.

Teraz również młodzież może powiedzieć, że wie: za notorycznym kwestionowaniem własnej wartości na spędach krytyków nie stoi fakt, że „towarzystwo” w gruncie rzeczy nie cierpi tej roboty. Przeciwnie, wszyscy ją kochamy, natomiast kapitalistyczna opowieść o końcu czasów nie daje nam szans na afirmację, a tylko utwierdza w poczuciu przegranej. Chodzi o materialne warunki pracy, ale nie wyłącznie. Nie ufam własnej głowie, staram się nie generalizować prywatnych doświadczeń, natomiast jak daleko nie sięgnąłbym pamięcią, z uprawianiem krytyki w czasach mediów cyfrowych zawsze było coś nie tak. Skoro rynek odpowiednio nas nie wynagradza, to znaczy, że nie jest to praca (neoliberalny fetysz nr 1) oraz konsumenci nie zgłaszają na nas zapotrzebowania (fetysz nr 2). Krytyka to w takim razie pusta wartość, sztuka dla sztuki, czysta wsobność, czyli coś, co robi się w tak zwanym czasie wolnym (fetysz nr 3). Okej, rozumiem, ale czy przynajmniej mogę zrobić z krytyki ważną część mojej tożsamości i poczuć z tego powodu dumę? No nie, też nie bardzo, bo krytykowanie kultury oznacza elitaryzm, panoszenie się, wynoszenie własnej opinii i gustu ponad gusta i opinie innych. Rodzi też podejrzenia – to w środowiskach inteligenckich ostatnio najnowszy fetysz – że nie ma się ludowych korzeni, a więc nie jest się częścią „dobrej” opowieści. Stać cię, to pewnie jesteś burżujem. A skoro jesteś burżujem, to na pewno stać cię na wstyd.

Efekt permanentnego niedowartościowania jest taki, że kiedy ktoś obcy pyta mnie o zawód, zwykle odpowiadam: jestem dziennikarzem/zajmuję się pisaniem, bo tak jest po prostu dużo bezpieczniej. Dlatego doskonale rozumiem krytyka filmowego Michała Walkiewicza, współprowadzącego program „Kulturalne Zero” na nowym kanale Stanowskiego, który musiał się wstydzić przed youtuberem Maciejem „Człowiekiem Wargą” Dąbrowskim. Internetowy prankster najpierw zapewnił, że nowy format kieruje do „zjadaczy kultury”, a „niekoniecznie do krytyków”, po czym dokonał krindżowego blitzkriegu na Walkiewicza: „Bo Michał twierdzi, że jest krytykiem. Michał ma poważny problem: od 20 lat wydaje mu się, że jest krytykiem filmowym. Nie wyprowadzajcie go z błędu”. Riposta znanego z ciętych ripost redaktora była w tym przypadku zaskakująco aksamitna: „Wiesz co, ja jestem tylko dziennikarzem filmowym, więc tak”. I naprawdę trudno powiedzieć, czy chodziło o równanie w dół („tylko” wyluzowany dziennikarz, a nie nadęta figura w tweedowej marynarce i golfie) czy w górę (krytyk – a co taki ktoś robi? Tym przecież może zajmować się każdy).

Próżny trud krytyka. W yutube’owej telewizji dla „pokolenia nieposiadającego telewizora” – i opierającej przekaz na „zdrowym rozsądku” oraz wizerunku „swojego chłopa” – nawet dziennikarz może być podejrzany: to prawdopodobnie chudy w followersów mędrek, który może nie podołać misji zretweetowania 50 tys. razy informacji, że firma XYZ oferuje fajne suplementy diety. Dąbrowski: „My nie jesteśmy żadnymi dziennikarzami, natomiast my kochamy muzykę, książki, wszelkie przejawy popkultury”. W populistycznych mediach nie ma zresztą jasnych reguł, więc i ta narracja może być tylko warunkowa. Jeśli jesteś na przykład Tomaszem Raczkiem i przyciągniesz do kanału nowych obserwujących, możesz nazywać się, jak chcesz, ba – nawet krytykiem filmowym i publicystą – i ani jeden włos nie spadnie z twojej siwej głowy.

Mnie jest natomiast bliżej do Walkiewicza z żartu „Człowieka Wargi”: też od kilkunastu lat myślę, że jestem krytykiem, i też nie chcę, żeby ktokolwiek wyprowadzał mnie z tego kardynalnego błędu. Jedynym, czego tak naprawdę chcę, to żebyśmy wreszcie przestali fetyszyzować te cholerne lajki. Lajkami i followersami może się podniecać Stanowski, gdyż ma twarde powody – tylko dzięki dużym zasięgom będzie mógł zrobić kolejny intratny deal z producentami uzależniających gier i zabaw. Natomiast w rzeczywistości, w której na szczęście wciąż jeszcze wierzymy w niezależność pisania i mówienia, lajki nie są żadną walutą – to prywatna własność kilku korporacji ze Stanów Zjednoczonych. Dolina Krzemowa może w każdej chwili przyjść i lajki nam wyłączyć, odebrać, ukryć, zmienić w coś innego albo po prostu uznać, że od dzisiaj koniec tej głupiej zabawy. Tak samo z zasięgami – rynek potrzebuje ładnych osób do pokazywania się w ładnych miejscach z ładnymi przedmiotami, ponieważ ludzie chętnie obserwują ładność na Instagramie. Nikt nam jednak nie zagwarantuje, że platformy nie przyjdą jutro z jeszcze ładniejszymi oraz dużo tańszymi cyfrowymi osobami, które bez żadnego jojczenia zareklamują książkę czy film i w pięć sekund podbiją branżę.

Influencerzy przeżyją wówczas swój pierwszy poważny kryzys i prawdopodobnie znikną, natomiast niezależna, jakościowa krytyka artystyczna będzie trwała nadal, choćby musiała siedzieć pod kamieniem i żreć gruz. Życie w piwnicy nie jest może najwygodniejsze, lecz przynajmniej jest. A jest, ponieważ krytyka to nie „warunki wykonywania zawodu”, kolejne media i zasięgi, które przychodzą i odchodzą. To niezbywalny element kultury, tożsamość oraz pewna życiowa postawa, niech już będzie nawet, że religijna. Bo prywatnie mogę nie znosić postaci pokroju krytyka filmowego Boyero, natomiast – też prywatnie – nie zamierzam udawać, że nie posiadam ego i nie chciałbym usłyszeć na stare lata: byłeś szczery i starałeś się pisać we własnym stylu. Lepiej być cyfrowym analfabetą, ale się nie wstydzić. Albo: wstydzić się, ale nie wisieć na cudzym pasku jak ta sztuczna wisienka na szczycie dekoracji sklepowej. Bo ja umiem docenić followersów, lubię lajki, natomiast zależy mi na czymś jeszcze. Czy może inaczej: w ogóle na czymś mi zależy. Sto lat w kulturalnym fanatyzmie, kochany „Dwutygodniku”!