Światła gasną, ktoś krzyczy „YouTube party!”, chłopaki stukają się drinkami, czołówki nie będzie. Sceny jak z dużego pokoju w sylwestra, tyle że siedzę w kinie w środku lata. W upalny sierpniowy wieczór stołeczne Amondo, ambitny mikrus wśród lilipuciego narodu ekranów studyjnych, wyświetla „Krótką historię polskiego YouTube’a”. Cieszę się, że w ogóle mam bilet, bo kilka dni wcześniej gawiedź wyszarpywała sobie to reglamentowane dobro jak papier toaletowy w czasach niedoborów. Wyglądało to tak, jakby do Polski miał zjechać Yuval Noah Harari z wykładem o upadku humoru milenialsów, ale wiecie – to nawet nie był on. Przed seansem młoda osoba kiniarska, przedstawiciel wesołej ekipy kuratorów Amondo, zapowiedziała swój autorski wybór z pewną taką nieśmiałością, klucząc, że może nie ma tu rzeczy, których wszyscy się spodziewają, a na pewno znajdą się i takie, których nikt nie kojarzy, ale cóż – niech to będzie zaproszenie do dyskusji. Oficjalnego kanonu nie ma, chociaż nie da się ukryć, że wspólna pamięć pokolenia trzydziestolatków włącza mentalny śmiech z puszki w bardzo określonych momentach.
Może trudno w to uwierzyć, ale serwis internetowy YouTube za niecałe półtora roku – 14 stycznia 2025 – skończy dwadzieścia lat. Trochę tendencyjne byłoby żonglowanie danymi z odsłon i zasięgów, skoro wszyscy już wiemy, jak to ekspansywne księstwo reklamy podszywającej się pod nieograniczoną wolność słowa przeorało sieć, branżę audiowizualną, globalną ekonomię i marketing polityczny – jest to temat omówiony w tysiącach publikacji krytycznych, apologetycznych oraz tych bez jednoznacznego wyroku. Pamiętam, jak na studiach humanistycznych wpajano nam – przyszłym psycholożkom i kulturoznawcom – że z „głupimi filmikami z internetu” (podobnie jak z memami) – nie należy wchodzić w relacje naukowe, bo to istnienia zbyt efemeryczne, przechodnie i słabo związane z dającym się pochwycić „konkretem”, antropologicznym czy psychologicznym. Były to mniej więcej czasy viralowej popularności „Forfitera”, który, co oczywiste, zajął honorowe miejsce w połowie ciągu montażowego z Amondo. Czy w 2010 roku dało się wpaść na pomysł, że trzynaście lat później nagranie kajakarza rzucającego polsko-amerykańskim mięsem w głodnego aligatora będzie wciąż pamiętane i cytowane podczas nostalgicznych retrospektyw kinowych? I że dla zbiorowej tożsamości pewnego pokolenia – tego, które wreszcie samo stało się krindżowe – może być to tak samo formacyjny tekst kultury, jak peerelowskie kabarety i humor wojskowo-milicyjny dla pokolenia ich matek i ojców?
Pewnie mało która akademiczka zastanawiała się wtedy, że z medium stworzonego do konsumowania treści audiowizualnych samotnie, w ciemnym pokoju wyewoluują nowe praktyki wspólnotowe, porównywalne z gromadzeniem się sąsiadów przed jedynym telewizorem w kamienicy, a bardziej nawet – z projekcjami kinowymi w dawno minionych czasach żywego reagowania na obrazy. Dekada 2011–2021 – z bezprecedensową kulminacją w trakcie pandemii – bez wątpienia należała do instytucji YouTube party jako wisienki wieńczącej sporą część domówek, a czasami będącej po prostu główną i najbardziej wyczekiwaną towarzyską aktywnością. Trzeba przy tym pamiętać, że nie mówimy tutaj o wspólnym oglądaniu filmów edukacyjnych czy wykładów o gotowaniu (choć to także od czasu do czasu może się zdarzyć). YouTube party – ze względu na swój karnawałowy, lecz zarazem powszedni charakter – przybierało i pewnie wciąż przybiera dwie główne formy: oglądania treści prowokujących bekę lub sentymentalnych klipów muzycznych (dopuszczalne jest odstępstwo od binarności w formie naprzemiennego wyświetlania obu rodzajów treści). To do tej pierwszej tradycji odnosił się przegląd w Amondo z całą swoją antyhistorią i arbitralną selekcją: wyświetlając głupie/obraźliwe/patologiczne/dziwne/słodkie filmiki z YT rzadko zwraca się uwagę na datę wrzucenia materiału do sieci. Wypada także zawierzyć gustom aktualnego selektora, które, jak w przypadku każdej aktywności DJ-skiej, mogą się zupełnie rozmijać z naszą osobniczą preferencją. Kiedy idziemy na rave, spodziewamy się techno. Kiedy słuchamy jazgotu gitar elektrycznych, ostrzymy zęby na mosh pit. Natomiast w cudzym salonie rządzi wielka niewiadoma – może dostaniemy klasistowski filmik z Polakiem kaleczącym szlachetną angielszczyznę, a może karykaturę sławnego polityka lub, nie daj Boże, piętrowe aluzje do innych filmików z internetu.
W Amondo udało się – chyba trochę rzutem na taśmę – uchwycić pewną zmianę dominant estetycznych w „słabych obrazach” z YouTube’a. Jeśli dawniej za podstawową formę wizualną robiły shoty – ścinki większych całości wygrzebanych z samego YT albo innych zakamarków internetu, czasami z podłożoną muzyką czy innymi atrakcjami – to dzisiaj dużo ciekawsza bywa trashowa retromania: łączenie klasyków w psychodeliczne, na pierwszy rzut oka pozbawione sensu kolaże montażowe, pełne glitchów, deformacji, absurdalnych cięć i dźwięków z piekła rodem. Ten kontrolowany chaos jest bardziej intelektualny, świadomy medium, w które wciska się o wiele głębiej, tak jakby ktoś lub coś próbowało odsłonić najbardziej śmieciowe i jednocześnie najbardziej awangardowe jądro okrągłych dwudziestu lat jutubowej twórczości. Widać w tym doskonale, kto faktycznie raczkował z dojrzałym internetem jako opiekunem dziecięcych zabaw, a kto musiał dorosnąć do tej rzeczywistości w zdecydowanie poważniejszym wieku. Natomiast przyjście na gotowe, do kina – jakkolwiek kameralne i malutkie by ono nie było – siłą rzeczy pozbawia zjawisko oglądania gniotów z YouTube’a elementu grupotwórczego, który pełnię swoich możliwości objawia dopiero w sytuacjach półprywatnych. Owszem, publiczność żywo reagowała na ulubione filmiki, cytując młodego przyrodnika na tropie cudów polskiej przyrody albo bijąc gromkie brawa sportowym wyczynom Pawła Jumpera, w warunkach publicznych w żaden sposób nie mogła się jednak zrespawnować charakterystyczna towarzyska hierarchia YouTube party, a także związany z nią system ról, masek i póz.
Te ostatnie stają się zresztą coraz bardziej skonwencjonalizowane i łatwe do klasyfikacji, odbijając jak w soczewce uniwersalną dynamikę grup połączonych więzami koleżeństwa czy przyjaźni. Pewnie każdy może dodać tutaj coś od siebie, ale na wszystkich, stosunkowo licznych imprezach jutubowych, w których miałem okazję uczestniczyć, na jakimś etapie obowiązkowo musiała się ujawnić osoba alfa: osobnik (bo przeważnie jest to facet) w stu procentach przekonany, że dysponuje idealnym filmikiem dla każdego i na każdą okazję, co daje mu prawo dysponowania laptopem przez co najmniej godzinę. Poza tym pewne typy występują ze zmienną, choć zwykle wysoką częstotliwością: asekurator – zanim cokolwiek puści, musi opowiedzieć cały utwór i dokładnie wyjaśnić, z czego powinniśmy się śmiać; DJ minutka – gatunek zmieniający filmiki (lub muzykę) w takim tempie, że reszta grupy nie ma żadnych szans na świadome ogarnięcie tematu; cenzorka – osoba przewijająca utwór w momentach, które uważa za szczególnie żenujące albo zbyt wulgarne; kontestatorka – cierpliwie tłumaczy, że zabawa w YTP ma swoje źródła w poluzowaniu więzi społecznych i strachu przed szczerą rozmową (lub przed milczeniem w akceptującym się towarzystwie).
Z tym ostatnim jest zresztą coś na rzeczy: doświadczenie podpowiada mi, że im grupa mniej zbratana, tym większe prawdopodobieństwo, że impreza prędzej czy później przeniesie się na YouTube’a. Za tę towarzyską anomię odpowiada zresztą poniekąd sam YouTube. Coraz częściej zdarza mi się słyszeć od przyjaciół i przyjaciółek, że może faktycznie lepiej zostać w domu i odpuścić sobie na przykład kino, skoro w miliardowych konstelacjach treści audiowizualnych czeka jeszcze tyle nieodkrytego dobra. Pytanie, czy dożyjemy czasów, w których do kina będzie można pójść po selekcję „dóbr” z YouTube’a, jest więc czysto retoryczne – tak, już w nich żyjemy, tyle że współwystępują one z tym, co było wcześniej i przecież nigdzie się nie wybiera. Dla wujów marudzących o upadku kultu autorów i autorytetów mam więc jeden prosty sposób na... [ZOBACZ LINK VIDEO] – nie organizujcie własnych umoralniających YouTube parties, bo efekt będzie tylko jeden: katastrofalny krindż. A w tłumaczeniu na pokoleniowo własne – po prostu zwykła siara.