Samowyzwalacze
Agnieszka Sejud, "Mimesis", Program Otwarty

13 minut czytania

/ Sztuka

Samowyzwalacze

Marcin Stachowicz

Na czymś trzeba się skupić, dać porządzić obrazom i ich ludziom, zanim uwaga całkowicie rozpłynie się w pulsujących skroniach i zdrętwiałym karku – relacja z Fotofestiwalu w Łodzi

Jeszcze 3 minuty czytania

„Co możesz poświęcić? Na co masz nadzieję?” – pyta kurator Sergio Valenzuela Escobedo w tekście otwierającym trzy główne wystawy łódzkiego Fotofestiwalu. Na pierwsze z tych pytań chętnie odpowiem już teraz: poświęciłem duszę i dobre samopoczucie, bo zamiast zwyczajowego kawałka tektury w roli akredytacji wystąpił mój własny wizerunek instant z aparatu natychmiastowego. Nie przepadam za szybkimi fotami w tłumie obcych ludzi, ale osoba pstrykająca była bardzo miła i jakimś cudem udało jej się uchwycić szeroki uśmiech zamiast szczękościsku. Dalej mogłem więc mieć nadzieję na zachowanie gałek ocznych we w miarę dobrej kondycji. Obrazy fotograficzne występujące w gęstwinie mają tendencję do wysuszania spojówek oraz kamuflowania znaczeń: oglądane jeden za drugim, w olbrzymiej różnorodności gatunków i motywów wizualnych, z każdym przemierzonym metrem galerii stają się coraz bardziej przezroczyste. Przyzwyczajamy się do nich jak do widoku lasu tropikalnego – pod stopami wszystko żyje i pulsuje w tysiącach niesamowitych odsłon, czasu na porządne oględziny jest jednak zawsze za mało. Trzeba iść i pewnie nawet gdzieś dojść, zanim się ściemni.

Czy w takim tłoku obrazy mogą o sobie decydować? Ściągać uwagę w kierunkach, na których szczególnie zależy im i ich twórcom? Hasło przewodnie tegorocznego Fotofestiwalu to wyimek z Rebeki Solnit: „Nadzieja domaga się działania; działanie nie jest możliwe bez nadziei”. Poprzednia edycja – osnuta wokół tematu wspólnoty – miała klimat ciężkiego epizodu depresyjnego. Być może chodzi więc o odtrucie, na pewno zaś – o wyjście poza aktualne smutki i beznadzieje Europy. Escobedo pochodzi z Chile, a głównym punktem odniesienia czyni koncepcje samorządności, oporu i polityki „kosmicznej wielonaturalności” rdzennych mieszkańców Ameryki Południowej. Trzy wystawy – „Ipáamamu – Opowieści o Wawaim” Eléonore Lubny i Louisa Mattona, „Mama Coca” Nadège Mazars oraz „Oro verde” kolektywu Ritual Inhabitual – opowiadają historie trzech społeczności zmagających się z różnymi przejawami władzy kolonialnej.

Nadège Mazars, „Mama Coca” Nadège Mazars, „Mama Coca”

Od tego festiwalowego pnia rozchodzą się na boki, góry i doły kolejne gałęzie: „W naszych rękach” z ekopolityką i ayahuascą Ursuli Biemann, kolorowymi welonami i duragami Ramiego Hary, historią sztuki Afganistanu kolektywu AVAH; „Na krawędzi” z prezentacją młodych fotografów ze społeczności FUTURES; Program Otwarty pełen wnęk, zakamarków i fantastycznych kompozycji (polecam futurystyczny cykl „TiàWùK” o krajobrazach współczesnego Kuwejtu); krótkie życie nowojorskiego klubu AREA (1983–1987) udokumentowane przez Volkera Hinza i odbite na wielkoformatowych płótnach. A to tylko sam Art_Inkubator przy Tymienieckiego 3, bo przecież za paroma przecznicami czekają już miński Miesiąc Fotografii i Odesa Photo Days na uchodźstwie, nie wspominając o dziesiątkach wystaw towarzyszących, które upstrzyły całą Łódź – betonowy wehikuł dryfujący między wyspami nieznośnego upału. Czysta nieogarnialność.

Fotofestiwal w Łodzi
15–25 czerwca 2023
kuratorzy: Krzysztof Candrowicz
i Marta Szymańska

Na czymś trzeba się jednak skupić, dać porządzić obrazom i ich ludziom, zanim uwaga całkowicie rozpłynie się w pulsujących skroniach i zdrętwiałym karku. Ludy Awajún i Wampi z regionu Alto Marañon w Peru czterdzieści lat temu nie chciały na swojej ziemi Wielkiego Białego Reżysera – Wernera Herzoga i jego „Fitzcarraldo” – i uformowały wokół tego aktu oporu nową wspólnotę polityczną; Straż Rdzenna Nasa z Kolumbii walczy o zachowanie autonomii terytorialnej i możliwości tradycyjnego wykorzystywania liści koki, które w andyjskiej kulturze są obecne od kilku tysięcy lat; kobiety z meksykańskiej społeczności P’urhépecha wszczynają rewolucję przeciwko monokulturom awokado, wyrzucając z miasta Cherán bandziorów z kartelu narkotykowego. Escobedo przypomina w tekście kuratorskim słowa brazylijskiego antropologa Eduardo Viveirosa de Castro: „Jeśli chcesz porozmawiać na temat końca świata z ekspertami, porozmawiaj z Indianami!”. Apokalipsa to dla rdzennych ludów Ameryki Południowej nie tyle przyszłość, ile stan ciągły i długie trwanie: ich świat jest drenowany z zasobów ludzkich, naturalnych i kulturowych nieprzerwanie od ponad 500 lat. To właśnie tutaj – jak przekonuje Escobedo – w koncepcjach „indiańskiego perspektywizmu” i „multinaturalności” (w miejsce antropocentrycznej multikulturowości) należałoby szukać nowych paradygmatów samoorganizacji, zrównoważonego rozwoju czy siostrzanego stosunku do wszystkich bytów niezależnie od ich statusu ontologicznego.

Rami Hara, W naszych rękachRami Hara, „W naszych rękach”

Jeśli brzmi to nieco podejrzanie – trochę jak newage’owe romantyzowanie rdzennej wiedzy i każdej obco brzmiącej praktyki kulturowej – to już same wystawy mają niewiele wspólnego z ezoteryką, choć zarazem stawiają zaciekły opór konwencjonalnym regułom porządkowania widoków. Są to właściwie nie tyle przedsięwzięcia dokumentacyjne, ile bardzo gęste projekty badawcze, które korzystają z narzędzi i form oferowanych przez kulturę wizualną, żeby krytycznie analizować jej ideologiczną nadbudowę. W opowieści o walce Awajúnów z ludźmi Herzoga fotografie wykonane specjalnie na potrzeby pracy Lubny i Mattona to tylko niewielki element rozkłączowanej całości, złożonej z archiwaliów prasowych, wywiadów, płócien malarskich, petycji i pism urzędowych, filmów dokumentalnych, a nawet skromnej wystawy ceramiki tworzonej przez mieszkańców Wawaim. Całe to bogactwo kontekstów upakowano na niewielkiej przestrzeni i potrzeba doprawdy wielkiej cierpliwości oraz wzroku sokoła, żeby rozplątać misternie zasupłane nitki i zespolić je w klarowną sieć znaczeń. W innym wypadku pozostaje szukanie punctum w poszczególnych fotografiach – i być może właśnie o to tutaj chodzi, to jest prawdziwy klucz otwierający Sezam Fotofestiwalu: dać się ukłuć detalem, pęknięciem, dziwacznością, wspomnieniem.

„Projekt o charakterze partycypacyjnym i interwencyjnym przeprowadzony w społecznościach rybackich Kolumbii” – czytam przy innej pracy („El pez muere por la boca” Santiago Escobara-Jaramillo z Programu Otwartego), a za rogiem czeka na mnie cykl abstrakcyjnych obrazów, w których, umówmy się, w ogóle nie widać działania, uczestnictwa, żadnej twórczej wspólnoty. Chciałbym dowiedzieć się więcej, przerzucić pomost między moim oglądaniem teraz a tamtym doświadczaniem rzeczywistości, ale dostaję tylko pięknie skomponowane i dobitnie milczące kadry. Czy właśnie w ten sposób obrazy fotograficzne mogą same o sobie stanowić? Oddawać energię tego, co przedstawiają lub czego nie przedstawiają, albo zatrzymywać spojrzenie na powierzchni, domagając się podziwu dla swojej materialności?

Santiago Escobara-Jaramillo, „El pez muere por la boca”Santiago Escobara-Jaramillo, „El pez muere por la boca”

Czasami estetyczny wymiar fotografii zostaje dosłownie rozerwany na strzępy, choć nie do końca wiadomo, czemu dokładnie miałoby służyć takie rozparcelowanie formy. Kolektyw Ritual Inhabitual przygotował coś w rodzaju dioramy, pejzażu-wycinanki: są tu postaci w maskach i na motorach, bojownicy z karabinami, pióropusze i tajemnicze hybrydy rozstawione na stojakach pośród tekturowych kaktusów i aloesów, a cała kompozycja tchnie sztucznością i prowizorką przydrożnych standów reklamowych. Czy chodzi o to, że każda rewolucja staje się post factum zmitologizowaną fantazją, której pamięć podtrzymują spektakularne, choć tanie formy i symbole? A może kolektyw chciałby powiedzieć, że oddolny zryw przeciwko grabieży i przemocy czerpie z wielorakich lokalnych i globalnych estetyk, wytwarzając równie niejednorodną, „motłochową” wizualność?

Ursula Biemann, Ursula Biemann, „Umysł lasu”

Lubię niejednoznaczności, lubię pytania bez odpowiedzi i dlatego dobrze czuję się w wystawienniczym chaosie. Są jednak na Fotofestiwalu takie momenty, w których nazwy i teoretyczne etykiety wydają się czysto pretekstowe, wręcz przypadkowe, porządkujące coś, co wcale nie wymaga porządkowania. Na przykład wystawa „W naszych rękach” (kuratorki: Bettina Freimann i Sithara Pathirana) – proste odwołanie do zbiorowego działania – ma prezentować „projekty, których twórcy posługują się fotografią, filmem oraz dźwiękiem i pokazują, jak problemy współczesnego świata przenikają się, niczym w kalejdoskopie, z indywidualnymi osiągnięciami jednostek”. Nic z tego nie rozumiem, nic z tego nie widzę. Czy film „Umysł lasu” Ursuli Biemann – rzecz o amazońskim plemieniu Inga, spożywaniu ayahuaski i naukowym badaniu powiązań między organizmami – nie odnalazłby się lepiej w towarzystwie andyjskich liści koki zamiast w zestawieniu z cyklem brukselskiego fotografa Ramiego Hary: portretami kobiet i mężczyzn z afrykańskiej diaspory w pastelowych, barokowo udrapowanych chustach? I chociaż tekst kuratorski jest dłuższy, linki między poszczególnymi pracami ewidentnie poprowadzono na czuja, bez pomysłu, czym właściwie miałaby być postulowana „mała wygrana w procesie dążenia do zmian społecznych, które dzięki pozornie niewielkim krokom niebawem nabiorą rozpędu”, i jak ją wyjaśnić zdezorientowanym widzom i widzkom. Człowiek czuje się bezpieczniej tam, gdzie kalejdoskopowość to po prostu forma aranżacji przestrzeni i sposób opowiadania o tym, co widać: wiele tematów, niewiele łączących je klamer. Chodzisz sobie po wystawie z Programu Otwartego i wiesz, że każda rzecz istnieje tutaj sama dla siebie, wyrwana z jednoznacznych kontekstów teoretycznych.

Jeśli gdzieś szukać i pragnąć struktury, to jednak głównie w znajomych ramach: depresyjnych, trudnych, bolesnych, ale jednak odbijających aktualny pejzaż myśli, dilujących z najbliższymi lękami. A może przemawia przeze mnie wytrenowany europocentryzm albo nawet więcej – polonocentryzm spojrzenia? Co poradzę, że moją uwagę przykuwa prosta narracja wystawy „Stan przejściowy”, przygotowanej przez Katerynę Radchenko w ramach współpracy ukraińskich Odesa Photo Days i Fotofestiwalu. Temat znów ten sam: protesty przeciwko dyktaturom, aktywizm, transformacje społeczne, policyjna przemoc. Ukraina, Gruzja, Kazachstan, Kirgistan, Iran. To tutaj łapią mnie na haczyk pojedyncze obrazy, wbijają się pod powieki boleśnie jak igła do tatuażu ryjąca kontur. W fotografiach z cyklu „Pierestrojka” Shailo Djekshenbaeva zniszczony asfalt na jednym z placów Biszkeku, nieopodal pomnika Lenina, wygląda jak po trzęsieniu ziemi. Ludzie chodzą po tej rozpadlinie jak gdyby nigdy nic, przechadzają się w spacerowym tempie, z aktówkami i siatami zakupów, załatwiając swoje codzienne sprawy. Coś tam padło, jakaś rzeczywistość polityczna eroduje, a może właśnie się odtwarza, życie idzie dalej i trudno nazwać to wszystko biernością.

Gabriele Cecconi, „TiàWùK” oraz Volker Hinz, „AREA. Sztuka na parkiecie”

Gruzin Vajiko Chachkhiani w fenomenalnym filmie „Zima, której nie było” inscenizuje natomiast dziwaczne spotkanie: starszy mężczyzna stoi na brzegu jeziora i obserwuje, jak robotnicy wydobywają spod wody monumentalny betonowy posąg. Za chwilę okaże się, że przedstawia jego własny wizerunek w megalomańskiej skali. Facet przywiązuje rzeźbę do furgonetki, ale zanim zdąży dojechać do domu, z potężnego kawałka betonu zostanie tylko pustka na końcu liny holowniczej. Może być tak, że każdy kult jednostki – wraz z jego narcystyczną ikonografią – jest skazany na nicość albo na muzeum. A może to po prostu ironiczny komentarz do śmierci jako wydarzenia kasującego wszelkie wizerunki. Wierzcie mi, żadne pytanie nigdy nie idzie na marne.

Timur Nusimbekov, wystawa Timur Nusimbekov, wystawa „Stan przejściowy”, Odesa Photo Days

W pracy Chachkhianiego widzę także metaforę całego Fotofestiwalu: obrazy – choć długo działają pod progiem świadomości – zacierają się w pamięci szybciej, niż same by sobie tego życzyły. Fotografia partycypacyjna nie wytrzymuje zderzenia ze ścianami galerii, bo do życia potrzebuje pośrednictwa człowieka – jej samorządność to samorządność ludzkich zbiorowości, które o coś walczą i coś chcą za pomocą kultury wizualnej opowiedzieć. Nie znaczy to oczywiście, że sadzenie wizualnych gąszczy, a następnie przedzieranie się przez nie z maczetami to działanie pozbawione sensu. Może to moje ikonofilskie skrzywienie, ale w bogactwie i rozproszeniu Fotofestiwalu nie znalazłem obrazu, przy którym nie chciałbym się na chwilę zatrzymać i którego nie pragnąłbym choć przez kilka minut pokontemplować. Jak ten gość na rozwalonym placu Biszkeku: katastrofa, otwarte wrota piekieł, a on idzie sobie z rękami założonymi za plecy, spokojnie, zadowolony, że w ogóle może patrzeć na jakieś zmiany. Każde zdjęcie żyje w Łodzi swoim życiem, czeka na waszą selekcję i jednak, w takiej czy innej formie, na pewno przetrwa jako błysk świadomości: nagłe poczucie, że gdzieś coś kiedyś już się widziało. Nawet felerny instaks z akredytacji wisi sobie teraz dumnie na mojej lodówce. Przypomina, że ten wizerunek także kiedyś się zatrze. Trochę smutno, a trochę – na szczęście.