Ludobójczy konstrukt
Botakoz Kassymbeokva, fot. Ira Sereda

20 minut czytania

/ Obyczaje

Ludobójczy konstrukt

Rozmowa z Botakoz Kassymbekovą

Powinniśmy przemyśleć wszystko: język, którego używamy, koncepcje i ich zastosowanie. Trzeba zobaczyć, co dokładnie wytwarza myślenie kolonialne i system ucisku innych narodów – mówi kazachska historyczka, badająca temat „imperialnej niewinności”

Jeszcze 5 minut czytania


DARIA BADIOR: W trakcie jednego z paneli dyskusyjnych Lwowskiego Forum Mediów powiedziała pani, że proces dekolonizacji to także niuanse, odejście od prostych dychotomii, pojęć i wyjaśnień. Czy mogłaby pani rozwinąć tę myśl? Jakie koncepcje i słowa wymagają rewizji?
BOTAKOZ KASSYMBEKOVA:
Słowa i język tworzą rzeczywistość. Określają ramy naszego myślenia. Na jednym z paneli dziennikarze dyskutowali o tym, jak pisać o decyzjach podejmowanych przez Kreml. Czy pisać: „w Moskwie powiedzieli tak i tak”. Pytanie brzmi, czy legitymizujemy to, co mówią, kiedy piszemy „Kreml mówi”, więc czy nie powinniśmy pisać wprost, że kłamią? Rzeczywistość, którą tworzymy, zależy od tego, jakie słowa wybierzemy.

W kontekstach kolonialnych nasze myślenie jest konsekwencją pewnych słów i terminów, które zostały wymyślone specjalnie po to, by kolonizować. Na przykład „naród tytularny”. To bardzo kolonialne określenie. W jednej z ostatnich dyskusji na temat Federacji Rosyjskiej zachodni koledzy stale używali słowa „Rosjanie”. Zapytałam: „Co macie na myśli, mówiąc Rosjanie? Czy obejmujecie w tej koncepcji Czeczenów i Dagestańczyków?”. Odpowiedź brzmiała: „Cóż, Rosjanie są narodem tytularnym, stanowią 80% populacji [Rosji], więc mówimy o nich”. Ale koncepcja „narodu tytularnego” wymazuje wszystkie inne, a jeśli użyjesz tej koncepcji w swoich badaniach, oznacza to, że ignorujesz tych, którzy nie są „tytularni”, wymazujesz ich doświadczenie. Nawet jeśli nie zgadzasz się z tym terminem, wiedza, przed którą się wzdrygasz, jest na nim oparta; termin ten jest bronią kolonializmu. Musimy więc zadać sobie pytanie: czy w ogóle możemy dzisiaj używać tej koncepcji?

Powinniśmy przemyśleć wszystko: język, którego używamy, koncepcje i ich zastosowanie. Trzeba zobaczyć, co dokładnie wytwarza myślenie kolonialne i system ucisku innych narodów. Musimy uważać na to, jak nasze słowa wymazują pewne rzeczy.

Botakoz Kassymbekova

Kazachska doktorka historii, adiunktka na Uniwersytecie w Bazylei. Specjalizuje się w imperialnej historii Rosji i Związku Radzieckiego, a dokładniej w epoce stalinowskiej i poststalinowskiej. Jej napisany wspólnie z Eriką Marat artykuł „Time to Question Russia’s Imperial Innocence” stał się ważnym głosem w rozmowie o decentralizacji narracji o Rosji i krajach przez nią skolonizowanych oraz o roli kultury w tych procesach.

Co sądzi pani o pojęciu „postradzieckości”? W wiadomościach o niedawnych protestach w Tbilisi zachodnie media aktywnie używały określenia „postsowiecka Gruzja” (post-soviet Georgia). Najwyraźniej po to, aby czytelnicy mogli odróżnić Gruzję jako kraj od Georgii jako stanu w USA. Czy jednak nie przedłużamy życia Sowietów przez ciągłe odwoływanie się do „postradzieckości”?
Po pierwsze, trzeba się zastanowić, jaki rodzaj wyobraźni tworzy ten termin. W końcu nie bardzo wiadomo, czy ktoś ma na myśli przestrzeń czy czas, kiedy mówi o „postradzieckości”. Ponadto termin ten przemilcza hierarchie, odwołując się do poglądu, że „wszyscy byli częścią tego samego związku” i nie było jednego centrum czy peryferii. Idąc dalej, wymazuje on okres niepodległości, sprawczość państw, które po 1991 roku uzyskały nową historię. Wychodzi z założenia, że ​​kraje, które kiedyś były republikami sowieckimi, tkwią w przynależności do Związku Radzieckiego, do imperium, a więc do Moskwy. Tak więc termin ten w sposób podstępny pełni podwójną funkcję: z jednej strony wycisza hierarchie, które istniały w ZSRR, a z drugiej strony je reprodukuje.

W Azji Środkowej i na Kaukazie żadne czasopismo naukowe ani instytucja nie będzie odwoływać się do „postradzieckości”. Nie używamy tego terminu. Takie kategorie jak „postsowieckie” są zawsze narzucane przez czyjś pogląd z zewnątrz, wymazują sprawczość ludzi i aktorów na tych terenach. Podobne niejasne pojęcia mogą wydawać się sygnałem ubóstwa wyobraźni politycznej. Zamiast tego powinniśmy jednak zadać pytanie: co, jeśli to nie słabość i lenistwo, ale bardzo produktywny i użyteczny termin? Ludzie w Moskwie bardzo go lubią, między innymi dlatego, że stawia ich w centrum uwagi.

Można odnieść wrażenie, że termin ten łączy w sobie dwie scentralizowane, imperialne szkoły myślenia: rosyjską i zachodnioeuropejską, które bardzo chętnie go używają. Jeśli jednak wziąć pod uwagę ostatnie lata – a nie tylko ostatnie 15 miesięcy – czy coś się zmieniło w dyskursie publicznym i w mediach w tym kontekście, także w odniesieniu do Azji Centralnej?
Gdy w styczniu 2022 roku stłumiono protesty w Kazachstanie, zainteresowanie tym wydarzeniem wynikało wyłącznie z przekonania, że ​​„coś się dzieje na granicy z Rosją”, a nie z rozważań nad tym, co faktycznie się wydarzyło, czym jest Kazachstan jako kraj i społeczeństwo.

Razem z kolegą opublikowaliśmy właśnie artykuł analizujący terminy takie jak „post-sowiecki”, „podwórko Eurazji”, „globalny Wschód”. Wszystkie pojęcia, które były używane w odniesieniu do Ukrainy, były również używane w odniesieniu do Kazachstanu. To jest problem. Jednak dla nas, dla ludzi z tego regionu, ważne jest, aby nie tkwić ciągle w defensywie i mówić wszystkim: „Nie rób tego, nie mów tamtego”. Powinniśmy zajmować się nie tylko rewizją i redagowaniem języka kolonialnego. Musimy stać się wytwórcami wiedzy. Powinniśmy mówić o sobie jako o wytwórcach wiedzy.

Jestem na przykład często zapraszana, aby mówić o Azji Środkowej, ale podkreślam, że jestem także historyczką Rosji. To normalne, że rosyjski naukowiec mówi o Azji Środkowej, ale nigdy na odwrót – nigdy nie jestem zapraszana do mówienia o Rosji. To zaprzecza mojej sprawczości, mojemu autorytetowi i mojej roli jako kogoś, kto wytwarza wiedzę – także o Rosji.

Największe konferencje o Europie Wschodniej i Azji Centralnej odbywają się w USA i Wielkiej Brytanii. Uważam, że potrzebna jest duża konferencja w regionie, na przykład w Ukrainie. Dlaczego? Wtedy przeprowadzimy zupełnie inną rozmowę. Przecież jadąc do Stanów, przechodzimy do defensywy: „Nie mów tak o nas, nie używaj tych określeń”. A tutaj po prostu porozmawiamy. Tutaj będziemy tworzyć własne kategorie i prowadzić inne dyskusje.

Poza tym w Stanach patrzymy na nasz region przez pryzmat amerykański: toczą się rozmowy o kapitalizmie i socjalizmie, nawet bardziej o kapitalizmie, bo to jest dla nich najciekawszy temat. Jestem jednak przekonana, że potrzebujemy różnych miejsc do rozmów. W Stanach toczą się bardzo ważne, potrzebne i produktywne dyskusje: na przykład bez ASEEES (Association for Slavic, East European and Eurasian Studies) nie byłoby rozmowy o rasie, co jest bardzo ważne. Wiele osób z Europy Środkowej i Wschodniej oraz z Rosji nie chce podejmować tej rozmowy. W Stanach natomiast są badacze, którzy są gotowi rozwinąć ten temat, i bardzo się z tego cieszę. Istnienie ASEEES jest bardzo ważne, ale potrzebujemy też innych platform do rozmów, podczas których możemy spojrzeć na nasze społeczeństwa naszymi oczami.

Musimy wytwarzać wiedzę nie tylko o naszym regionie, ale też o Stanach, krajach afrykańskich, Ameryce Południowej i tak dalej. Potrzebujemy konferencji, podczas których interpretujemy świat oraz zmieniamy postrzeganie samych siebie. Będzie to częścią procesu subiektywizacji politycznej i epistemicznej. To będzie prawdziwa dekolonizacja. Bycie w ciągłej defensywie oznacza pozostawanie w kolonialnych stosunkach z imperium.

Mam nadzieję, że uda nam się zorganizować taką konferencję w Ukrainie, i myślę, że będzie to jeden ze sposobów uczynienia z niej ważnego, trwałego i wpływowego gracza. Ponadto, badacze i intelektualiści z regionu wierzą jej społeczeństwu. Wierzą, że poprowadzi tę rozmowę. Ten dialog będzie opierać się na zaufaniu i solidarności. Potrzebujemy rozwiązań strukturalnych, a nie tylko wojen narracyjnych. Musimy być nie tylko redaktorami, lecz także autorkami.

Myślę, że byłoby to rzeczywiście duże wyzwanie dla Ukrainy. Mam wrażenie, że główny nurt intelektualnej dyskusji w kraju jest dzisiaj bardzo ukraińskocentryczny – z oczywistych powodów. Obecnie bardziej nas słychać na świecie, ale to nasza odpowiedzialność, by zastanawiać się, czy mówić tylko o sobie, czy też wzmacniać głosy tych krajów, społeczeństw, społeczności w regionie, które nie są tak dobrze słyszalne.
Mam pozytywne doświadczenia w kontaktach z ukraińskimi naukowcami, aktywistami i dziennikarzami. Na przykład Maksym Eristavi i jego koleżanka Valerija Voshchevska tworzą taką platformę do rozmów między ludźmi z regionu – Ukraińskie Przestrzenie. Jest naprawdę potężna i pokazuje, że można przeformułować narrację, budować solidarności, które zmienią zasady gry. Ukraińskie Przestrzenie zmieniły sposób myślenia i mówienia na dużo bardziej etyczny, wrażliwy i odpowiedzialny. Tryb takiej rozmowy jest też wiadomością. Taki dialog wpływa na dalsze dyskusje publiczne i akademickie, to ważne. W innych krajach tak nie jest.

Gdyby spróbować rozszerzyć tę geografię na Polskę, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że obecnie zyskuje ona na znaczeniu w Unii Europejskiej, a centrum władzy politycznej w Europie przesuwa się na wschód, czego można od niej oczekiwać w tym kontekście?
Podoba mi się to, co napisała Ann Applebaum w jednym ze swoich artykułów: Europa Wschodnia zawsze była źle rozumiana, a wiele przewidywań Europy Zachodniej na jej temat się nie sprawdziło. W innym miejscu pisze też jednak, że to mieszkańcy Europy Wschodniej powinni rozmawiać z Globalnym Południem, bo dla Europy Zachodniej, która straciła zaufanie i siłę, taki dialog będzie trudny. Natomiast oni wiedzą, jak to jest być skolonizowanym i zmarginalizowanym, i mają coś do zaoferowania w takim dialogu. Pytanie tylko, czy jesteśmy na tyle otwarci, by łączyć Zachód, Południe i Wschód na jednej platformie; czy jesteśmy gotowi na takie globalne rozmowy. Wiele zależy od woli politycznej i naszej wyobraźni.

Nie wolno nam też marginalizować Europy Zachodniej, bo wtedy nie będziemy mogli osiągnąć wielu ważnych celów. Jedną rzeczą jest krytykowanie imperialnej mentalności i złych decyzji, błędnych obliczeń i błędnego myślenia, które ono powoduje, ale lepiej jest stawić czoła faktom. Jeśli będziemy jedynie tworzyć nowe, puste koncepcje i pojęcia, przyklejać etykiety i budować konstrukty ideologiczne, to nie pozwoli nam to być aktorami. Musimy być otwarci na dialog, działanie i decyzje oparte na faktach.

Lwowskie Forum Mediów

Największy festiwal medialny w Europie Środkowo-Wschodniej. Co roku odwiedza go ponad 100 profesjonalistów z całego świata. Założeniem Forum jest wsparcie rozwoju merytorycznego mediów, ale także etycznego wymiaru ich pracy. Pierwsza edycja odbyła się w 2013 roku.

Jest pani autorką książki o wczesnym okresie sowieckim w Tadżykistanie („Despite Cultures. Early Soviet Rule in Tajikistan”), pracowała pani z archiwami, które, o ile mi wiadomo, nie są w tym kraju zbyt dostępne i podlegają cenzurze. Proszę opowiedzieć o swoich badaniach. Jak trafiła pani na ten temat?
Chociaż wszyscy jesteśmy częścią regionu – Azji Środkowej – wiemy o sobie bardzo niewiele. Byliśmy rozdzieleni i nie wspieraliśmy rozmowy o sobie. Nie wiedziałam nic o Tadżykistanie i nawet nie umiałam sobie wyobrazić, jak tam jest. Wyjazd tam był więc dla mnie sposobem na pokonanie tego podziału. Rozmowy między krajami odbywały się przez Moskwę, nie było na przykład dialogu między Ukraińcami a Turkmenami, była tylko relacja hierarchiczna. Poza tym ludzie mówili mi: jesteś z Kazachstanu, pisz o jego historii. Odmówiłam. Dlaczego Rosjanie mogą pisać o nas, a my nie możemy pisać o kimś z regionu? Chciałam dowiedzieć się więcej o tym, co dzieje się w innych częściach Azji Środkowej, chciałam nauczyć się kolejnego języka. Pojechałam do Tadżykistanu zaraz po wojnie (w drugiej połowie lat 90.), kiedy archiwa były dużo bardziej dostępne. Uzyskałam dostęp nie tylko do archiwów komunistycznych, ale też do całego archiwum państwowego. Największym problemem było to, że najważniejsze z nich nadal znajdują się w Moskwie. Jest jeszcze archiwum w Uzbekistanie, które było dla mnie niedostępne. Miałam jednak szczęście: dotarłam do potrzebnych dokumentów, gdy była jeszcze taka możliwość. Choć oczywiście wciąż było wiele tajnych rzeczy, do których nie miałam dostępu.

Imperium Radzieckie było imperium kolonialnym rosyjskich osadników (settler colonial empire), ale istniało też zjawisko osadnictwa karnego (penal settlerism). Na przykład system gułagów jest oficjalnie systemem instytucji kolonizacji Syberii. Istniała więc taka przymusowa kolonizacja, kiedy represjonowani ludzie musieli zostać kolonizatorami. Jednak nie wszyscy ci, których rząd wysłał na osiedlenie się, podążali za imperialną ideologią osadników. Pewna szwajcarska antropolożka powiedziała mi niedawno, że spotkała w tym roku Rosjanina, który przez długi czas mieszkał w niegdyś zamkniętym sowieckim mieście w południowym Kazachstanie. Kiedy jechał do pobliskiej wioski, nazywał to wycieczką „do Azji Środkowej”. Dla niego sowieckie zamknięte miasto było „Rosją”, jego stolicą była Moskwa, jego telewizja była rosyjska i mentalnie dalej żył w Rosji. Jeśli więc ktoś mentalnie mieszka w Rosji, to jest osadnikiem. Jednak ci, których deportowano do Kazachstanu, a ich stolicą była Astana, przestali być osadnikami. To prosta sprawa: gdzie sytuujesz swoją lojalność?

Znaczenie osadnictwa było wspierane przez rząd sowiecki. Oficjalna retoryka głosiła, że ​​jesteś posłany, aby edukować tubylców i ich wychowywać. Wielu ludzi żyło z tą ideą przez całe życie. Oczywiście nie nazywali siebie osadnikami, ale byli przedstawicielami centrum, tzw. robotnikami europejskimi, jak ich nazywano w latach 20. XX wieku.

Oprócz osad karnych władze sowieckie prowadziły też osady agrarne, do których wysyłano ludzi, aby tworzyli kołchozy; osady zawodowe, w których osiedlali się inżynierowie, nauczyciele itp.; wreszcie byli też oczywiście osadnicy partyjni i wojskowi – najbardziej wpływowi, ponieważ zajmowali się rządzeniem. To skomplikowana historia, bo takimi osadnikami mieli być Ukraińcy, którzy w latach 30. XX wieku zostali wysłani do Azji Centralnej w ramach ludobójstwa. Niektórzy deportowani pozostali we wsiach, w których się osiedlili. Jeśli pozostawali Ukraińcami, byli ofiarami polityki kolonizacyjnej. Wśród nich byli jednak i tacy, którzy mogli się zrusyfikować, przenieść do miasta, zdobyć wykształcenie, a następnie w latach 50. osiedlić się w Estonii. Taka była „kariera” osadnika, społeczna winda. Jednocześnie mieszkańcy Azji Środkowej nie mogli zostać osadnikami w Estonii. Jednak wielu Ukraińców wróciło do domu przy pierwszej możliwej okazji, nie zostając osadnikami. Trajektorii było wiele.

Więc różnica polega na wyborze geograficznym i kulturowym? Zostajesz w miejscu deportacji czy wracasz do domu?
Mogłeś zostać i stać się częścią swojej społeczności – nie rusyfikować się i tym samym nie zostać agentem centrum.

Na jakiej podstawie uznawano, że dana osoba została kolonizatorem? Przechodziła na rosyjski?
To trudne pytanie, z wieloma szarymi strefami. Byli ludzie, którzy nie czuli się Rosjanami, nie chcieli być kojarzeni z centrum, z Moskwą, ale też nie stali się Kazachami. Nie potrafię odpowiedzieć, gdzie umieścić takich ludzi. Ale to życie jest wynikiem sowieckiego konstruktu, który umożliwił takie zjawisko.

Wielu Ukraińców mieszkało w Azji Środkowej w okresie sowieckim i przyczyniło się do powstania tych złożonych interakcji władzy. Jeśli ponownie zastanowimy się nad tym okresem i dziedzictwem, czego może nas to nauczyć? Jakie to niesie dla nas obecnie etyczne implikacje?
Kiedy musisz zdecydować, co jest etyczne, a co nie, decyzja ta powinna opierać się na informacjach i faktach. Błędem jest jednoznaczne stwierdzenie „to było dobre, a to złe”. Aby uzyskać pełny obraz, musimy zrozumieć system i sposób jego działania. Czyli z jednej strony warto wziąć na siebie odpowiedzialność, ale z drugiej strony nie popadać w dychotomię „ofiara–sprawca”. Oczywiście były ofiary, ale celem naszej przemyślanej analizy powinno być nie tylko wydanie osądu, ale też zrozumienie, w jaki sposób chcemy stworzyć naszą teraźniejszość i przyszłość.

Błędem byłoby powiedzieć: och, mój dziadek był osadnikiem, a może ciemiężcą. To nie jest gra w obwinianie. To, co musimy zrobić, to przemyśleć na nowo kategorie, w których myślimy, i uczestniczyć w rozmowie jak równy z równym. Niektórzy Rosjanie, których spotykam, często mówią: „Czuję się winny”. Okej, ale to mi w żaden sposób nie pomaga. Mów do mnie! Bo jeśli jesteś winny, nadal jesteś aktorem.

I wciąż jesteś w centrum uwagi.
Tak, w centrum rozmowy. Ale chodzi o to, żeby rozmawiać jak równy z równym. Jak mogę kłócić się z osobą, jeśli motywuje ją poczucie winy? Ta osoba już wygrała, ponieważ poczucie winy czyni ją nietykalną.

Poczucie winy to bardzo wygodna pozycja.
Tak, to manipulacja, która stawia mnie w pozycji agresora. Ona sprawia, że ​​moja historia jest agresywna. Nie są to konsekwencje etyczne, których chcemy, ponieważ ponownie marginalizują ofiary. Dlatego bardzo ważne jest, aby przeanalizować historię w oparciu o fakty. Stanowisko etyczne polega tutaj na zastanowieniu się i uznaniu innych za równych sobie; zrozumieniu, że ofiary nie muszą być doskonałymi ludźmi ani świętymi. Możesz się z nimi kłócić, ale jednocześnie przyznać, że doszło do przestępstwa, i wziąć na siebie odpowiedzialność, zamiast ponownie wpadać w polaryzację.

Obecnie pracuje pani nad książką zatytułowaną „Imperial Innocence”. Co rozumie pani pod tym pojęciem i o czym będzie ta książka?
To będzie bardzo mała książeczka [śmiech]. Jestem jej współautorką wraz z Kimberly St. Julian Varnon – historyczką, doktorką na Uniwersytecie Pensylwanii. Niezależnie od siebie ukułyśmy termin „niewinności Rosji”. Kimberly – pisząc o rosyjskiej „rasowej niewinności” i idei, że w Rosji rzekomo nie ma rasizmu, a ja – o „imperialnej niewinności”. Ten mój pogląd wynika z faktu, że rosyjscy badacze nieustannie obrażają się, gdy rozmawia się z nimi o imperializmie i kolonializmie. Są głęboko przekonani, że są dobrymi ludźmi i ofiarami reżimu. Mają silną potrzebę zaprzeczenia, że ​​Rosja jest imperium.

W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że to zaprzeczenie jest konstruktem imperialnym, a idea własnej niewinności jest konstruowana przez kulturę. Książkę rozpocznie historia pomnika żołnierza radzieckiego, który wyzwolił Berlin w 1945 roku, stojącego w parku Treptowskim i jego scenicznej reprodukcji w Łużnikach w rocznicę rozpoczęcia pełnoskalowej inwazji. W tej rekonstrukcji rosyjski żołnierz „wyzwala” Mariupol i „ratuje” dzieci Mariupola. Imiona też są ważne: ten żołnierz jest z oddziału „Anioł”, a nazywa się Jurij Gagarin. Tu znowu następuje sakralizacja i przekonanie, że Rosjanie to niewinni, święci, dobrzy ludzie, którzy wyzwalają miasta od „faszyzmu” i pielęgnują „przyjaźń między narodami”.

„Przyjaźń narodów” jest zakodowana w sowieckich filmach – takich jak „Białe słońce pustyni” i „Więzień kaukaski”, których analiza nie była do tej pory wystarczająco krytyczna. W naszej książce przyjrzymy się, jak zjawiska kulturowe stworzyły pojęcie „niewinności”, które w rzeczywistości jest kolonialne, brutalne, ludobójcze i rasistowskie, a przedstawia się je jako coś „dobrego”. Wielu ludzi uwierzyło w tę niewinność i wierzy, że sowiecka „przyjaźń narodów” polega na integracji społeczności. Dlatego moją rolą jest pisanie, że „przyjaźń narodów” to konstrukt ludobójczy.

Przeł. Iwona Boruszkowska