Drugi front
Fot. Sasza Burlaka

11 minut czytania

/ Obyczaje

Drugi front

Daria Badior

Codzienne doniesienia o ostrzeliwaniu ukraińskich miasteczek sąsiadują z alarmującymi rozmowami o tym, jak nie utracić ostatków przejrzystych procedur w kulturze i co zrobić, żeby działacze tej kultury mogli dalej pracować

Jeszcze 3 minuty czytania


Możliwość napisania tego tekstu to wielki przywilej. Podobnie jak pisanie jakiegokolwiek tekstu, gdy siedzi się w swoim domu, w fotelu, przy biurku czy w gabinecie. Refleksja nad naszym dzisiejszym życiem wiąże się z uświadamianiem sobie co chwilę, że ktoś, kto być może miał do powiedzenia coś ważniejszego niż ty, już niczego nigdy więcej nie napisze. 
Rozmowy o ukraińskiej kulturze oblane są krwią. I nie jest to figura retoryczna ani próba wywołania współczucia. To po prostu fakt.

W ukraińskiej rzeczywistości równolegle funkcjonują zdjęcia wycieńczonych i rannych obrońców Azowstali, którzy powrócili z niewoli po torturach, z dyskusją o tym, jak zmieniać ekspozycje muzeów. Realia okupowanych miasteczek i wsi, gdzie codziennie zabijani i katowani są ludzie, współistnieją z rozmowami o tym, czy etyczne będzie kręcenie filmu live action Bucza” w mieście, którego rany będą goić się jeszcze bardzo długo. Codzienne doniesienia o ostrzeliwaniu ukraińskich miasteczek i śmierci ich mieszkańców sąsiadują z alarmującymi rozmowami o tym, jak nie utracić ostatków przejrzystych procedur w kulturze i co zrobić, żeby działacze tej kultury mogli dalej pracować.

Przy tym wszystkim pamiętamy, że w wojnę na pełną skalę ukraińskie środowisko kulturalne weszło już bardzo zmęczone i nastawione na długą walkę o swoje pomajdanowe zdobycze: transparentne procedury konkursowe w wyborach na dyrektorów muzeów i teatrów; zwiększenie finansowania na projekty kulturalne na zasadach autonomicznych; decentralizację w sferze kultury i gwałtowny rozwój działalności kulturalnej w miastach oddalonych od Kijowa. Wszystkie te zmiany, które zachodniemu czytelnikowi mogą wydawać się dawno odrobioną lekcją, zostały wypracowane w nerwach i pocie wielu utalentowanych i nieobojętnych ludzi.

Ekipa prezydenta Wołodymyra Zełenskiego na razie pokazuje się z pozytywnej strony i zdobywa entuzjastów za granicą, jednak, chociaż przykro o tym mówić, w ciągu dwóch lat, poprzedzających 24 lutego 2022 roku, krok po kroku niszczyła instytucje kulturalne i zasady, na których miałyby się one opierać.

Najpierw upadło Derżkino, Państwowa Agencja Filmowa, gdzie w nietransparentnym konkursie zwyciężyła Maryna Kuderchuk, osoba lojalna wobec jednego z kluczowych możnowładców kraju. Skutek – po siedmiu miesiącach inwazji ukraińscy filmowcy, którzy jeszcze nie tak dawno z sukcesami prezentowali swój kraj za granicą, a obecnie zajmują się dokumentowaniem wojny, nadal pozostają bez państwowego wsparcia. Okazało się (co za niespodzianka!), że osoba lojalna nie jest wystarczająco kompetentna, żeby zadbać o swoją dziedzinę i zabezpieczyć jej istnienie.

Jako następna upadła Ukraińska Fundacja Kultury, której zadaniem od samego początku było uczynienie transparentnym podziału funduszy państwowych przeznaczonych na projekty kulturalne. Po trzech latach udanej pracy ustanowiono dla niej „zaufaną” radę nadzorczą i – z czasem – „zaufanego” dyrektora wykonawczego. Efekt ten sam, co w Derżkino: obecnie UFK jest pozbawiona autonomiczności, finansowania i możliwości wspierania działaczy kultury, dzięki którym kiedyś powstała.

Dwie instytucje, pod którymi również zaczęły pękać fundamenty – Artystyczny Arsenał (muzealny kompleks, gdzie przez ostatnich kilka lat organizowane były programowe dla ukraińskiej sztuki wystawy) i Centrum Dowżenki utrzymały się, chociaż raczej tymczasowo. Już w sierpniu ogłoszono decyzję o reorganizacji Centrum – wielkiej instytucji, która powstała, by ochraniać zdobycze ukraińskiego kina – a tak naprawdę jej likwidację, poprzez rozbicie na trzy mniejsze instytucje o wątpliwej podmiotowości i znaczeniu w środowisku. Decyzję podjęło Derżkino, a poprzez rzeczywisty brak przytomnej polityki kulturalnej – poparło Ministerstwo Kultury.

W środowisku toczą się także rozmowy o zaprzepaszczonej przez to samo Ministerstwo Kultury i Polityki Informacyjnej ewakuacji muzealnej. Było tylko kwestią czasu, kiedy niepisana umowa o niekrytykowaniu władzy w pierwszych miesiącach pełnowymiarowej wojny zostanie odrzucona, przynajmniej w sferze kultury.

W ciągu pierwszych miesięcy wszyscy rozbiegli się po swoich niszach: czy to we Lwowie, dokąd ewakuowali się menedżerowie kultury, dziennikarki, krytycy, kuratorzy, artystki; czy to w Kijowie, początkowo opustoszałym i słuchającym wybuchów na peryferiach; czy to w zagranicznych safe havens, dokąd z takim trudem i tak długo wędrowały matki z dziećmi i starszymi rodzicami, młode dziewczęta i inne przestraszone perspektywą znalezienia się pod okupacją i w sytuacji bezpośredniej przemocy kobiety (mężczyźni w wieku do 60 lat mogą wyjeżdżać z Ukrainy tylko w sprawach uzgodnionych z organami władzy).

Opanowawszy strach i pokonawszy frustrację, wszyscy ci, którzy pracują w sferze kultury, bardzo szybko wrócili do pracy: niektórzy przerzucili się na wolontariat na rzecz wojska, niektórzy stali się ogniwami łączącymi humanitarną, materialną i finansową pomoc z tymi w kulturze, którym była ona potrzebna (na przykład muzea, ich pracownicy i kolekcje), a inni zaczęli zastanawiać się nad tym, jak pomagać na niwie dyplomacji kulturalnej.

Ewakuacyjny Lwów dudnił nie tylko od dużej liczby ludzi, którzy znaleźli tam schronienie przed rosyjskimi rakietami, ale i pod presją decyzji podejmowanych co sekundę. „Pod każdym krzakiem stworzono fundację pomocy muzeom” – gorzko żartują muzealnicy, którzy organizowali się samodzielnie, umawiali między sobą, dzielili pracą: ktoś wziął na siebie organizację indywidualnej pomocy kolegom, ktoś szukał materiałów do pakowania dla muzeów, ktoś znalazł się w niebezpieczeństwie, ktoś pomagał w faktycznej ewakuacji i wyjeździe tym, którym nie udawało się tego zrobić.

Fundacje pomocy działały nie tylko dla muzealników. W sytuacji, kiedy obcięto wypłaty, budżety państwowych funduszy kulturalnych oddano na armię, środowisko kulturalne mogło, tak jak to było przed 2014 rokiem, liczyć tylko na siebie.

Z nadejściem lata do życia zaczęły wracać wydarzenia kulturalne: koncerty, wystawy, festiwale filmowe, literackie spotkania i wystawy odbywały się w schronach przeciwbombowych i w pomieszczeniach samych instytucji – ukraińskie instytucje kulturalne zaczęły po trochu wznawiać swoją pracę. Doświadczenie pandemii koronawirusa z przejściem kultury w tryb zdalny, doskonalona umiejętność adaptowania się do rzeczywistości, która może zmienić się w każdej chwili, bardzo się przydały.

Obecna jesień pod względem intensywności przypomina pierwsze miesiące jesieni 2020 roku: w Ukrainie trwała już wojna, ale wraz z nią trwał też kulturalny boom – wir wydarzeń, dyskusji, pytań – do siebie i otaczającego świata. W tym roku geografia ukraińskich wydarzeń rozszerzyła się o kilka państw Europy i Ameryki Północnej, gdzie mówi się o dekolonizacji, ukraińskiej sztuce i odbudowie po wojnie. Tu na arenę wychodzi obecnie jedyna efektywna państwowa instytucja kulturalna – Instytut Ukraiński, główna kulturalno-dyplomatyczna instytucja państwowa, która podlega Ministerstwu Spraw Zagranicznych i dlatego wolna jest od ograniczeń, które nakłada niekompetencja obecnego naczelnika ukraińskiego Ministerstwa Kultury.

Choć sformułowanie „front kulturalny” wydaje się problematyczne, kultura faktycznie stała się aktywną uczestniczką tej wojny. Podczas gdy Siły Zbrojne Ukrainy walczą na froncie, ukraińska kultura pracuje na to, żeby żołnierze mieli dokąd wracać. W końcu po 24 lutego stało się jasne, że starego życia już nie ma i wszystkie struktury, które zdawały się wieczne, upadły.

Wojna obnaża wszystko: nie tylko nerwy, ale i sens, i struktury, które ten sens obsługują. Nagle fakt, że większość europejskiej infrastruktury kulturalnej zarażona jest rosyjskim kapitałem i narracjami, stał się bardziej niż oczywisty i nie można więcej przymykać na niego oczu. Nagle pojawiło się zrozumienie, że złej sławy soft power zamiast wartości humanistycznych może forsować coś, czym można pokryć zbrodnie wojenne, agresję i masowe morderstwa.

Nagle się okazało (tak naprawdę okazało się to już dawno, ale wojna w Ukrainie powinna stać się ostatnim punktem na drodze do ostatecznego uświadomienia), że kultura to nie sympatyczny zbiór piękna, którym można urozmaicić występ prezydenta albo upiększyć czyjeś pragnienie wzbogacenia. Kultura to nader skomplikowana istota, którą można zinstrumentalizować tak, że jej toksyczność przewyższy wszystkie nasze prognozy. Przeciętny miłośnik kultury przebywający w próżni postawi pytanie: „A czemuż to? Kultura nie jest winna”. Rzeczywiście, a cóż jest takiego w wykonywaniu utworów Czajkowskiego przez kremlowską orkiestrę symfoniczną na scenie obok doszczętnie zrujnowanego przez bombardowania rosyjskiej armii Teatru Dramatycznego w Mariupolu? Cóż takiego w tym, że La Scala otwiera swój sezon operą Modesta Musorgskiego „Borys Godunow” na motywach poematu Puszkina, którego podobizną Rosjanie zdobią bilbordy na okupowanych terytoriach? Cóż takiego w tym, że w niektórych europejskich księgarniach ukraińscy autorzy stoją w przytłaczająco wielkim dziale rosyjskim, a znanych wschodnioeuropejskich autorów można znaleźć na półce tylko wtedy, gdy zegnie się do poziomu kolan? Cóż takiego w tym, że rosyjski reżyser, pokazujący swój nowy film na kluczowym światowym festiwalu filmowym, uważany jest za dysydenta i przy tym broni morderców – tych, którzy dopuszczają się okupacji i przemocy wobec ludzi?

Od kiedy „kultura” stała się synonimem nieustającego przeżuwania starych narracji? Dlaczego „kultura” nie oznacza krytycznego do nich nastawienia? Dlaczego dla wielu ludzi na Zachodzie iluzja „wielkiej kultury” jest ważniejsza od życia ludzi, których zabija się w imię tej kultury?

Słuchając i czytając wiele i wielu ukraińskich artystek, pisarek, historyków, kuratorów, dziennikarzy, reżyserek, producentów, menedżerek kultury, ma się wrażenie, że właśnie tymi pytaniami posługują się, kiedy wykonują swoją pracę. Pomimo szalonego zmęczenia, strachu i traum wszyscy starają się wymacać coś nowego, żywego i pulsującego na ruinach otrutego starego.

Jednak wygląda na to, że sami nie będziemy w stanie tego zrobić. Dlatego nastał czas, żeby zaprosić do procesu poszukiwania całą wschodnią Europę. Kraje i narody, które pozostają w cieniu, jeśli nie Rosji, to zachodniego świata, któremu zdawało się, że jest lepszy od innych. W mroku, którym spowiła nas Rosja, pulsuje serce nieopowiedzianych albo źle usłyszanych historii wschodniej Europy: żydowskich, gruzińskich, ukraińskich, polskich, krymsko-tatarskich, litewskich, czeskich, łotewskich; historii, które wcześniej pozostawały na marginesach, jako tylko dodatkowy bonus do czyjegoś drzewa genealogicznego; historii, które przepoczwarzały się w anegdoty i opowiastki przy stole.

Od tego, jak je opowiemy, zależy nasze życie. I możemy nie mieć innej szansy na to, żeby je opowiedzieć.

Przełożyła Joanna Majewska-Grabowska

Dział ukraiński powstaje dzięki dofinansowaniu European Cultural FoundationInstytutu Goethego w Warszawie, Krakowskiego Biura Festiwalowego oraz Centrum Dialogu im. Juliusza Mieroszewskiego.

logo

Tekst ukazał się oryginalnie w październiku 2022 roku.