Kiedy mówię, on patrzy na moje paznokcie i buty. Paznokcie czerwone, buty modne. Mówię z niewysokiej sceny, grupa jest kameralna, ludzie w sali – to ci, którzy finansują projekty w Ukrainie albo otwierają swoje regionalne biura. Chcą zrozumieć, co się tam dzieje.
Jeżdżenie na takie spotkania – to moje zajęcie tej wiosny, lata i jesieni. Nielubiana robota, bo w domu czeka kupa spraw i „prawdziwe życie”, ale ta praca jest konieczna. Od lutego do maja razem z kolegami ewakuowaliśmy obiekty artystyczne – tam, gdzie jeszcze była taka możliwość; umieszczaliśmy twórców i artystów na naszej rezydencji w Karpatach, kiedy jeszcze była taka możliwość; przekazywałam to, o czym nie mówi się publicznie, gdzie tylko się dało. A wieczorami robiłam kolację dla czterech przymusowych, ale chcianych gości w moim dwupokojowym mieszkaniu w Iwano-Frankiwsku – wtedy ważne było, żeby zdążyć do supermarketu przed godziną policyjną. W czerwcu wyprawiliśmy w trasę teatry muzyczne i wystawy, a siebie przyszło mi wyprawić w mniej widowiskową i samotną trasę – na międzynarodowe konferencje i spotkania za zamkniętymi drzwiami. „Kulturalna dyplomacja jest teraz istotna”, mówiono, więc pakowałam walizkę i wyruszałam w podróż.
Kiedy mówię, on patrzy na moje paznokcie i moje buty. Kiedy kończę prezentację, on zadaje pierwsze pytanie, które brzmi dosłownie tak: „A co z językiem rosyjskim?”.
– Co z językiem rosyjskim?
– Mniej się go używa w Ukrainie.
– Tak, wielu ludzi dobrowolnie przechodzi na ukraiński. Mają do tego prawo.
– Tak, ale jak będziecie czytać pisarza XY? Rosyjski – to dostęp do wielkiej kultury.
– A pan czyta po rosyjsku?
– Nie.
– To jak pan czyta pisarza XY? W tłumaczeniu? My też tak umiemy.
W przerwie podchodzi do mnie z kawą i prosi, żeby go źle nie zrozumieć. W końcu on po prostu niczego nie wie o Ukrainie i „stara się ją poznać”. Przechodzę na niemiecki, bo to jego język ojczysty, a ja władam nim swobodnie, i dokonuję jeszcze jednej próby wyjaśnienia mu kwestii językowej w Ukrainie w formacie small talku przy ekspresie do kawy. On chwali mój niemiecki i z podziwem, pomyślanym jako komplement, pyta, gdzie się go tak dobrze nauczyłam. Na uniwersytecie – odpowiadam nieco sucho – na Uniwersytecie Donieckim.
Całą wiosnę spędziłam w Iwano-Frankiwsku z nieregularnymi wyjazdami do Kijowa. We Frankiwsku razem z kolegami na szybko zorganizowaliśmy pracownie i mieszkanie dla artystek i artystów, którzy równie pilnie przygotowywali część prac na Biennale w Wenecji. Na wczoraj organizowaliśmy schrony dla dzieł sztuki, które trzeba było niezwłocznie wywozić z różnych miast. O miejscu znajdowania się schronu mogły wiedzieć nie więcej niż trzy osoby, a o tym, o której i dokąd wyrusza samochód – nie więcej niż trzy osoby i artysta. Najwięcej prac wywoziliśmy z Kijowa, najczęściej udawało się przy drugiej lub trzeciej próbie. Ale prośba z Mariupola, o której często myślę, nie została zrealizowana. Nie daliśmy rady. Udało nam się tylko namówić kompozytorski duet, którym się opiekujemy, żeby zagrali w studiu frankiwskiego radia spektakl „Mariupol”, który napisali 22 lutego. Premiera odbyła się w ten sam dzień, kiedy na mariupolski Teatr Dramatyczny Rosjanie zrzucili bomby.
Tej wiosny było nad podziw dużo niemieckiego. A może nawet za dużo. Dzwoniono do mnie z niemieckiego radia, łączyłam się na żywo z niemiecką telewizją, byłam proszona o mailowy komentarz. Kiedy próbowałam się uprzejmie wymówić (bo przecież roboty kupa i „prawdziwe życie”) i proponowałam zamiast siebie kogoś z kolegów, który lub która lepiej zna się na zagadnieniu albo przebywa bliżej linii frontu, otrzymywałam nieoczekiwaną odpowiedź: „Nasi widzowie (albo słuchacze) łatwiej przyswajają wypowiedzi kogoś, kto mówi po niemiecku. Wtedy lepiej rozumieją i reagują bardziej emocjonalnie”. No dobrze, jeśli ludzie szybciej uwierzą tej, która mówi w ich języku, będę mówiła od rana do wieczora. W ten sposób mój sprint rozmawiania z niemieckimi dziennikarzami zamienił się w maraton, a latem nadeszły liczne zaproszenia występów na konferencjach i spotkaniach.
Mam już swoje mantry.
„W tej wojnie Rosja umyślnie atakuje dziedzictwo kulturalne, bo to wojna przeciwko tożsamości kulturowej. Wojna przeciwko tożsamości kulturowej oznacza ludobójstwo”. Tę mantrę należy powtarzać i na początku, i na końcu rozmowy, żeby faktycznie „okrzepła” w świadomości słuchaczy.
Albo: „Żadna wielka kultura nie jest w stanie powstrzymać wojny, inaczej Niemcy nie rozpoczęłyby II wojny światowej. Sztuka nie może zatrzymać wojny, wojny zatrzymuje broń”. Po tej tezie ważne jest, żeby zrobić pauzę, żeby ostatnie słowo zawisło w powietrzu, dopóki nie zje go cisza z pierwszych rzędów.
I jeszcze: „Dialog kulturalny między Ukrainą i Rosją jest możliwy – ale po przywróceniu Ukrainie jej granic z 1991 roku, po uznaniu zbiorowej odpowiedzialności Rosjan i po uzgodnieniu reparacji”. To podstawowa teza, z nią już wszyscy przytomni oponenci się zgodzili.
I na koniec: „Tematem takiego przyszłego dialogu kulturalnego może być dekolonizacja «wielkiej kultury» i przywrócenie «prostym kulturom» ich własnego dziedzictwa, zanim «wielka» stanie się normalna”. I niech się zacznie dyskusja.
Po takich tezach słyszę pytania o język rosyjski, o to, jak widzę kompromis, czy znowu – o dialog Ukrainy i Rosji. W takich chwilach na sali zapada napięta cisza, którą wolę interpretować jako dezaprobatę reszty publiczności. Przy czym nie jest ważne, jak progresywna byłaby grupa słuchaczy, zawsze znajduje się ktoś, kto przypomni: „To nie ty wiesz, w jakim języku masz mówić, z kim utrzymywać kontakty. Nie ty, tylko ja”. Nabieram powietrza, przywdziewam na twarz życzliwy uśmiech i znowu powtarzam swoje tezy, ilustrując je licznymi przykładami z życia. Tak, dyskutować jest wspaniale, po to tu jesteśmy. Ale dyskutowanie z takimi pytaniami jest nudne i uciążliwe, i czy naprawdę po to tu jesteśmy? Od prawie dwudziestu lat na spotkaniach międzynarodowych słyszę to samo spekulacyjne pytanie o język rosyjski – spekulacyjne w tym sensie, że tworzy wrażenie, jakby to język, a nie chęć zdobywania czy niszczenia, stał się punktem wyjścia w wojnie. Ile można?
Na spotkaniu z deputowanymi do Europarlamentu jedna z posłanek pyta: „A co z Czajkowskim, czy pani popiera to, że ukraińscy dyrygenci usuwają jego utwory ze swoich programów?”. Odpowiadam, że nie mam teraz głowy i czasu na Czajkowskiego (i jest to prawda), ale proponuję wrócić do tego pytania, kiedy rozwiążemy kwestie najważniejsze. Tematem mojego spotkania było omówienie zniszczeń ukraińskiego dziedzictwa kulturalnego podczas wojny. Informacja o ewakuowanych kolekcjach muzeów nie jest rozgłaszana ze względów bezpieczeństwa, w przypadku braku ewakuacji – podobnie. Wiemy przecież, że zostały do szczętu zniszczone muzea Skoworody i Prymaczenko, wiemy o kradzieży prac Kuindży i Ajwazowskiego z pozostałości mariupolskiego Muzeum Sztuki. Miałam siedem minut na to, żeby opowiedzieć o oddolnych inicjatywach ratowania obiektów sztuki. Przygotowywałam te siedem minut bardzo rzetelnie, żeby i przytoczyć fakty, i mieć czas na osobiste historie oraz wezwanie do działania. Zdaje się, że kompletnie zawaliłam to zadanie, bo po prezentacji dotyczącej przechowywania artefaktów ukraińskiego dziedzictwa wizualnego zapytano mnie o dawno zmarłego rosyjskiego kompozytora, którego dziedzictwu kulturowemu nic nie zagraża. Epic fail – myślę sobie i staram się zapamiętać nazwisko tej niemieckiej deputatki, żeby potem wygooglać, z jakiej jest partii. Okazało się, że z SPD.
W drodze między konferencjami skroluję Facebooka. Jedna ukraińska reżyserka pisze, że podobno krytykowanie bierności europejskich polityków jest bezproduktywne, że trzeba ich chwalić. Opowiada, jak po jej występie jeden z niemieckich deputatów pokazał jej zdjęcie swojego psa. Inny ukraiński reżyser publikuje swój krytyczny artykuł dotyczący niemieckiej polityki i polityków, a w komentarzach wyjaśniają mu, że „nazywanie niemieckiej polityki neokolonialną i imperialną jest zwyczajnie złe”. Jeszcze jeden ukraiński pisarz przypomina o zbiórce na auto dla wojska – za ostatnie wystąpienie poszczęściło mi się otrzymać honorarium, więc otwieram aplikację banku. „Sensowny cel” – myślę sobie. Te pieniądze to rezultat bezprecedensowej uwagi poświęcanej ukraińskiej sztuce, za którą płacimy niewspółmierną cenę. Żadne z nas – artystów, menagerów kultury, kuratorów – wolałoby nie mieć uwagi w takim kontekście. Jednak skoro już jest, powinno się ją zamieniać w to jedno, co nas teraz ratuje – w broń, w żelazo, w żelaznych ludzi.
Na innym panelu jeden z uczestników w ogóle nie zadaje pytań. Jednak jak tylko zejdę ze sceny, odprowadza mnie na bok i nieskończenie długo wyjaśnia, dlaczego nie powinnam była mówić o „niemieckich elitach politycznych, które ponoszą część odpowiedzialności za tę wojnę”. Przekonuje mnie, że, proszę mnie źle nie zrozumieć, jestem po waszej stronie. Ale! Nord Stream 2 przyniósł Rosji tylko straty. Przecież nie, Steinmeier absolutnie nie ma do Rosji osobistego sentymentu, skąd to pani wzięła, gdzie dowody? Przecież nie, Schröder nie naruszył żadnego przepisu, za co więc miałoby się pozbawić go formalnego członkostwa w SPD? Jakie są dowody na to, że niemieckie przedsiębiorstwa obchodziły sankcje? – kontynuuje. To niemożliwe, przecież nałożono by na nie kary. „To okropne i okrutne, że jestem zmuszony prowadzić z panią taką dyskusję, panią jako osobą w wojnie!” – kończy, do oczu napływają mu łzy. To nie pierwszy raz, kiedy ostatnim argumentem w dyskusji staje się to, że rzekomo nie jestem w stanie myśleć racjonalnie „w tej sytuacji”. Jednak to pierwsza taka sytuacja, kiedy mój oponent prawie płacze. W przeciwieństwie do mnie.
Swoją drogą, co do płaczu, to o łzach rozpaczy przypomniałam sobie dopiero w trakcie moich wyjazdów za granicę. W pierwszych tygodniach po rozpoczęciu inwazji fizycznie nie mogłam płakać – jakiś dziwaczny mechanizm obronny tymczasowo wyłączył mi tę funkcję, ale nie w tym rzecz. Od stycznia do maja w Iwano-Frankiwsku wszystko było prostsze, bo bardziej zrozumiałe: tu czarne, a tu białe, tu mniej było chaotycznego strachu i więcej suchej złości, a tu pracujemy i zapamiętujemy, żeby wypłakać wszystkie swoje straty kiedyś, potem. Po zwycięstwie, oczywiście. Kiedy przekraczasz granicę – szczególnie polsko-niemiecką – świat jakby staje na głowie. Robi się więcej suchego strachu, który paraliżuje, i więcej chaotycznej złości, która rozbryzguje się wokół. Najczęściej na tych, którzy przez wojnę cierpią, a nie na tych, którzy ją zaczęli i mogą zakończyć.
„Jaka dyplomacja kulturalna, it only hurts the only hurted” – myślę sobie czasem, kiedy siedzę na nieprzyjemnej dyskusji. „Jaka kulturalna dyplomacja, jestem tu po prostu ukraińską małpką w cyrku” – czasem, kiedy wszystko się skończy, piszę do przyjaciela. Idę do toalety, tylko żeby kilka razy uderzyć dłonią o ścianę i spróbować wycisnąć z siebie te właśnie łzy rozpaczy i łzy ulgi. Z tymi drugimi się nie udaje, ale od łez rozpaczy też robi się lepiej. Poprawiam żakiet, bo jeśli już być małpką, to w ładnym kostiumie i w eleganckich butach.
Oto jestem już we frankfurckim kościele na spotkaniu z ukraińską pisarką. Czyta swój dziennik o wojnie, który niedawno ukazał się drukiem po niemiecku. Jej głos miesza się z dźwiękami jakiegoś protestu na ulicy. Stamtąd dolatują dźwięki zbyt podobne do syren alarmów przeciwbombowych, splatają się z głosem pisarki, która czyta o ostrzeliwaniu budynków mieszkalnych. Mężczyzna o siwych włosach pyta: „Jakby panią ktoś tu, na Zachodzie, zapytał, jaka jest zbiorowa wina Ukrainy za tę wojnę, to co by pani odpowiedziała?”. Dech zapiera mi w piersiach. Pisarka odpowiada, że to obwinianie ofiary i że na takie pytanie lepiej odpowie psychoterapeuta niż literat. Moderator się wtrąca, tak jakby pisarka źle zrozumiała. Już po zakończeniu wydarzenia siwogłowy mężczyzna podchodzi do autorki, a potem głośno kontynuuje dyskusję z innymi i poucza, jak można było na przykład odpowiedzieć na jego pytanie albo jak jeszcze inaczej. Staram się co prędzej wyjść z kościoła na ciepły – i już cichy – sobotni wieczór. Dobrze, że protesty społeczne i syreny mogą kończyć się zgodnie z rozkładem.
Po innym swoim występie – także dla przeważnie niemieckiej widowni – otrzymuję feedback, że no tak, wszystko ustrukturyzowane i wiele nowych rzeczy, ale niektórzy z naszych niemieckich uczestników byli niezadowoleni, że nie mówiła pani o swoich uczuciach. Możliwe, że zwykłe przytoczenie faktów to za mało, żeby wyciągnąć jedyny możliwy wniosek, jak może czuć się żywy człowiek w takiej sytuacji. Cóż zrobić, znowu to, co w myślach nazywam emotion porn, emocjonalne porno. Czyli nawet kiedy opowiadasz grupie profesjonalistów o artystach, którzy zostali w Ukrainie, albo o ewakuacji dzieł sztuki z Mariupola, której nie udało ci się przeprowadzić, publiczności potrzebne są twoje emocje. Jak się pani wtedy czuła, a jak teraz? Jak czują się pani koledzy? O, ma pani córkę, jak ona przeżywa tę sytuację? Zdecydowała się pani nie wywozić jej z Ukrainy, jak się pani z tym żyje? Trzeba rozmawiać z ludźmi w ich języku, żeby ci uwierzyli. Trzeba opowiadać o emocjach, ale nie być bardzo emocjonalnym rozmówcą, żeby ludzie ci uwierzyli. Potrzebna jest chwila publicznego okazywania emocji, nawet jeśli zapłacisz za nią kolejnym atakiem paniki na kolejnym nieznanym dworcu kilka godzin po spotkaniu.
Na tym występie nie zadowoliłam zapotrzebowania na obraz ofiary i odmówiłam opowiadania o swoim osobistym życiu albo czymkolwiek poza dziedzictwem kulturowym, artystycznymi rezydencjami i wystawami. Podziękowałam wspólnocie międzynarodowej za wsparcie, które w większości było horyzontalne, czyli od ludzi do ludzi. Wspomniałam o odpowiedzialności poszczególnych europejskich elit politycznych za ich skorumpowane decyzje i głaskanie dyktatorów. Zapytałam, czy społeczeństwo obywatelskie tego europejskiego kraju jest gotowe się temu przeciwstawić.
Moje paznokcie były w porządku, moje buty były w porządku, szminka znowu była czerwona i – a co tam – wyglądałam dobrze. Niedorzecznie dobrze i nad podziw spokojnie. Zdaje się, że my, Ukraińcy i Ukrainki, wszyscy nadspodziewanie dobrze się trzymamy, niedopuszczalnie wysoko trzymamy głowy i nieznośnie dobrze wyglądamy. Czym denerwujemy tych, którzy w sytuacji bezpośredniego spotkania z nami od razu ukazują swoje oblicze, jak na natychmiastowej fotografii z polaroida. Chociaż może ja po prostu źle zrozumiałam.
Przełożyła Joanna Majewska-Grabowska
Dział ukraiński powstaje dzięki dofinansowaniu European Cultural Foundation, Instytutu Goethego w Warszawie, Krakowskiego Biura Festiwalowego, Centrum Dialogu im. Juliusza Mieroszewskiego oraz Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu.
Tekst ukazał się oryginalnie w listopadzie 2022 roku.