Przypomniał mi o tym kot. Jedna z tych śmiesznych łajz, które latami na tyle konsekwentnie rozpychały się na każdym centymetrze kwadratowym internetu, że dzisiaj są już powszechnie znanym logo ekonomii uwagi i nie obejdzie się bez nich żadne, nawet najbardziej banalne ogłoszenie na Feju. Ten mój nosił czerwoną muszkę i grał na malutkiej gitarze z pyszczkiem wyrażającym bezgraniczne zdziwienie. Podobną minę ma koteł z okładki książki Łukasza Lamży: poczciwe, oniemiałe stworzenie wciągane przez wir irracjonalności (a może odwrotnie: strzelające do zdrowego rozsądku laserowymi wiązkami głupoty?).
Akurat gitarzystę do sociali wrzucił nie Lamża, ale dziennikarka Wiktoria Beczek, ilustrując krótki status o wyjściu do sklepu muzycznego: „Wchodzę, żeby nabyć instrument. Mniej więcej wiem, co chcę, ale podejrzliwe spojrzenia panów zza lady przypominają mi, że nie ja tu ustalam reguły. (...) Zlana potem wracam do lady, pytam, czy mogłabym poprosić któregoś z panów o informację na temat instrumentu, który upatrzyłam. No ostatecznie mogą mi udzielić. Pan koło 70. idzie ze mną i już pierwsze pouczenie – że nie ma instrumentów dla początkujących, są instrumenty dobre i złe”. Wiadomo, kobieta nie rozpozna prawdziwego KUNSZTU wykonania. Nie doceni wyjątkowości, która kryje się nie w wyglądzie, lecz w JAKOŚCI brzmienia. Bez męskiego kierownictwa nie wymieni choćby struny w gitarze. I chociaż wpis Beczek dotyczył przede wszystkim seksizmu przy półkach sklepowych, buzujące w nim emocje są mi bliskie. Mało jest bowiem sytuacji, których boję się i których nie cierpię równie mocno co wycieczek do przybytków snobistycznej eksperckości. Tej prawdziwej – z półeczką specjalizacji i ścianką certyfikatów – oraz tej farbowanej, wykorzystującej jakąś błahą i hermetyczną dziedzinę, żeby gardzić laikami i pielęgnować poczucie wyższości (może dlatego zawsze bałem się fandomów?).
Tresura zaczęła się wcześnie, pewnie od prostych rodzicielskich wskazówek: tego pana uważnie słuchaj, temu panu nigdy nie przerywaj. Dalej szło już z górki. Nauczyciel, pani w przychodni, a nawet pan w spożywczaku – wszyscy ci ludzie wpadali z automatu do szuflady z napisem „starsi i mający rację”. Szkolna psycholog, u której zdarzało mi się bywać ze względu na „trudności wychowawcze”, zawsze służyła doskonałą receptą na niesubordynację oraz krytyczne myślenie (zwane inaczej „pyskowaniem”): wojsko, wojskowy dryl, obóz wojskowy. Ale najgorsze miało dopiero nadejść. W moim rodzinnym mieście działał tylko jeden sklep, w którym mogłem nabyć płyty i koszulki ulubionych zespołów metalowych. Żeby jednak w ogóle coś tam kupić, najpierw trzeba było zdać egzamin pod surowym i drwiącym spojrzeniem Króla Przybytku. Czy na pewno potrafisz odróżnić, bez żadnego potknięcia, melodyjny death metal ze Szwecji od gęstej ściany gitar z okolic Bay Area? Czy rzeczywiście będziesz godnym posiadaczem T-shirtu z pentagramem i powykręcanym logo zespołu Darkthrone, czy może dla takich głupich podrostków zostały już tylko koszulki z Kornem i Limp Bizkit?
Gorzej mogło być jedynie w dwóch miejscach: w sklepie ze sprzętem hi-fi oraz w warsztacie rowerowym. Tylko tam, nieważne, czy był to jedyny tego typu biznes w okolicy, czy działał od 1995 roku w co drugim osiedlowym garażu, zawsze znalazł się ktoś, kto koniecznie musiał ci udowodnić, że jesteś debilem i nie warto cię obsługiwać. Lepiej już, żebyś kupił całe nic za okrągłe zero, niż miał swoją obecnością skalać gniazdo wiedzy o typach bieżników i kabli Aux. Poważnie, samozwańczy audiofile i rowerzyści zabili moją pewność siebie.
*
Co ma jednak wspólnego ów prywatny mord założycielski z książką „Światy równoległe”, w której dziennikarz „Tygodnika Powszechnego” i filozof przyrody Łukasz Lamża rozprawia się z pseudonauką, biorąc na cel między innymi antyszczepionkowców, chemitrails, homeopatię, kreacjonizm młodoziemski, wysokie dawki witaminy C oraz powiększanie piersi w hipnozie? Otóż, wbrew pozorom, całkiem dużo. Po pierwsze, jeden z rozdziałów w całości traktuje o audiofilii ekstremalnej, czyli przekonaniu niektórych jednostek, że specjalnie wykonane kable lub inne podzespoły sprzętu grającego, wyceniane średnio na kilkanaście, kilkadziesiąt tysięcy złotych, potrafią idealnie „oczyścić” dźwięk, nadając mu niespotykaną w innych zakątkach wszechświata „jakość i głębię”. Audiofile, bardziej niż stowarzyszenie ekspertów, przypominają jednak sektę, która wyróżnia się na tle innych podobnych grup nie tyle ślepą wiarą w technologię, ile przeświadczeniem o wyjątkowych możliwościach własnych aparatów słuchowych – organów anielsko ponoć wyczulonych, z łatwością chwytających to, co dla przeciętnego użytkownika smartfona i słuchawek w ogóle nie brzmi.
W „Światach równoległych” Lamża dostarcza potencjalnych narzędzi do zdemaskowania takiej dźwiękowej masonerii. Jeśli zbierzemy odpowiednio liczną grupę audiofilów – a zdarza się to ponoć, ze względu na silny opór środowiska, niezwykle rzadko – i poddamy ją procedurze dowodzenia naukowego, takiej najprawilniejszej, z podwójnie ślepą próbą i tak dalej, hipoteza o nadprzyrodzonych mocach audialnych ludzi i gramofonów posypie się niczym domek z kart. Anielskie uszy, kiedy nie są o tym poinformowane, zwyczajnie nie łapią żadnej różnicy między kablem z Tesco a wymrażanym, tytanowym ferrari za miliony monet. Więcej nawet, uszy te nie wychwycą rozbieżności między tak chętnie fetyszyzowanym dźwiękiem z nośników analogowych a jego wersją cyfrową, która podobno „spłaszcza” każde brzmienie. Większość opisywanych na forach audiofilskich niuansów dźwiękowych to raczej efekty wcześniejszego nastawienia – wypadkowa informacji o cenie, sposobie wykonania, użytych materiałach i opiniach kolegów. Upiory niewiedzy, które od lat towarzyszyły mi w sklepach ze słuchawkami i kolumnami, okazały się niewiele straszniejsze od stuków i huków spod stoliczka „uczonych” mediumistów.
Demaskowanie słabości i absurdów pseudonauki to jednak dość łatwy generator radości. Lamża lubi czytelników, a czytelnicy kochają ciekawostki, szanują anegdoty i doskonale wiedzą, że międzynarodowa szuria to zło, klątwa i antydemokracja w czystej postaci. Gdyby nie wiedzieli, pewnie nie czytaliby książek z wydawnictwa Czarne. Prawdziwe schody zaczynają się na zaawansowanym etapie lektury, wraz z postawieniem „Światom równoległym” niewygodnego pytania natury antropologicznej: „No fajnie, ale co nam to wszystko mówi o współczesnym świecie?”. Lamża już we wstępie sygnalizuje, że jego książka to „próba odpowiedzi na pytanie «Dlaczego?». Dlaczego istnieją ruchy młodoziemskie i płaskoziemskie, dlaczego kwitnie handel homeopatyczną wodą, gigantycznymi dawkami witaminy C i magicznymi kabelkami do sprzętu audio?”. Brzmi świetnie, tyle że w samej książce trudno się tej postulowanej refleksji doszukać. A już na pewno – nie w jakiejś pogłębionej i zróżnicowanej postaci. Zjawiska społeczne – a do tych bez wątpienia należy niesłabnąca popularność teorii pseudonaukowych i spiskowych – to przecież złożone, trudne do rozerwania sploty różnych czynników biologicznych i środowiskowych. Z tekstu Łamży wyłania się natomiast dość zachowawcza wizja człowieka. W żołnierskich słowach można by ją streścić tak: niektórzy ludzie ulegają irracjonalnym wpływom, bo nie chce im się regularnie okładać nahajką swojego racjonalnego dajmona i zmuszać go do weryfikowania, na ile to, w co wierzą i co uznają za słuszne, jest zgodne z elementarnymi zasadami logiki. Tyle.
Ten „logicystyczny obraz nauki” skutecznie czyści analizę z wątków kulturowych, politycznych, ekonomicznych czy genderowych, robiąc ze „Światów równoległych” powierzchowny przegląd najbardziej wyrazistych i modnych teorii pseudonaukowych, swego rodzaju best of the best „globalnego ciemnogrodu”. Najważniejsze mity i aporie, obecne w książce Łamży, skrupulatnie wypunktował Andrzej W. Nowak w doskonałej (i bardzo krytycznej) recenzji na łamach „Czasu Kultury”, nie widzę zatem powodu, dla którego miałbym sporządzać tutaj podobną analizę. Zainteresowanych odsyłam do tekstu, dodając tylko, że Nowak, obok wspomnianych naukowych mitów, krytykuje także pozycję autora, „który jedynie «korzysta» z tego, że owe kontrowersje pseudonaukowe istnieją (…). Taka perspektywa jednak nic nie wnosi: nie pomaga zawalczyć o to, aby świat oparty o «reguły racji» nie przegrał z tymi, którzy uznają jedynie «reguły siły». Filozof żyjący w micie «logiczności» nie dysponuje narzędziami pozwalającymi zrozumieć tych, którzy dla celów religijnych, politycznych i ekonomicznych niszczą podstawy instytucji społecznych, odwołujących się do tego, co sprawdzalne, oparte na dowodach empirycznych, potwierdzone laboratoryjnie”.
Łukasz Lamża, „Światy równoległe”, Czarne, 224 strony, w księgarniach od stycznia 2020Trudno chyba o lepsze podsumowanie, które jednocześnie pozwala nam gładko powrócić do punktu wyjścia. Pseudonauka czerpie swoją moc nie tylko z ludzkiego poczucia niepewności w świecie zbyt skomplikowanym, żeby dało się go ogarnąć za pomocą jakiejś jednej czy nawet tysiąca teorii. Jej źródłem jest w równym stopniu hierarchiczna struktura społeczna i związana z nią pogarda. Pogarda wobec tych, którzy nie wiedzą tego, co wiemy my, albo się z tą wiedzą – będącą bardzo często światopoglądem – nie identyfikują. Pogarda osób dysponujących wykształceniem eksperckim, które jest przecież równoznaczne z posiadaniem władzy, wobec ludzi, z którymi mają obowiązek się własną uczonością podzielić, lecz, zamiast praktykowania życzliwości, wybierają pouczanie, zbywanie albo protekcjonalne wskazywanie miejsca w szeregu. Lamża owszem, odnotowuje te kwestie, ale traktuje je naskórkowo, zamykając dosłownie w kilku zdaniach. Tymczasem problem jest złożony i zaczyna się od wizyty nastoletniej dziewczyny w sklepie muzycznym albo od wezwania niegrzecznego chłopca na dywanik do pani psycholog. Ćwiczenie w podporządkowaniu skutkuje chronicznym lękiem w kontaktach z tymi, którzy – naprawdę lub tylko w swoim mniemaniu – dysponują władzą wiedzy i wykorzystują ją po to, żeby utwierdzać się we własnym poczuciu wyższości. Bywa, że lęk generalizuje się na dorosłe życie i zmusza jednostki do poszukiwania odpowiedzi tam, gdzie panuje polityka szerokiego uśmiechu i otwartych rąk. Nawet jeśli jest to uśmiech godzinami studiowany przed lustrem, a ręka otwiera się po tysiąc pięćset złotych na żywą wodę.
Empatia w stosunku do uległych oczywiście nie jest i nie może być równoznaczna z aprobatą. Pseudonauka i teorie spiskowe są rozsadnikami społecznego chaosu, działając głównie na korzyść różnych (chociaż w przeważającej mierze prawicowych) interesów politycznych oraz sprytnych kapitalistów, którzy już dawno temu zamknęli etykę w pojemnych kapsułkach z witaminą C. Niszczenie zaufania do oficjalnych struktur to również istotny element nowoczesnych technologii zarządzania kryzysem – lokalnie i globalnie. Problem z brakiem empatii leży natomiast w tym, że kultura wykpiwania i pogardy kreuje całkowicie kontrskuteczną atmosferę społeczną, co możemy zaobserwować choćby teraz, kiedy za oknem szaleje pandemia koronawirusa, a „logiczni” wydzierają się na „polski ciemnogród”, że wykupił im resztki papieru toaletowego i makaronu. Oburzenie prawdopodobnie uwięźnie im w gardłach już niedługo, w trakcie liczenia głosów po wyborach prezydenckich. Bo samo zdemaskowanie i wskazanie palcem winnych to zdecydowanie za mało. Trzeba jeszcze wiedzieć, po co się to robi. Co to mówi o ludzkich potrzebach, o przestrzeniach porzuconych przez światełko wiedzy, gdzie rzeczywistości nie obserwuje się przez pryzmat Doliny Krzemowej i tekstów z „Tygodnika Powszechnego”, ale gdzie nadal pokutuje lęk przed panem, który przyjdzie, zakasze rękawy i człowieka od góry do dołu obsztorcuje. Bez takiego głębokiego rozpoznania możemy tylko powtarzać jak mantrę: „Tak, wszyscy żyjemy w światach równoległych”. I z tych światów równoległych będziemy wzajemnie się ostrzeliwać.