Usługi klimatyczne
"Silos", mat. prasowe

22 minuty czytania

/ Film

Usługi klimatyczne

Marcin Stachowicz

Apple TV+ wypuściła w pierwszej połowie roku dwie ekologiczne dystopie: miniserial „Ekstrapolacje” oraz „Silos”. Obie usiłują wykreować opowieść o przyszłości na kanwie osobistych dramatów bohaterskich jednostek. Poza tym różni je w zasadzie wszystko

Jeszcze 6 minut czytania

Co innego wiedzieć, a co innego zobaczyć. Z ostatniego raportu IPCC wiemy na przykład, że możliwości ograniczenia ocieplenia klimatu do 1,5°C szybko się kurczą. Jeśli chcielibyśmy pokazać długoterminowe skutki tego zaniechania w formie, powiedzmy, rozrywki lekkiej, łatwej i przyjemnej, i tak nie uniknęlibyśmy elementów dystopijnej ekofikcji. Bez gwałtownych zjawisk atmosferycznych, podnoszącego się poziomu mórz i oceanów, nowej wędrówki ludów, wymierania gatunków czy mataczeń chciwych kapitalistów nie da się opowiedzieć katastrofy klimatycznej, nawet przy założeniu, że punkt dojścia będzie pachniał mokrym lasem oraz lśnił solarpunkowym optymizmem.

Nie istnieje oczywiście żadna sprawdzona recepta na interwencyjną popkulturę, można mieć co najwyżej własne odczucia i intuicje. Na przykład takie: żeby dać widzom i widzkom szansę na identyfikację z wizją nie tak znowu odległej przyszłości, należy przynajmniej upozorować ciągłość między rzeczywistością, którą oglądają przez okna mieszkań i smartfonów, a tym, co potencjalnie wydarzy się za dziesięć, dwadzieścia czy siedemdziesiąt lat. Technologie, krajobrazy i społeczeństwa powinny się zmieniać, ale nie powinny przypominać kreskówkowego świata z nieudanych biznesowych eksperymentów Marka Zuckerberga. Nie mogą tchnąć sztucznością i bezduszną sterylnością ani powodować ciarek wstydu po co drugiej kwestii dialogowej, bo ktoś gdzieś – może w centrali Apple’a, Netfliksa czy Amazona – uznał, że wiedzę o katastrofie trzeba sprzedawać tak, jak sprzedaje się komputery z białym jabłuszkiem na klapie.

Platforma Apple TV+ wypuściła w pierwszej połowie roku dwie krzyżujące się ekologiczne dystopie: miniserial „Ekstrapolacje” Scotta Z. Burnsa twórcy scenariusza do „Contagion. Epidemii strachu” Stevena Soderbergha, najchętniej streamowanego filmu sezonu COVID-19/2020 oraz „Silos”, adaptację bestsellerowego cyklu science fiction, który bierze swój początek z tekstów publikowanych na Amazon Kindle Direct Publishing. Obie emitowano jedna po drugiej, z kilkunastodniową przerwą; obie usiłują wykreować przekonującą opowieść o przyszłości na kanwie osobistych dramatów bohaterskich jednostek: ich narodzin i śmierci, rodzinnych tajemnic i złamanych serc. Poza tym różni je w zasadzie wszystko.

Komfort w dyskomforcie

Pisanie o „Silosie” jest dla mnie bez wątpienia trudniejsze. Nie czytałem książek Hugh Howeya, a pierwszy sezon to ledwie zarys katastroficznego pejzażu, w dodatku zakończony nieodpornym na spojlery cliffhangerem. Trudno nawet w stu procentach powiedzieć, czy w „Silosie” chodzi o apokalipsę ekologiczną czy bardziej o retrofuturystyczne społeczeństwo kastowe, które mogła ufundować wola polityczna jakiegoś satrapy albo zera na koncie multimiliardera. 

144 piętra podziemnego bunkra to dobre siedlisko dla ludzkości nieznającej terminu „komfort”: kolejne poziomy pokonuje się, chodząc wte i wewte po stromych spiralnych schodach, na samym dnie żyje brudny od smaru plebs – mechanicy i mechaniczki konserwujące gigantyczny generator energii – górę zajmują sędziowie, policjantki i informatycy, a decyzje urzędowe wklepuje się do komputerów o proporcjach i rozdzielczości starych pudeł Amigi. W kantynie, na ekranach imitujących okna statku kosmicznego, dzień i noc wyświetla się obraz z kamery umieszczonej na zewnątrz silosu: uschnięte drzewa, jałowa ziemia, brudnoszare niebo i zwłoki ludzi, którzy wyszli „czyścić” jedyny działający obiektyw. W podziemnym ustroju jest to najwyższy wymiar kary (czasami też sposób na samobójstwo): władze wciskają skazańca w biały kombinezon, wręczają materiałowy czyścik i wypuszczają na dwór, gdzie po kilku minutach ginie od zatrutego powietrza. Gawiedź obserwuje ostatnie chwile nieszczęśników niczym Rzymianie walki gladiatorów – każdy naddatkowy krok budzi ryk entuzjazmu.

System zupełnie surrealistycznych norm prawnych reguluje natomiast dokument zwany Paktem między Założycielami a Obywatelami, w myśl którego zakazuje się między innymi posiadania nierejestrowanych „reliktów” – przedmiotów mających więcej niż 140 lat – budowania urządzeń optycznych i wind czy wchodzenia w związki romantyczne i posiadania dzieci bez zgody władzy sądowniczej. To pierwsze implikuje zresztą najciekawszy wątek „Silosu”: podziemną kapsułę zamieszkuje społeczeństwo idealnie posthistoryczne, cierpiące na permanentną amnezję długotrwałej pamięci kulturowej, a więc zanurzone w niekończącym się „tu i teraz”. W wyniku tajemniczego wydarzenia zwanego Buntem z serwerów zniknęły nie tylko wszelkie informacje dotyczące samej rebelii – wyparowała też po prostu cała wiedza, cały cywilizacyjny dorobek ludzkości, od pierwszych malowideł naskalnych aż po bohomazy generowane przez sztuczną inteligencję. Mieszkańcy Silosu żyją zatem – i z obecnej perspektywy można to uznać za sytuację na swój sposób komfortową – bez kultury, bez historii i bez postępu, obserwując na potężnych ciekłokrystalicznych ekranach konstelacje gwiazd, które biorą za sztuczne światełka migające na horyzoncie. I aż dziw bierze, że jeszcze nie wykrystalizowała się z tego jakaś postapokaliptyczna wersja kultu cargo.

Na fabule nie trzeba się jednak za bardzo skupiać: jest to rzecz do bólu konwencjonalna, oparta na kryminalnym szkielecie, z obowiązkowym motywem awansu społecznego jako dopełnienia ścieżki wybrańca, który i tak – jak każdy Anakin Skywalker – był od urodzenia predestynowany do wielkich czynów. Juliette (Rebecca Ferguson) – kobieta z mechaników namaszczona na szeryfkę z wysokich pięter – to pretekst, żeby bezkolizyjnie wślizgnąć się w stylistykę twardego postapo z jego umiłowaniem do scenografii fantazjujących o alternatywnej kulturze materialnej. Świat z „Silosa” to steampunkowa retromania – bez pary, za to z dziwacznymi maszynami i wnętrzami jak z jakiejś zaprojektowanej przez sowieckich neoplastyków bazy na Księżycu – której tajemnice pragniemy błyskawicznie odszyfrować i wrzucić w logiczne ramy. Eksploracja bunkra – podobnie jak eksploracja odległych układów gwiezdnych czy skomplikowanych technologii w hard science fiction – jest w pierwszym sezonie najważniejszym, skrupulatnie reglamentowanym dobrem, składając co jakiś czas obietnicę, że kolejne sezony przyniosą pełnoprawny lot w kosmos – z ciasnej studni w kierunku światełek na zewnątrz. 

Ta wystylizowana na budzenie dyskomfortu wizja końca cywilizacji cała jest wyłożona miękkimi poduchami zaspokajania ciekawości: każdy mały kosmonauta tylko czeka, aż stworzony od podstaw świat wreszcie uchyli przed nim poły swojego płaszcza. Światotwórcza taktyka nie potrzebuje w tym przypadku utrzymywania ciągłości z tym, co aktualne i najbardziej prawdopodobne, podobnie jak nie musi w ostentacyjny sposób dostarczać nadziei ludziom umęczonym codzienną dystopią nieradzenia sobie z kryzysem klimatycznym. Nawet jeśli finał „Silosu” okaże się zupełnie kruczoczarny, a wnioski – na wskroś depresyjne, pierwotne szczęście czerpane z poszukiwania drogi w głąb labiryntu pozostanie sednem narracji opartych na tradycji eskapistycznego nura w tajemnicę. Kredo na ten moment: wyjście z komfortowego stanu niewiedzy nie powinno z marszu oznaczać rezygnacji z komfortu dobrej fikcji. 

Nie na żarty

„Ekstrapolacje” – koń z tej samej stajni, który ewidentnie miał być czarny, a okazał się kucem – reprezentują zupełnie inne podejście do fikcji klimatycznej. Najważniejsza taktyka – alarmować w sposób ostentacyjnie dosłowny i na każdym kroku – wywodzi się z podobnie marketingowego rdzenia co kontrowersyjne „Nie patrz w górę” Adama McKaya. Jak pewnie pamiętacie, tamten film trwonił miliony na aktorskie gaże i wyżyłowaną produkcję, żeby z samych trzewi korporacyjnego kapitalizmu wymachiwać antykapitalistycznym sloganem: „Wyłącz Netfliksa i otwórz oczy!”. W ramach kampanii lokalny oddział streamingowego giganta sfinansował „największy monolit chromowany natryskowo w Polsce” – czterometrowy pomnik meteorytu, dla efektu posadowiony w miejscowości Koniec Świata – a krytyczki filmowe z obu stron politycznej barykady zwarły się w dywizjach supermarketowej płycizny (przeciwnicy) przeciwko oddziałom celów uświęcających środki (miłośnicy). Odbyło się to w zgodzie ze standardami sfery publicznej, choć trochę niepotrzebnie, bo „Nie patrz w górę” i tak zrobiło swoje: nieźle napisana i zagrana satyra na toksyczny sojusz biznesu, mediów i polityki dotarła z alarmem pod tak zwane strzechy, zdobywając w Boże Narodzenie 2021 111 mln godzin widzowskiej uwagi. Climate servise według McKaya okazał się skuteczny – wpisywał dydaktyczne cele w konwencję tabloidowego karnawału i logikę świątecznego megahitu. W karykaturze świata, który właśnie przeocza własny upadek, każda osoba miała odnaleźć perspektywę znaną z jej własnego doświadczenia, z obserwacji języka zachowawczych lub otwarcie denialistycznych komunikatów prasowych i politycznych mityngów. Śmiech wywołany absurdem i wyolbrzymieniem przyciągał objedzone masy, żeby w finale wykopywać je ze strefy komfortu – koniec jest końcem, głupota jest głupotą, nazwijmy rzeczy po imieniu i przestańmy grać w wyjaśnianie skorumpowanych podwalin ustroju ex cathedra. Miało to coś z mema albo idiotycznego filmiku z You Tube’a: żart śmieszy i nakręca, dopóki nie usłyszymy, że nasz ulubiony patostreamer zadławił się własnymi wymiocinami. Wtedy pewnie może śmieszyć dalej, ale już z moralnym wyrzutem pukającym w dno od spodu.

„Ekstrapolacje” w świecie służby wyższym celom reprezentują natomiast pozycję masywnie bezbecką. Ich niemożliwie nachalny climate service wciąż śni mi się po nocach, chociaż od premiery ostatniego odcinka tej antologii dobrych chęci minęły ponad cztery miesiące. Wygląda to mniej więcej tak: bohater jedzie londyńskim metrem, a przypadkowy współpasażer – słysząc newsa o trzęsieniu ziemi – deklaruje z uśmiechem: „Poziom morza się zmienił. Więcej wody oznacza większy nacisk na płyty tektoniczne”. Albo gdzie indziej ktoś rzuca prawie bez kontekstu: „Dwadzieścia pięć lat temu myśleliśmy, że kryptowaluty okażą się zbawieniem. Teraz zabijają nas swoim śladem węglowym”. Wrażenie jest takie, jakbyśmy siedzieli zamknięci w biurze, zakopani po kokardę w superważnych papierach, spoceni na czterdziestym piętrze szklanego zigguratu, a co piętnaście minut sympatyczny pan z kateringu pukał do drzwi z identyczną zagajką: „Dzień dobry, może z pasztetem słonecznikowym?”, „Witam, jajko i hummus?”, „Przepraszam, mam tylko sałatę z oliwą”.

Nie da się zaprzeczyć, że za „Ekstrapolacjami” stoją bardzo słuszne intencje i że sam materiał – przynajmniej w wątkach dotyczących skutków dalszej emisji dwutlenku węgla – oparto na rzetelnej wiedzy naukowej. Historia rozgrywa się na przestrzeni chrystusowych trzydziestu trzech lat, a każdy z ośmiu odcinków – poprzedzonych czołówką z wykresami wzrostu średniej temperatury powietrza, stężenia CO2 w atmosferze i aktualną liczbą mieszkańców Ziemi – przedstawia losy innej postaci oraz odwołuje się do innego punktu z długiej listy antropogenicznych grzechów głównych: od zakwaszania oceanów, wymierania morskiej megafauny i migracji z zatopionej Florydy na północ Stanów Zjednoczonych, przez ślepą uliczkę geoinżynierii, uberyzację dosłownie każdej formy ludzkiej aktywności oraz eskapizm elit, które wybierają się „na przeczekanie” do wirtualnego słoja na umysły, aż po finałowy sąd nad zbrodnią ekobójstwa.

„Silos”

Zaczyna się od ekspozycji i – trochę jak w „Listowieści” Richarda Powersa, snującej opowieść o ekoaktywizmie chyba na zbyt wielu płaszczyznach – splątania indywidualnych losów na planie globalnej szachownicy. Jest rok 2037, w Tel Awiwie odbywa się kolejny szczyt COP, bo żadnego ze zobowiązań paryskiego porozumienia klimatycznego nie udało się dotrzymać. Światem wstrząsają gigantyczne pożary, huragany, wieloletnie okresy suszy i migracje, lodowców właściwie już nie ma, a na zjeździe w Izraelu decydenci – w zamian za obietnicę dostępu do czystej wody dla suwerennej Palestyny, złożoną przez demonicznego magnata z Doliny Krzemowej, Nicka Biltona (Kit Harrington) – przegłosowują podniesienie limitu wzrostu średniej temperatury do 2°C, a ostatecznie nawet do 2,3°C. Za wszystkim kryje się walka między państwem a jednym czy drugim wielkim kapitałem o władzę nad patentami technologicznymi: prywatny podmiot, który nauczy się „odsysać” dwutlenek węgla z atmosfery, w przyszłości będzie czerpał z tego kosmiczne profity, biznesowi lobbyści próbują więc storpedować albo przynajmniej zamrozić dalsze ograniczanie emisji.

Na końcu tej historii, w roku 2070, Ziemia to już pełnowartościowe piekło – krajobrazy bliskie martwocie rejestrowanej przez kamerę z serialu „Silos”. Człowiek postawił stopę na Marsie i opracował lekarstwo na raka, ale we własnym domu utracił dostęp do widoku słońca, błękitu nieba i kwitnienia roślin. Po geoinżynieryjnym zamachu terrorystycznym prozaiczne opuszczenie mieszkania bez maski tlenowej przypomina wyprawę na planetę Arrakis w dziurawym filtrfraku, a nowe choroby genetyczne – na przykład „letnie serce”, wada płodu powodowana ekspozycją ciężarnej na zanieczyszczone powietrze – przetrącają całą generację ludzi urodzonych w latach 30., zmagających się z przedwczesnymi objawami demencji. I tak jak w starym (nie)dobrym „Black Mirror”, ludzka pamięć ewoluuje w kierunku skalowalnej bazy danych podpiętej pod korporacyjne serwery z blockchainem, natomiast praca – także ta opiekuńcza, polegająca na wcielaniu się w role czyichś zmarłych bliskich albo na towarzyszeniu samotnym – całkowicie się gamifikuje, stając się aktywnością na obraz i podobieństwo XIX-wiecznych placów fabrycznych, gdzie robotnicy codziennie ustawiali się w tłumie podobnych straceńców, czekając na łaskę lub niełaskę jakiegoś tłustego kota.

Jako przybornik z ciekawymi patentami na eko(non)fikcje brzmi to naprawdę dobrze, a jeszcze na serial nie szczędzono środków. Podążając za hollywoodzkim hype’em na Scotta Z. Burnsa, firma Apple wciągnęła w swoje „zielone” przedsięwzięcie amerykański system gwiazd. Oprócz wspomnianego gwiazdora „Gry o tron” oraz flagowej Meryl Streep na pokładzie, która gdzieniegdzie pojawia się we własnej osobie, ale przede wszystkim użycza głosu ostatniemu waleniowi na Ziemi, mniejsze lub większe wejścia mają tutaj między innymi Marion Cotillard, Edward Norton, Tobey Maguire, Forest Whitaker, Sienna Miller czy David Schwimmer. A jednak Burns, wybaczcie suchy żart, musiał na jakimś etapie produkcji powiedzieć Let it burn! formule ośmiogodzinnego opowiadania, skoro scenariusz potrafi wzbić się na takie szczyty ilustracyjności i słabo przyswajalnego dydaktyzmu. Z każdym odcinkiem wosk słusznych idei coraz bardziej się rozpuszcza, a dotrwanie do końca szczuplejących fabułek – nie mówiąc już o czerpaniu z nich typowo serialowej, bazującej na suspensie przyjemności – staje się prawdziwym wyzwaniem. Efektem jest upadek z dużej wysokości i skręcenie karku: „Ekstrapolacje” odrzuciła nie tylko krytyka w Stanach i na świecie, lecz także – przynajmniej na tyle, na ile można wyciągać sensowne wnioski z agregatów ocen w rodzaju Rotten Tomatoes – anglojęzyczna publiczność.

Pułapki (nie)zgodności

Przyczyny klapy można mnożyć, budować z nich listy, analizować na wszystkie strony i wykłócać się – jak to miało miejsce zaraz po premierze „Nie patrz w górę!” – o to, czy aktywizm klimatyczny powinien usprawiedliwiać uproszczenie formy i rezygnację z ambicji artystycznych. Deklaratywność ludzkiej mowy, która w „Ekstrapolacjach” brzmi tak, jakby już w połowie lat 30. XXI wieku ChatGPT dokonał wrogiego przejęcia ziemskiej cywilizacji, byłaby jeszcze do zniesienia. Bohaterowie porozumiewają się zdaniami z podręczników i materiałów prasowych, za co w jakimś sensie odpowiada nadmiernie rozbuchana skala interwencji. Jeśli zamierzasz opowiedzieć wszystko, co w temacie globalnego ocieplenia istotne z punktu widzenia perspektywy naukowo-futurologicznej, musisz albo ciąć materiał, albo sprowadzić aktorów do roli botów, które zmieszczą ważne kwestie w objętości kilku tweetów, a emocje zatrzymają na poziomie programowalnego pięknoduchostwa. Jak napisał jeden z amerykańskich recenzentów, gdyby ludzie rozmawiali ze sobą tak, jak robią to w „Ekstrapolacjach”, żadne fikcje na temat globalnego ocieplenia w ogóle nie byłyby potrzebne. 

Nie pomaga też wyjątkowo grubo ciosany manicheizm, dużo śmieszniejszy od tego McKayowskiego, bo obliczony na śmiertelną powagę. W serialu każdy kapitalista jest karykaturalnym wcieleniem zła, podobnie jak każdy człowiek nauki to albo samo dobro, albo przynajmniej – jak w wątku geochemika Jonathana Chopina (Edward Norton) i jego syna terrorysty Rowana (Michael Gandolfini) – dobre intencje przynoszące opłakane skutki. Osobiście jestem wielkim zwolennikiem zastąpienia szerokiego terminu antropocenu dużo węższym kapitałocenem, uważam jednak, że robienie z każdego reprezentanta wielkiego kapitału psychopatycznej piniaty do walenia zaostrzonym drągiem nie tylko ośmiesza samą ideę antykapitalizmu oraz – odczłowieczając skomplikowane ludzkie motywacje – przepala własną moc wzbudzania słusznego gniewu, ale też rozmydla systemowy wymiar kryzysu klimatycznego. Być może chodzi o to, że korporacja Apple – jak każdy przeskalowany biznes – bardzo chciałaby przenieść odpowiedzialność za katastrofę w sferę indywidualnych decyzji ludzkich monstrów i to właśnie dlatego Kit Harrington w roli Nicka Biltona w ogóle nie porusza mięśniami twarzy, wypowiada każde zdanie z elektronicznym chłodem kalkulatora oraz pozostaje nieprzejednanym skurwysynem aż do samiusieńkiego końca. Natomiast już pomysł z XIX-wieczną, neokabalistyczną lożą miliarderów, którzy – kopcąc cygara, grając w karty i biegając na polowania – za zamkniętymi drzwiami neoklasycystycznego pałacyku decydują o losach emisji dwutlenku węgla, to już kompletny autosabotaż ekipy realizującej przecież nie nowego „Batmana”, lecz fikcję opartą na faktach, danych i prawdopodobnych scenariuszach przyszłości. W „Ekstrapolacjach” wygenerowano świat, w którym ludzie nie mają cech ludzkich, nie istnieją szarości, niedopasowania czy pęknięcia tożsamości, a pierwszy z brzegu wulgarny Hitlerek w dresie (Matthew Rhys) może strzelać do morsów ze śrutówki i pić burbony w luksusowym bungalowie na ostatnich lodach Arktyki.

„Ekstrapolacje”

I tutaj dochodzimy do sedna: wszystkie te czytankowe dydaktyzmy byłyby jeszcze możliwe do udźwignięcia, gdyby twórcy „Ekstrapolacji” potrafili kreować światy wzbudzające zaufanie. Wiara, że fikcyjna rzeczywistość żyje i nie znika po wyłączeniu ekranu, to woda i powietrze dla każdej dobrej fantastyki – tak samo dla bombastycznych oper kosmicznych, jak i skromnych fikcji spekulatywnych. Tymczasem wizja upadku ludzkości, która miałaby się ziścić już za szesnaście lat, jest w „Ekstrapolacjach” absolutnie pozbawiona konsystencji: w tym plastikowym futuryzmie, wypełnionym optymalizacją, funkcjonalnością i uprzejmością zwykłych ludzi ze szklanych domów, po prostu nijak nie da się przejrzeć. Konstrukcyjne szwy wyją dosłownie na każdym kroku, a aseptyczne scenografie – przywodzące na myśl wnętrza studiów telewizyjnych – całkowicie odbierają wiarygodność kulturze materialnej i praktykom społecznym z przyszłości. Z każdą kolejną minutą tracimy poczucie ciągłości z tym, co nam współczesne, oraz z możliwymi do wyobrażenia „tam i kiedyś” świata, chociaż przeładowany scenariusz aż krzyczy, że to właśnie reguła spekulatywnej zgodności jest podstawą i właściwym sensem zaistnienia „Ekstrapolacji” jako krytycznej ekofikcji.

A że da się to zrobić inaczej, zdecydowanie lepiej, udowodnił kilka lat temu brytyjski serial „Rok za rokiem” (2019) Russella T. Daviesa, gdzie codzienność jednej rodziny – sportretowana na przestrzeni piętnastu lat – wpisywała się w wiarygodny krajobraz małej i wielkiej historii, a obserwowane dzisiaj tąpnięcia polityczne współzależały od zmian klimatu, czynników socjoekonomicznych i rozwoju technologii. Wymówki, że twór Apple’a to rzecz nieudana, ale precedensowa ze względu na własne misyjne ambicje, trafiają więc kulą w płot, bo europejska telewizja testowała szerokie pejzaże zaangażowanej krytyki status quo, zanim to było modne. Obserwując tąpnięcia wywołane amerykańskim strajkiem scenarzystów i aktorów, przekonujemy się coraz lepiej, że najwięksi beneficjenci obecnego systemu produkcji i dystrybucji twórczości audiowizualnej okopują się w wygodnej strefie komfortu, z której nie widać już choćby nawet w formie postulatów i PR-owej propagandy wysokiej jakości, tylko wysokość dywidend. Stamtąd co jakiś czas przerzuca się na drugą, mniej istotną stronę worek pieniędzy, pozwalając rozmieniać dobre intencje scenarzystów ze szczuplejących writing roomów na drobne korporacyjnego serwisu. Konsumencka reszta czyli my siedzi natomiast w betonowej studni i ma niewielkie możliwości zwrócenia uwagi, że to, co bierze za komfort nieograniczonego wyboru, bywa przede wszystkim okolicznościowym greenwashingiem. Iluzją, że naprawdę duże pieniądze robią cokolwiek poza mnożeniem się jak szczury i wylewaniem naparstka środków na zaangażowane fikcje klimatyczne i w ogóle – jak coraz częściej słychać z samego środka strajku – na cokolwiek, co nie tłumiłoby w zarodku twórczych ambicji i ryzykownych pomysłów. A czy – jak w „Silosie” – jakieś optymistyczne wizje rysują się po drugiej stronie wyschniętych wzgórz – to już materiał na zupełnie inną spekulację.

Tekst powstał w ramach „Laboratorium badań nad szczęściem. Życie po komfortocenie”, artystyczno-badawczego projektu, sieciującego młodych ludzi ze środowiskami nauki, sztuki, dizajnu, technologii, przedsiębiorczości i szukającego rozwiązań, jak uwolnić się od komfortocenu i żyć w sposób bardziej zrównoważony oraz szczęśliwy. Projekt jest realizowany przez Goethe-Institut, Fundację Bęc Zmiana, Zentrum für Kunst und Urbanistik w Berlinie, przy wsparciu Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej, Fundacji im. Heinricha Bölla w Warszawie, m.st. Warszawy. #pokomfortocenie