Zdementujmy: „Warszawianka” nie jest polskim „Californication”. A przynajmniej nie jego tanią, polską podróbką. Owszem, oba tytuły sięgają po figurę pisarza rynsztokowego, abnegata i hedonisty, ucieleśnianą między innymi przez Charlesa Bukowskiego. Jednak serial z Davidem Duchovnym jest hollywoodzką wariacją na jej temat, podczas gdy serial Jakuba Żulczyka i Jacka Borcucha okazuje się jej dekonstrukcją. Chociaż, trzeba ostrzec, początkowo można odnieść odmienne wrażenie.
Franciszek Czułkowski, nazywany „Czułym”. Oto domniemany Hank Moody znad Wisły. Znaczące nazwisko i nieprzypadkowa ksywa. Czuły jest rzeczywiście czuły, to znaczy wrażliwy. Cecha ta predestynuje go do uprawiania literatury, a także do bycia kobieciarzem i nałogowcem. Jak na razie zrobił sobie przerwę od pisarskiego mozołu, lecz wciąż wyciąga czułki ku ziemskim rozkoszom, kolejnym ciałom, butelkom, kreseczkom. Niestety, już wkrótce straci kontrolę, a symbolicznym początkiem końca będą dla niego czterdzieste urodziny. Feralny obrót spraw zwiastuje otwierająca serial futurospekcja, w której udręczony bohater połyka miks tabletek z wódką, i to w celu bardziej nieodwołalnym niż chwilowa utrata świadomości. Ale o mrocznym prologu łatwo zapomnieć, kiedy śledzi się sceny ze słodkiego życia Warszawy, tego przemęczonego miasta, które znowu zagoniono do odgrywania Sodomy.
Czuły jest w Sodomie legendą, jej honorowym obywatelem. Oglądając wczesne odcinki, raz po raz przekonujemy się, że w pełni zasługuje na ten status. Ekscesy, przypały. Grany przez Borysa Szyca, zachowuje przy tym poczciwość slapstickowego wagabundy, podkreślaną dodatkowo przez odrobinę zbyt obwisłe ciuchy, jakby otrzymane od pomocy społecznej. Z myślą o konserwatywnych odbiorcach wyposażono go jeszcze w córeczkę, dla której jest weekendowym supertatą. Czego tu nie lubić? A jednak tandetne jest to sentymentalizowanie fantazji o nieujarzmionej męskości.
Oś „Warszawianki” stanowią recytowane zza kadru monologi Czułego, które dają wgląd w duszę naszego enfant terrible. W tych fragmentach scenariusza Żulczyk ulega swoim najgorszym stylistycznym tendencjom. Znajdziemy tu coelhizmy w stylu: „Dom jest tam, gdzie uśmiech kogoś, kogo kochasz”. Jest też po studencku przestrzelony humor: „Agencje reklamowe i domy mediowe powstały dziesięć tysięcy lat przed naszą erą. Wysrał je pradawny bóg Mammon po tym, jak obżarł się wyjątkowymi idiotami”. Czasem zaś narracja odpływa w słowotok o pensjonarskim natężeniu egzaltacji: „Miłość to uczta. Tysiąc smaków i milion kolorów. To zapachy, tekstury i kształty. Miłość to egzotyczna wyprawa. Wielki przepych”. Równolegle Borcuch folguje swojemu upodobaniu do obrazków, których estetyka przypomina reklamy luksusowych produktów. Wielkomiejskie landszafty, rewie mody, imprezowe impresje. Sztuczny blask komercyjnego artyzmu.
Ogląda się „Warszawiankę”, wymyślając kolejne złośliwości – aż do finału odcinka szóstego. Właśnie wtedy pijany Czuły rozprawia o moralności i lojalności, aby zaraz potem przespać się z dziewczyną, w której, jak doskonale wie, desperacko zakochany jest jego kolega. „Chuj wam wszystkim w dupę”, puentuje. Zaiste. Od tego momentu serial zaczyna odsłaniać kolczaste jądro. I choć nie traci na efekciarstwie, to z nieznośnego staje się interesujący; interesujący, bo przewrotny, wręcz perfidny. Czuły już nie jawi się ujmującym bon vivantem, tylko kimś bardziej skomplikowanym i mniej sympatycznym. To facet, który przy całym uroku osobistym bywa hipokrytą, egoistą i nieodpowiedzialnym kretynem. Ktoś, kto na nieszczęście swoje i innych trwa w przekonaniu, że życie może być pozbawione ciężaru.
„Warszawianka”, Sky Showtime, na platformie od czerwca 2023Frywolna miejska ballada stopniowo przechodzi w czarną telenowelę, a na horyzoncie coraz wyraźniej rysuje się zapowiedziane samobójstwo Czułego. Ostatnia prosta na drodze ku krawędzi jest bardzo wyboista. Mnożą się nieprzyjemne sytuacje: konfrontacje, rozczarowania, kłopoty; filmową perełką jest tutaj traumatyczna kolacja bohatera z rodzicami, wyszczekaną sekutnicą i nabzdyczonym artystą malarzem, których z nadzwyczajnym wigorem odgrywają Krystyna Janda oraz Jerzy Skolimowski. Ta lawina przykrości wydaje się nie tyle bezpośrednim skutkiem czynów bohatera, ile ich metafizyczną konsekwencją, karą wymierzoną przez jakieś nierychliwe bóstwo.
Cóż to za demiurg? Nie będzie chyba ignorancją stwierdzenie, że „Warszawianka” jest przede wszystkim dziełem Żulczyka. Serial wygląda na przedłużenie jego prozatorskiego dorobku, nie stanowiąc przy tym adaptacji żadnej z dotychczasowych książek. Znajomy jest język, pretensjonalny w narracji, lecz w dialogach godzący literackość z naturalnością. Znajome są także tabloidowa wyobraźnia oraz antybohater, pokrewny dilerowi ze „Ślepnąc od świateł”, neonaziście z „Czarnego słońca” czy alkoholikowi z „Informacji zwrotnej”, również fatalnie pogubionym i przeczołgiwanym w ramach lekcji. Dość charakterystyczny jest ponadto pomysł, aby opowiedzieć niemal całą historię z perspektywy jednej postaci, co na kartach powieści nie wypada radykalnie, ale na ekranie stoi w kontrze do utartych telewizyjnych konwencji. Nawet jeśli nie zna się prozy Żulczyka, ewidentne jest to, że „Warszawianka” została napisana przez pisarza, na dobre i na złe, nie bez dozy tupetu. Mamy do czynienia z próbą nadania powieściowego rysu serialowej formule – formule, którą zdążono okrzyknąć następczynią powieści.