Przerwany sen o końcu świata

Przerwany sen o końcu świata

Piotr Mirski

Siła Chucka Palahniuka to nie moralny niepokój, ale napędzana wyobraźnią bezczelność. Literacka wycinanka à la „Miasteczko South Park”

Jeszcze 3 minuty czytania

Chuck Palahniuk mówi: koniec świata jest blisko. Znajdziecie go w swoich lodówkach, na liście składników produktów, którymi codziennie napychacie sobie żołądki. Poczujecie go, garbiąc się całymi dniami przed ekranami komputerów, wyświetlających spadający kurs dolara, newsy o nowym konflikcie zbrojnym na Bliskim Wschodzie i reklamy preparatów na impotencję. Chuck Palahniuk mówi, że koniec świata jest blisko, a potem sam naciska czerwony przycisk Zagłady, śmiejąc się z gracją aspołecznego dzieciaka, straszącego koleżanki z klasy.

Chuck Palahniuk / fot. Chris Chapman dla
katalogu Abercrombie & Fitch / chuckpalahniuk.net
Chuck Palahniuk jest Marilynem Mansonem literatury. Początkowo takie porównanie może zabrzmieć absurdalnie – autor „Fight Clubu” wydaje się jego przeciwieństwem. Nie nosi kabaretek i nie pokazuje się na bankietach z aktorkami porno. Palahniuk, wedle własnych słów, wygląda, jakby ubierała go organizacja charytatywna. Jest skromny, uprzejmy i wygadany. To człowiek wtopiony w tłum, kelner lub anonimowy pracownik banku. Nie zmienia to faktu, że – tak jak Manson – jest programowym obrazoburcą, self-made manem, który żerując na amerykańskich traumach i fobiach, próbuje sprzedać siebie jako niebezpiecznego szkodnika.

Życie Palahniuka wydaje się być rozdarte między chaosem i porządkiem, potępieniem i zbawieniem; sam w rozmowie z Lechem Jęczmykiem porównywał się do syna marnotrawnego. Studiował dziennikarstwo, a potem – zanim wystartowała jego kariera pisarska – pracował jako mechanik. Pił i łajdaczył się, a potem został wolontariuszem w hospicjum. Należy do Cacophony Society, post-dadaistycznego ugrupowania, które organizuje szalone happeningi, w tym szturm ludzi przebranych za świętych Mikołajów na centra handlowe (i które posłużyło mu jako inspiracja do wymyślenia Operacji Masakra z „Fight Clubu”). Dba przy tym o swoje interesy, dumnie płynąc na fali nowoczesnego literackiego marketingu. Stosunkowo szybko doszedł do czyśćca popkultury, do szarej strefy, gdzie egzystują ci, którzy godzą transgresję z komercją – osiągnął status pisarza kultowego.

Chuck Palahniuk, „Potępieni”.
Przeł. Elżbieta Gałązka-Salamon,
Niebieska Studnia, 288 stron,
w księgarniach od października 2011
Palahniuk wie, że dzisiaj nie wystarczy zaszyć się w gabinecie i czekać, aż narodzi się autorska legenda. Nie ma czasu, aby wzorem Thomasa Pynchona żyć w ukryciu, pozwalając ludziom na spekulacje, czy jest niebezpiecznym szaleńcem, czy też tylko programem komputerowym, produkującym kolejne powieści. Ma oficjalną stronę internetową, na której publikuje eseje na temat własnych metod twórczych, gromadząc przy okazji coraz większą bazę fanów, wysyłających mu zdjęcia tatuaży z okładkami jego książek (w „Postcards from the Future”, raczej infantylnej laurce dokumentalnej, przedstawiono go jako osobę, która zagoniła młodzież z powrotem do książek – zupełnie jak J. K. Rowling). Jeździ w trasy i czyta ludziom najbardziej drastyczne fragmenty swojej prozy, aby z dumą liczyć, ilu słuchaczy zemdleje pod ich wpływem. Puszcza w eter trailery własnych publikacji i urządza happeningi. Pokazuje się w telewizji i na YouTube, gdzie z niewinnym uśmieszkiem opowiada o doświadczeniach z masturbacją i ludziach ćpających hormony. Jest bardziej wydajny niż Manson, bo zamiast pielęgnować image demonicznego transwestyty, stawia na kontrast niepozornego wyglądu z potwornościami, które mówi i pisze.

Medialna persona Palahniuka jest tak samo przejrzysta jak jego proza. Opiera się na trzech filarach: minimalizmie, repetycji i researchu. Palahniuk nie należy do grona opowiadaczy, nie tworzy wielowątkowych historii. Fabuły kolejnych książek są proste jak drut, a raczej jak dwa przeplatające się druty – zazwyczaj jest to główna linia narracyjna, przetykana kolejnymi retrospekcjami, prowadzącymi ostatecznie do szokującej konkluzji na temat przeszłości i tożsamości bohatera lub bohaterów. Całość zapętla się wokół powracających fraz, nazywanych przez samego autora „refrenami”. W „Pigmeju” są to np. cytaty z dyktatorów, w „Potępionych” –  kolejne listy do Szatana,  w „Udław się” – ironiczne quasi-przypisy. Czuć w tym zarówno coś z notatek, jak i poezji (a autor pracował kiedyś, pisząc instrukcje naprawy ciężarówek). Usystematyzowany układ kolejnych rozdziałów Palahniuk wypełnia ogromem wiedzy encyklopedycznej – sam mówi, że nie robi reaserchu, aby napisać książkę, tylko pisze książkę, aby zrobić research. Lubuje się w wiedzy zakazanej i z rozkoszą raczy czytelników szczegółami na temat konstrukcji bomb domowej roboty lub operacji zmiany płci.

Chuck Palahniuk, „Powiedz wszystko”
Przeł. Krzysztof Skonieczny, Niebieska
Studnia, 208 stron, w księgarniach
od października 2011
Palahniuk wciąż tworzy wariacje na temat tej samej powieści; za każdym razem chodzi o upadek zachodniej cywilizacji: pogrążającej się w konformizmie i dobrobycie, wydającej coraz więcej pieniędzy i coraz mniej czującej. Pod tym względem jego patronem okazuje się J. G. Ballard, który Armageddon widział zarówno w wojnie, jak i pokoju, który wpędza ludzkość w katatonię. Palahniuk skrupulatnie wymienia imiona wszystkich Jeźdźców Apokalipsy. W „Udław się” jest to seks, od którego uzależnieni są prawie wszyscy protagoniści, zaliczający numerek za numerkiem i zdzierający sobie linie papilarne podczas onanizmu. W „Fight Clubie” świat biurowców i kart kredytowych drży w posadach, wstrząsany wybuchami agresji, dotychczas tłumionej przez społeczne konwenanse. W „Opętanych” źródło masakry stanowi pogoń za sławą.

Jeśli Ballard był dzieckiem dwóch wojen – drugiej światowej i zimnej – to Palahniuk powstał z klęski kontrkultury, rekrutuje się z Pokolenia X: wibrujących od koki i chciwości yuppie, oraz slackerów, zbyt leniwych na wyścig szczurów i zbyt zblazowanych na kontestację. Ojcem chrzestnym i kronikarzem całej generacji stał się w świecie literatury Douglas Coupland, z ironią i pewną nostalgią portretujący jej zagubienie. W jednym z rozdziałów „Życia po bogu” opisuje fantazje kolejnych bohaterów o zagładzie atomowej – od strasznej po wyzwalającą i przynoszącą ulgę. Te fantazje wydają się punktem wyjścia dla całej twórczości Palahniuka, który tęsknotę i Weltschmerz Couplanda zastępuje czarnym humorem, szaleńczym tańcem na pokładzie tonącego Titanica. Sfrustrowani pracownicy korporacji zmieniają się u niego w psychopatów, a upalone trawą lenie – w dziwolągi łykające kobiece hormony i hodujące biust godny Jenny Jameson.

Palahniuk nie opowiada się po żadnej ze stron. Ma pewną słabość do swoich spotworniałych slackerów, której wyraz dał w dwóch dziennikarskich pozycjach – ekstrawaganckim przewodniku po Portland („Uchodźcy i wygnańcy”) oraz zbiorze „Stranger than Fiction”, gdzie znajdują się m.in. wywiady z różnymi freakami – zresztą tych w prozie traktuje równie okrutnie co yuppie. Tak samo dostaje się u niego konserwatystom i postępowcom. W „Potępionych” bohaterką jest córka pary ex-hippisów, którzy w imię zwulgaryzowanego liberalizmu uczą ją brania narkotyków, a zamiast wytłumaczyć jej, skąd biorą się dzieci – puszczają pornosy. Dziewczynka ostatecznie ginie z ręki adoptowanego przez rodziców chłopca z trzeciego świata, uduszona przy pomocy taśmy z kondomami, prezentu na jej trzynaste urodziny. W „Rozbitku” Palahniuk bierze na celownik purytańskie sekty oraz religię, przetrawioną przez popkulturę i wydaloną jako swoja własna karykatura.

Chuck Palahniuk, „Pigmej”. Przeł.
Krzysztof Skonieczny, Niebieska
Studnia, 288 stron, w księgarniach
od maja 2011
Wszystko to – zmasowana krytyka współczesnej cywilizacji, samobiczującej się i pławiącej w dekadencji – brzmi poważnie, jednak Palahniukowi daleko do Michela Houellebecqa, umieszczającego Apokalipsę na socjo-politycznych wykresach. Palahniuk jest w najlepszym wypadku pomysłowym, ale powierzchownym satyrykiem, a w najgorszym – hipokrytą, który roni krokodyle łzy, wymyślając kolejne okropieństwa. Do autorskiego coming outu dochodzi zresztą w „Opętanych”, gdzie społeczny komentarz zostaje zepchnięty na drugi plan przez czystą makabrę. Krytyka Palahniuka rodzi się tak naprawdę z mylnego rozpoznania natury jego twórczości. To brutalny komiks, literacka wycinanka à la „Miasteczko South Park”, w której problemy współczesnego świata stają się skórką banana w ociekającej krwią i spermą komedii slapstickowej. Siłą Palahniuka nie jest moralny niepokój, ale napędzana zwichrowaną wyobraźnią bezczelność.

Sam zainteresowany ma w głowie zupełnie inny wizerunek własnej osoby – w wywiadach podkreśla, że nie jest nihilistą, tylko romantykiem, opowiadającym wciąż tę samą historię o outsiderze, który powraca na łono społeczeństwa. Jeśli romantyzm Palahniuka wydaje się dyskusyjny, to nie ma wątpliwości co do tego, że większość jego książek kończy się niespodziewanym – i niewiarygodnym – happy endem. Czy to będzie nieletni terrorysta z „Pigmeja”, czy schizofrenik z „Fight Clubu”, zawsze cofają się oni w pół kroku przed realizacją swoich zbrodniczych planów. Z racji tego, że pisarz w żadnym wypadku nie sili się na delikatność, jego proza pęka w pół: znajduje się gdzieś pomiędzy szyderczą eksploatacją i naiwną czytanką. Palahniuk mówi, że koniec świata jest blisko, ale nie ma odwagi nacisnąć czerwonego przycisku Zagłady. Zrobił to David Fincher w „Podziemnym kręgu” – adaptacji „Fight Clubu”, gdzie niejasny i dyplomatyczny finał oryginału zastąpiono widokiem walących się biurowców. Przejmująca scena, słodko-gorzki triumf destrukcji – coś, czego Palahniuk odmawia sobie i czytelnikom.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.