„Generał”, komedia Bustera Keatona z 1926 roku, zestarzała się, bo nie mogła się nie zestarzeć. Estetycznej cezury, jaka pojawiła się wraz z rozwojem kina dźwiękowego, nie da się przekroczyć bez poczucia pewnego dyskomfortu. Filmy nieme są dziś migotliwymi widmami, które wywołują przede wszystkim awangardziści pokroju Guya Maddina czy Billa Morrisona, fetyszyzujący ich stopniowy rozkład, prostotę i absolutną „inność”. Firma Vivarto, przywracająca co pewien czas na polskie ekrany klasyki tamtej ery, pozwala bez postmodernistycznego dystansu sprawdzić czy „perły z lamusa” nie są już tylko odpustowymi koralikami. Ponowna premiera „Generała” nie przynosi wielkiego zawodu. Film się zestarzał, ale nie tak bardzo jak większość jego rówieśników.
„Generał”, reż Buster Keaton, USA, 1927 rok.
W polskich kinach od 9 grudnia 2011
Takie słowa byłyby pewnie źródłem gorzkiej satysfakcji dla Keatona. Klapa „Generała”, znielubionego zarówno przez krytykę, jak i publiczność, okazała się dla niego początkiem zsuwania się po równi pochyłej. Straciwszy zaufanie wytwórni, musiał iść na kolejne artystyczne kompromisy, a problemom zawodowym towarzyszyły również te natury osobistej: nieudane małżeństwa i burzliwe rozwody, coraz bardziej drenujące jego konto bankowe, a także odziedziczony po ojcu alkoholizm. Keaton do końca życia pozostał w cieniu innego komika, Charliego Chaplina, który suchą nogą – chociaż z pewnym opóźnieniem – przeszedł ze świata kina niemego do dźwiękowego i który na początku lat 50. zaproponował upadłemu koledze po fachu gościnny udział w „Światłach rampy”, opowiadających o nikim innym, jak o zapitym, podstarzałym komediancie.
Pod względem fabularnym „Generał” wydaje się obecnie absurdalny i nieangażujący emocjonalnie. Główny bohater, grany przez samego Keatona maszynista Johnny, żyjący u zarania wojny secesyjnej, ma problemy natury sercowo-patriotycznej. Ukochana kobieta chce, aby mordował unionistów, ale armia uznaje, że chłopak lepiej przysłuży się Południu za sterami swojej lokomotywy, tytułowego Generała, a nie szarżując na nieprzyjaciela z bagnetem w dłoni. Stąd wynika nieporozumienie, pogarda ukochanej wobec domniemanego tchórza i zerwanie. Aby wszystko odkręcić, Johnny musi pójść, a raczej pojechać na wojnę.
Dzisiaj taka fabuła posłużyłaby jako kanwa politycznej satyry. Nakręciłby ją pewnie Oliver Stone, główną rolę zagrałby Jeremy Renner, a wszystko skończyłoby się montażówką publicznych wystąpień Busha, płaczu matek zabitych żołnierzy i obrazami gwieździstego sztandaru, nadpalonego i powiewającego na tle irackich szybów naftowych. W 1926 źródłem niepopularności filmu było opowiadanie na wesoło o wojnie secesyjnej i uczynienie konfederatów pozytywnymi bohaterami, a dziś nie do przełknięcia wydaje się tak naiwny punkt wyjścia dla całej historii.
„Generał” nie wzrusza i śmieszy w umiarkowany sposób, ale trudno uznać to za wielką wadę – po latach okazuje się on przede wszystkim wspaniałym filmem akcji. W centrum mamy dwa długie pościgi lokomotyw, wypełnione stężoną adrenaliną, niemym staccato żelaznych kół, wiatrem we włosach, ciarkami na plecach i przesuwającym się w tle horyzontem. Czasem ten spektakl szybkości ociera się o kręcone przez pierwszych awangardzistów balety mechaniczne, nie wpadając przy tym jednak w formalizm czy abstrakcję. Dowodzący wszystkim Keaton jest tak samo skupiony i niewzruszony jak jego bohater, obdarzony sparaliżowaną mimiką i w dużej mierze pozbawiony niezgrabności innych slapstickowych komików. Świat wokół niego szaleje, a on wciąż balansuje na granicy między chaosem i porządkiem, czego najlepszy przykład stanowi scena, w której z pełnym spokojem siada na wiązarze rozpędzającego się pociągu.
Chociaż Chaplin był genialnym populistą, to nie posiadał energii swojego przegranego rywala. Jego filmy zestarzały się również w zupełnie inny sposób – wciąż bawią, ale trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś kręcił teraz rzeczy do nich podobne. W przeciwieństwie do nich „Generał” nadal ma epigonów. Rok temu przez światowe ekrany przejechał „Niepowstrzymany” Tony’ego Scotta, w którym dwóch dzielnych kolejarzy ściga pociąg pełen chemikaliów. Ten dwudziestoczterokaratowy film akcji posiada – oprócz slapstickowego humoru – takie same atrybuty co „Generał”. Bariera kina niemego pozostanie, ale chyba trudno o większy dowód na ponadczasowość opus magnum Keatona.