UWAŻNOŚĆ:  Glosa do  „Błękitnego anioła”

UWAŻNOŚĆ:
Glosa do „Błękitnego anioła”

Rafał Marszałek

Z kilku miniatur zapisanych na drugim planie wyłania się obraz świata, który odszedł w przeszłość

Jeszcze 2 minuty czytania

„Błękitny anioł”, film Josepha von Sternberga z 1930 roku, zawdzięcza swoją sławę Marlenie Dietrich. Czarodziejka ekranu w pierwszej pamiętnej roli zdominowała wszystko i wszystkich wokół – nie wyłączając reżysera i znakomitego Emila Janningsa, odtwórcy roli profesora Ratha. Opowieść o śmiertelnym zaczadzeniu erotycznym do dzisiaj nosi klasyczne znamiona. Dramaturgicznym nośnikiem „Błękitnego anioła” jest przede wszystkim temat. Rzadziej zwraca się uwagę na delikatny ścieg, którym von Sternberg snuje obyczajową tkankę opowiadania. W odróżnieniu od pierwowzoru – powieści „Profesor Unrat” (1905) Heinricha Manna – „Błękitny anioł” jest dziełem integralnym. Nie sposób wyjąć z niego którąkolwiek sekwencję bez uszczerbku dla całości. Dopiero gdy się o tym przekonałem, dotarł do mnie jeszcze inny sens utworu, przesłonięty przez postać Marleny i zagłuszony pogłosem jej niezapomnianych piosenek. Z kilku miniatur zapisanych na drugim planie wyłania się obraz świata, który odszedł w przeszłość.

Profesor Rath naprawia zepsuty świat

Marlene Dietrich jako LolaAlarm: młodzież szkolna późnymi wieczorami grzeszy. Przyjmijmy, że to dla jej ocalenia profesor Rath ryzykuje wyprawę do dzielnicy okrytej złą sławą. A tam – inaczej niż w powieści, gdzie „na odgłos jego kroków otwierały się po cichutku jakieś drzwi, raz nawet wyciągnęła się czyjaś ręka w różowym stroju i dotknęła jego ramienia” – tkwiąca pod latarnią dama nie pierwszej młodości i nie najcięższych obyczajów, żadnym gestem nie sonduje ukrytych potrzeb tak nobliwej jak Rath persony. Policjant wartujący przed wejściem do tingel-tanglu też pewnie wypręży się na widok profesora. Tak przecież właśnie zachowa się w późniejszej scenie, gdy przyjdzie mu interweniować w scysję Ratha z podchmielonym marynarzem. „Ruhe!” – dyscyplinuje policjant tego ostatniego i zabiera go na komisariat (zamiast winnego zajściu Ratha). W zestawieniu z profesorem kapitan statku okazuje się nader mizerną figurą. Zwłaszcza, że profesor znalazł się przecież w kabarecie u r z ę d o w o. Zobaczmy, jak w naturalny sposób Rath bierze na siebie obowiązki śledcze. Tropiąc uczniów w siedlisku rozpusty, pedagog wyręcza organy ścigania. Jest postrzegany z atencją i ze zrozumieniem jako herold instytucjonalnego ładu.

Profesor Rath i literki przed nazwiskiem

Emil Jannings jako profesor RathKim jest człowiek zajmujący tyle miejsca w mikroprzestrzeni? Na drzwiach jego mieszkania wisi tabliczka z napisem „Prof. dr Rath”. Trzeba wiedzieć, że literki przed nazwiskiem, dzisiaj raczej spospolitowane, w tamtych czasach były wyznacznikiem prawdziwego autorytetu. Heinrich Mann w swojej powieści (bardzo różnej od filmu von Sternberga i w 1992 roku wznowionej u nas prawem kaduka z mylącym podtytułem „Błękitny anioł”) przypisał bohaterowi niskie materialne kompleksy. Jednak i on wspomina, że profesor ze swoją wiedzą o Rzymie i Helladzie mógłby się śmiało zmierzyć z „niejednym tytanem ducha z czasów starożytnych”. Mocarny nasz belfer mieści się w długim szeregu niemieckich prowincjonalnych nauczycieli, którzy ze szkolnych sal wkraczali do uniwersyteckiej auli. Filmowy Immanuel Rath jest imiennikiem Kanta, znawcą Szekspira i katem, który zamiast toporem ścina skazanych przy użyciu angielskiej fonetyki. Jest znienawidzony, ale nawet wśród spanikowanych, uciekających uczniów budzi respekt jako Herr Profesor. W ogóle dzieli go wyniosły dystans od gawiedzi.

O tym mówi sekwencja spotkań Ratha z dyrektorem teatrzyku Kiepertem. Dowiedziawszy się od personelu, że ma do czynienia „z prawdziwym profesorem, takim ze szkoły”, Kiepert popisuje się towarzyską galanterią. Gdy zawodzi familiarna próba zbudowania relacji na gruncie męskich upodobań („Lola to wspaniała dziewczyna. Ma pan znakomity gust, profesorze”), ofuknięty przez Ratha dyrektor wycofuje się pokornie. Potem, we własnym lokalu, daje sobie zatrzasnąć drzwi przed nosem. Wreszcie dostaje od profesora po twarzy jako „nędzny alfons” i – w poczuciu, że zasłużył na tę przyganę – znów bierze nogi za pas. Przełom w stosunkach profesora i Kieperta dokona się dopiero wtedy, gdy Rath dołączy do trupy jako mąż Loli, czyli „jeden z naszych”. Między rokiem 1925 i 1929 kolejno spadają kartki ze ściennego kalendarza. Co robił Rath przez te cztery długie lata, film milczy. Pewne jest tylko, że pozostawał na utrzymaniu Loli. Kiepert wytyka mu to z jawną pogardą. Czym niby miałby się różnić on – alfons od „profesora” – utrzymanka? Tama pęka.

Profesor Rath strącony do Hadesu

„Błękitny anioł”, reż. Josef von Sternberg.
Niemcy 1930. Plakat wykonano specjalnie na
potrzeby firmy Vivarto, która rok temu
wprowadziła film do normalej dystrybucji.

We wszystkich niemal opisach i interpretacjach „Błękitnego anioła” przywołuje się okrutną, groteskową arię „Ku-ku- ryku” Ratha jako świadectwo jego upokorzenia. Lecz znacznie wcześniej niż głośny upadek zdarzył się bohaterowi cichy pogrzeb. W istocie klęska Ratha dokonuje się wtedy, gdy zepchnięty pod podłogę odkrywa kryjówkę gimnazjalistów. Gramoli się wprawdzie z powrotem na powierzchnię, trzymając za kark jednego huncwota z drugim, ale to ostatnia już jego urzędowa przewaga. – „Co tu robicie, nicponie?” – „To samo, co pan, profesorze!”. Wspólnictwo w nocnych uciechach nieodwołalnie niszczy Ratha jako osobę urzędową. Z myśliwego przemienia się w zwierzynę łowną. Staje przed wrogami bezwstydnie nagi, bo bezpowrotnie utracił chroniący go uniform społeczny. Polański w „Matni” (1966) ujmie podobny wątek w duchu gombrowiczowskim. Bogacz George, dla zabawy uszminkowany, utrefiony, przebrany za kokotę jawi się gangsterowi po prostu jako „piękna cizia”. W obu wypadkach łatwość unicestwienia roli społecznej ujawnia konwencjonalność autorytetu.

Profesor Rath i jeleń na rykowisku

„Bądź prawy, a nie zaznasz strachu”. Dopóki profesor Rath śpi we własnym łóżku, dopóty napis u wezgłowia daje się czytać z powagą. Kamera wszakże staje się zwiastunką wątpliwości, bo któregoś ranka zastaje łóżko puste. Czyżby to Pan Bóg wyrwał Ratha z błogostanu i, nie słuchając modlitw, powiódł na pokuszenie? W konkretnej sytuacji moralistyczne memento brzmi w filmie złośliwie. I szczególnie dzisiaj tak je czytamy. Jednak drogowskaz godziwego życia mocno wpisywał się w klimat epoki. Oto człowiek prawy zstąpił ze ścieżki cnoty i odtąd nie zazna spokoju. U schyłku XIX i na początku XX wieku moralność jawiła się mieszczanom w perspektywie linearnej. Egzystencja miała być uporządkowana i taką się wydawała. „Proste były ścieżki jego tu żywota / prawość – wyznaniem wiary, a dążeniem cnota” sławiła żywot człowieka poczciwego niejedna nagrobkowa inskrypcja. Dwuznaczność podobnego przesłania nie wiąże się, jakby się zdawało, z meandrami osobniczego losu. Nie w tym rzecz, że profesor Rath zbłądził. Chodzi o to, że gotów był śpiewać hymn cnoty równie mechanicznie, jak jego sąsiedzi bezmyślnie zwykli wpatrywać się w landszaft z jeleniem na rykowisku. Wśród nawyków estetycznych i egzorcyzmów moralnych kicz jednakowo kiełkuje.

Profesor Rath i gosposia

W kilkunastoosobowej czołówce filmu postać gospodyni profesora Ratha wymieniona jest na ostatnim miejscu. I nic w tym dziwnego. Gosposia wypowiada tylko dwie kwestie: rano (półgłosem, pod nieobecność profesora), gdy narzeka na smród cygar, i później, innego krytycznego poranka, gdy niepomiernie zdziwiona uświadamia profesorowi, że wrócił do domu bez kapelusza. Rath ani słowem nie odzywa się do bezimiennej gosposi. Służy mu ona po prostu jako niewidzialna ręka przygotowująca posiłek lub pomocna przy podawaniu płaszcza.

W arcydziele Ingmara Bergmana z 1957 roku profesorska gospodyni, Agda znajdzie się na proscenium. Profesor Borg przygotowuje się do wyjazdu na jubileusz doktoratu. Postanowił wyjechać samochodem, a to budzi żywy protest panny Agdy. Wypomina mu, że nieprzemyślaną decyzją gotów zmarnować najpiękniejszy dzień w jej życiu. Skoro tak, to ona, Agda w ogóle nigdzie nie pojedzie. Swoją drogą trudno pojąć, jak mogła wytrzymać z takim złośliwcem czterdzieści lat; dzięki Najwyższemu, że nie jest żoną pana profesora. On w szlafroku, ona w nocnej koszuli, kłócą się tak, że ściany chodzą od krzyków. W końcu jednak ona mu zrobi grzanki i spakuje ubranie do walizki. On przepraszająco dotknie jej ramienia i uśmiechnie się czule. Zatwardziałego egoisty już więcej nie zobaczymy tak miękkim. Przedtem, nawet wobec rodziny, to się mu nie zdarzało. Agda to nie domowa rzecz: to najbliższa chyba dla Borga osoba.

W finale „Błękitnego anioła” Rath nie kroczy jak dawniej ulicą, lecz się na niej zatacza. Nie ma dokąd pójść, bo mieszkanie już dawno musiało zostać sprzedane, razem z meblami, tak bezużytecznymi jak gosposia. Profesor wdziera się nocą do budynku szkoły. Forsuje drzwi do sali wykładowej, zasiada za katedrą, chwyta się mocno blatu, aż do bólu. To jest najważniejsze, co miał; jedyne, co trzyma go przy życiu. Przerażony woźny na próżno mocuje się z zakleszczonymi dłońmi Ratha. Może te ręce należą do człowieka, który jeszcze żyje, a może już do nieboszczyka. Wieje chłodem. Minie ćwierć wieku, żeby się trochę ociepliło. W czyimś innym spojrzeniu i na innym terytorium: tam, gdzie rosną poziomki.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.