Tadeusz Lubelski, najważniejszy dziś polski historyk filmu, przywrócił do życia gasnącą u nas dziedzinę. Po (samo)likwidacji dominującego niegdyś ośrodka warszawskiego, Lubelski skrzyknął najpierw współpracowników z Uniwersytetu Jagiellońskiego, by stopniowo rozszerzyć to grono o badaczy z innych akademickich centrów. Owocem tych starań sa dwie obszerne prace zbiorowe poświęcone powszechnej historii filmu „Kino nieme” (2009) i „Kino klasyczne” (2011), które zwracają uwagę zarówno objętością, jak ambicją.
Lubelski jest również autorem udanej monografii Wajdy, nowatorskiej, przez ujawnianie kulturowych kontekstów, „Historii kina polskiego” oraz „Historii niebyłej kina PRL”, która niedawno trafiła do księgarni. Wydawnictwo „Znak” anonsuje książkę jako „wspaniały wykład o niezrealizowanych twórczych planach największych polskich reżyserów”, a czytelnik niechybnie się przekona, że to określenie różni się od zwyczajowego hasła marketingowego.
Zamysłowi autorskiemu patronuje „pokusa historii alternatywnej”. Filmy niezrealizowane ujawniają potencjał twórczy, a widziane w historycznej perspektywie uruchamiają naszą wyobraźnię. Marzenia są ciekawsze – tak jak w dokumentalnym filmie Stanisława Janickiego z 1999 roku o niezrealizowanych projektach Wajdy. Obok spontanicznej reakcji odbiorcy „szkoda, że”, pojawia się kategoria „gdyby” – nie tylko jako intrygująca możliwość, ale zaczyn refleksji o kulturze. „Historię niebyłą” można czytać na dwa, niesprzeczne, dopełniające się sposoby. Ponuremu opisowi zrównanych z ziemią architektonicznych projekt&´w towarzyszy rekonstrukcja tej architektury. Miasto filmowe zostało rozrysowane nie tylko na planszach; pewne jego dzielnice doczekały się swoich makiet, wydawałoby się nawet, że naturalnej wielkości.
Materiałowa baza książki jest bardzo bogata. Już sama tylko rozciągnięta w latach 1966-1999 historia pięciu (!) daremnych prób ekranizacji „Przedwiośnia” przez Andrzeja Wajdę układa się w odrębną całość. Lubelski przy tym nie ogranicza się do utworów najbardziej znanych. Z rogu obfitości (patrz: wymienione we wstępie książki tytuły z „salonu odrzuconych”) wybiera scenariusze służące typologii: od socrealistycznego malowidła, na którym mleczne zęby złamał Ścibor-Rylski, poprzez podjętą przez Bareję próbę zasadzenia Jamesa Bonda na mazowieckich piaskach, aż do ambitnego zamysłu ekranizacji „622 upadków Bunga” przez Konwickiego i Lenicę.
Autor konsekwentnie trzyma się konwencji kronikarskiej. Zarówno z uwagi na obfitość, jak fragmentaryczność inwentarza (poszczególne przypadki opisane w książce to wszak osobne opowiadania) Lubelski unika globalnego interpretowania „historii niebyłej”. Zarazem podsuwa czytelnikowi wiele tropów pomagających dotrzeć do jądra peerelowskiego systemu. Rozproszone wydarzenia ostatecznie układają się na jednej osi.
To, co na pierwszy rzut oka sprowadza się do anegdoty, prędzej czy później wyjawia wspólne znamiona. Trwale zaznaczają się tu najpierw kompleksy i fobie decydentów. Twórcy męczyli się z partyjnym aparatem, ale w równym stopniu aparat męczył się z twórcami, a nawet desperacko prawował się sam z sobą. Złe sny włodarzy PRL brały się z różnych przyczyn. Pół biedy jeszcze ze straszydłami stalinowskiego okresu, choć to niemiłe, gdy w półotwartym oknie pojawiał się długi cień Wielkiego Brata (interweniującego „na bazie i po linii” towarzysza Trepczyńskiego przestraszyła prosektoryjna wizja martwych żołnierzy, nie dlatego, że byli nieprzystojnie martwi, ale że niepokojąco radzieccy). Pierwotna była oczywiście troska o autowizerunek, rozpoznana w „Historii niebyłej” jako niebezpieczeństwo wpisanego w filmowe fabuły „kompleksu antypartyjnego”.
Prymat świata wirtualnego nad rzeczywistością niemal mechanicznie blokował wzięte z życia codziennego obrazy, znacznie wcześniej nim autor zdążył im nadać określone znaczenie. W tym świecie zawsze tliła się obawa, żeby części nie wzięto za całość. Dzisiaj wydaje się to komiczne, ale wtedy była to reguła. Dlatego w scenariuszu z lat 50. nie pozwolono bohaterom słuchać w radio jazzu, bo to znaczyłoby, że cała zbiorowość schodzi na manowce; dlatego jakichś ekranowych robotników skutecznie powstrzymano przed aktami przemocy, gdyż wtedy etos klasy robotniczej byłby nadwyrężony. Towarzyszy decydentów zdejmował też lęk przy licznych okazjach rocznicowych i jubileuszowych. Nawet podobny Szymkowi Bielasowi najskromniejszy bohater (potencjalnego) filmu mógł tę sferę sacrum zakłócić. Zawsze nasuwało się pytanie, „czy autor nie stawia bohaterowi za małych wymagań na 10-lecie Polski Ludowej, bo jednak to dziesięciolecie się zbliża”. I kto za ów brak szacunku miałby później odpowiadać? „Historia niebyła” ilustruje życie funkcjonariuszy w podskórnym niepokoju i permanentnym strachu. Obsadzeni w rolach formalnych decydent&´w lub ukryci za kulisami, obawiają się wzajemnie siebie. Przede wszystkim zaś wzdragają się przed przyjęciem osobistej odpowiedzialności.
Tadeusz Lubelski, „Historii niebyłej kina PRL”,
Kraków, 367 stron, w księgarniach od 26 czerwca 2012W tym systemie paradnych ubezpieczeń funkcjonowała też elita jako listek figowy dla władzy. To było charakterystyczne znamię powojennego życia filmowego w Polsce (ale nie w innych „demoludach”!). Kolizji artystycznych ambicji i powszechnych potrzeb z jednej strony, ideologicznego gorsetu z drugiej, starano się zapobiec niejako domowym sposobem. Polegał on na wciągnięciu do gry osób z tzw. nazwiskami. Nosicielem dobrego nazwiska – dla obu stron – bywał najpierw twórca dysponujący partyjną legitymacją. Dawał on rękojmię słuszności projektowi, kwestionowanemu przez prewencyjną cenzurę czy nawet przez wysokiego funkcjonariusza. Bardziej wyrafinowana technika obronna lokowała się na wyższym piętrze.
Zatrudnienie Jerzego Andrzejewskiego, Mariana Brandysa i Jarosława Iwaszkiewicza jako rzeczoznawców scenariusza Wajdy „Jesteśmy sami na świecie” to posunięcie socjotechniczne. W sytuacji, w której „po światowym sukcesie «Kanału» nie było mowy o zwykłym odrzuceniu scenariusza”, duże nazwiska były w szczególnej cenie. W razie odrzucenia projektu partia mogła się pochwalić wyższością kryteriów ideologicznych nad artystowskimi. Natomiast w wypadku ostrożnie sterowanego, z góry wybaczalnego „błędu” Iwaszkiewicz et consortes mieli go swymi nazwiskami legitymizować. Żeby posłużyć się analogią sportową: chodziło o wprowadzenie na koszykarski parkiet wielu graczy obrotowych. W szatni zawsze się znalazł ktoś gotów do wejścia do gry. Można to różnie osądzać. Współcześni często i głośno pomstują na uwikłanie tamtych graczy. Kombatanci twierdzą, że bez podszytej ugodowością, ale bardzo mocnej solidarności środowiskowej, w ogóle trudno było marzyć o uczestnictwie w zawodach.
Wszystko to wiąże się ze swoistą szkołą przetrwania twórców filmowych. Przedmiotowo biorąc, książka Lubelskiego traktuje o zmasakrowanych filmach. Czytamy ją przecież też jako opowieść o pokiereszowanych ludziach. Nękani przez system, bywało, że zderzali się czołowo z losem, jak Has czy Wojciech Wiszniewski. Autor „Historii niebyłej”, mimo że śmiało mógłby, nie idzie jednak utartą martyrologiczną ścieżką. Obraz niepowodzeń jest prozaiczny i rzeczowy. Każdemu właściwie reżyserowi filmowemu doby PRL-u w trakcie wieloletniego treningu usiłowano sformować kręgosłup tak giętki, jak u młodziutkiej baleriny. Niektórzy byli tego bardziej, inni mniej świadomi. A przy tym wcale nie wystarczało poddanie się rygorowi. „Mam żal do Towarzyszy z Centralnego Urzędu Kontroli, że przez wiele miesięcy pracowałem, spełniając wszystkie ich rady drogą najuczciwszych [sic! – przyp. RM] przeróbek i to wszystko nie odniosło rezultatu” – skarży się jeden z nieszczęśliwców. Inny poszkodowany, potknąwszy się na odważnym projekcie, w następnym okaże zupełnie niepotrzebną, spóźnioną pokorę. Jeszcze inny zbierze historię swoich kolejnych upadków i zamknie ją w sejfie – dla potomności.
Wspomnijmy mimochodem, że wśród (prze)trenowanych reżyserów byli też tacy, którymi książka się nie zajmuje, a którzy polegli na polu chwały w całkiem prozaicznych okolicznościach. Odwieczny pojedynek filmowego artysty z producentem jest tylko pogłosem książki obrazującej konkretne warunki ustrojowe. Kinematografia tzw. Polski Ludowej miała swoich cerberów, bardziej srogich niż to się zdarza w Hollywoodzie. Z drugiej strony czasem miewała swoich domorosłych Wellesów i Stroheimów, których gigantomanii nawet Hollywood by się nie powstydził.
Nie mniej malownicza jest druga, integralna część książki Tadeusza Lubelskiego. Składają się na nią wyimaginowane teksty krytyczne o owych filmach, które nigdy nie powstały. Wzorcem stała się „Doskonała próżnia” (1971) Stanisława Lema, złożona z recenzji nieistniejących książek (ciekawe skądinąd, że Lubelski słowem nie wspomina o bezpośredniej filmowej matrycy – o „Kinie Andrzeja Dudzińskiego” z 1996 roku) Autorstwo recenzji jest dwojako zaszyfrowane. Nazwiska krytyków zostały dowcipnie, trochę w duchu Witkacego, przeinaczone. A skoro są one po latach już i tak mało znane, uważam za swoją powinność wobec młodego, niechby nawet trzydziestoletniego, czytelnika „Historii niebyłej”, aby je tutaj dekodować.
Na proscenium pojawiają się kolejno: ekscentryczny krytyk i propagator muzyki Jerzy Waldorff (1910-1999) alias Waldy Jerzorff ; stalinowska kapłanka pieczęci Irena Merz vulgo Mirena Erz; nestor naszej krytyki filmowej i historii filmu, Jerzy Płażewski (ur.1924), jako Paweł Rzeżyjski; słynny uniwersytecki i telewizyjny retor Aleksander Jackiewicz (1915-1988) vel Jacek Aleksandriewicz; utalentowany pisarz-orkiestra Krzysztof Teodor Toeplitz (1933-2010) jako Teodor Krzysztof Poeltitz ; szanowany krytyk i animator zespołu X Bolesław Michałek (1925-1997), czyli Michał Bolesławek; subtelny eseista Konrad Eberhardt (1931-1976), zakonspirowany jako Bernard Hadekort; bardzo popularny wśród telewidzów i czytelników „Polityki” Zygmunt Kałużyński (1918-2004) vulgo Żak Munty Zygłuński; niżej podpisany (ur. 1940), kiedyś autor „Pstrąga w czekoladzie”, tu jako Marek Farszałła z tekstem „Grzechotnik w rosole”; Krzysztof Mętrak (1945-1993) vel Maks T. Krzyrzętof, niepokorny pupil wykształciuchów; Bożena Krzywobłocka, publicystka chyba bardziej betonowa niż jej książkowy pseudonim Rena Z. Błowobokżycka; niestrudzona redaktorka Bożena Janicka vel Janina Borzęcka; tudzież ozdoba i wyrocznia „Gazety Wyborczej” Tadeusz Sobolewski (ur. 1947) alias Lew Tadeusz Sobocki. Wszyscy, dokładnie odkurzeni, stawiają się do apelu jako byli (rzadziej teraźniejsi) druhowie filmowej historii niebyłej.
Co mogliby oni napisać o tych filmowych płodach, gdyby tylko zostały szczęśliwie donoszone? Tadeusz Lubelski, sam wytrawny krytyk (o czym świadczą niektóre pamfletowe strony jego książki), wchodzi w buty Lubosława Tadeusiaka i z entuzjazmem rusza w wysokogórski świat wyobraźni. Na drodze czekają go przeszkody. Tkankę problemową filmów nie tak łatwo uzgodnić z odtwarzanym stylem pisarskim, a szczególnie z postawą krytyka. Nie wszystko sprawdza się tak jak w – znakomitych! – imitacjach recenzji z lat 40. i wczesnych 50. Gdy Lubosław Tadeusiak każe swoim kolegom po piórze wchodzić w liczne szczegóły fabuły filmów niebyłych, uwaga czytelnika rozprasza się między utworami, a swoistymi znamionami narracji. Gdy Tadeusz Lubelski we wstępie podkreśla, że zależało mu na wiarygodności recenzji, że więc usilnie wystrzegał się tonacji parodystycznej, widać autorskie wahanie, czy wyimaginowana krytyka nie zdominuje samego filmu. Do tego dochodzi znana granica parodii. Narracja świetnie odtwarzająca stylistyczną manierę (np. Żaka Munty Zygłuńskiego), czy zdroworozsądkowy, aż do bólu, przewód myślowy (np. Teodora Poeltitza), nieco traci na wyrazistości w partiach czysto analitycznych. A to dlatego, że im bardziej wielowarstwowy film i im bardziej wszechstronny krytyk, tym mniej soczysta staje się kreska parodii czy pastiszu. Wreszcie zasięg całej literackiej zabawy. Narzuca się melancholijne przypuszczenie, że krąg uczestników żywo reagujących na tę konwencję będzie wątły. Wiem o czym mówię. Niedawno na renomowanej stołecznej uczelni zorganizowano sympozjum poświęcone twórczości Konrada Eberhardta. Referenci stawili się w komplecie, tyle tylko, że nie było ani jednego studenta. Jeśli Eberhardt dzisiaj to anonim, to kto w „Historii niebyłej” będzie smakować pisarstwo Haderkorta?
Parodia, pastisz, persyflaż… Trzeba się na tym znać, trzeba to czuć, jak Lubelski, przedstawiciel pokolenia, które jeszcze czytało i smakowało literaturę, wcześniej niż film. Rodzima kultura artystyczna nie ma tajemnic dla autora „Historii niebyłej”. Dociera on ze swoimi rekonesansami w najodleglejsze regiony, raz jako uczestnik, częściej jako archeolog. Sukces szwedzkiego filmu „Ona tańczyła jedno lato” ze zjawiskową Ullą Jacobson w roli głównej zastał Tadeusza Lubelskiego... dwulatkiem, moda na prozę Moniki Kotowskiej, zapomnianej już konkurentki Marka Hłaski, niewiele później. To samo z felietonami Waldorffa czy z młodzieńczym opowiadaniem Ścibora-Rylskiego „Morze Sargassa”, do którego Lubelski powraca w osobistej, a nie antykwarycznej optyce. Przypomnienie Janiny Traczykówny, która po scenicznym, popaździernikowym sukcesie „Pamiętnika Anny Frank” była chyba o krok od ważnej roli filmowej, czy passus o legendarnej pracy doktorskiej przedwcześnie zmarłego krytyka Jana Walca należą do wtajemniczeń identycznej natury. Są też znaleziska tak nieoczekiwane, jak postaci Pawła Huelle i Grzegorza Brauna, symbiotycznie kiedyś wiosłujących konsultantów… Wajdy. I znów można żałować, że młodsza generacja czytelników nie będzie zdolna tego należycie docenić.
Tak czy inaczej lektura książki napawa optymizmem. Oto poważną, gruntownie udokumentowaną rozprawę z historii filmu napisał profesor uniwersytetu z intencją, by bawiła ucząc. Ani tu śladu akademickiego brzuchomówstwa; jest za to prawdziwa swoboda, szeroki oddech. „Historia niebyła” nawiązuje do Huizingi z jego rozumieniem zabawy jako źródła kultury i przypomina, że humanistyka rodzi się z twórczości.