Konfuzja, jakiej doświadczają niektórzy widzowie głośnego filmu Ariego Folmana, może się zrazu wydać mało zrozumiała. „Kongres” jest utworem sugestywnym, tak dla bogactwa wyobraźni, jak swojej wizji plastycznej. Można podziwiać też skalę produkcyjnego wysiłku. Opowieść o podróży Folmana – Jazona i jego drużyny po złote runo, owej podróży przebiegającej przez wiele krajów i kontynentów, znajduje dopełnienie w idealistycznym trudzie ręcznej, a nie komputerowej techniki animacji. Wydźwignięcie na proscenium Robin Wright i Harveya Keitla jest refleksem osobistego, ludzkiego zaangażowania, jakże różniącego się od rzemieślniczych powinności aktorskich. Wiarygodność genezy jest wyczuwalna; krytyka medialnego świata pochodzi od ludzi, którym jest w nim ciasno. Z drugiej strony nie opuszcza nas osobliwe poczucie niewspółmierności zamiarów i rezultatów. Reżyser nazywa swój film „szalonym” i wyraża przypuszczenie, że dla niektórych „okaże się zbyt trudny”. Tymczasem nasuwa się zupełnie inne, kłopotliwe pytanie: o znamiona owej rzekomej trudności.
Trudno dociec, dlaczego powiada się o filmowym „Kongresie”, że wyprzedza on rzeczywistość. Autor – jak wielu przed nim i pewnie też wielu po nim – jest przekonany, że swoimi obrazami antycypuje kres cywilizacji. Jednak Folman ma istotny kłopot ze Stanisławem Lemem. W stronę naszego klasyka science fiction spozierają kolejni adaptatorzy, mimo że, jak dowiadujemy się skądinąd, dzisiaj mało kto go jeszcze czyta (!). Od powstania literackiego pierwowzoru minęło z górą lat czterdzieści. Nieprzypadkowo z tytułu filmu zniknął przymiotnik „futurologiczny”. Wizjonerskie, zuchwałe wycieczki Lema w przyszłość zostały już w wielu punktach oswojone. Wyobrażone przez niego „kablowe i bezkablowe kanały łączności” rzeczywiście dawno zdominowały międzyludzką komunikację. Jeśli na Zachodzie zamiast Lemowej „deerotyzacji” utrzymuje się jeszcze „panerotyzacja”, to w innych częściach globu od dawna wdraża się państwową kontrolę prokreacji, surowo przestrzegając ustalonych limitów. Inna idea – „zamknięcia w katakumbach przedstawicieli niewygodnych subkultur” sprawdza się nie tylko w odniesieniu do ostatnich chrześcijan. Nawet z oceanu internetowego dobiegają na przemian gniewne i rozpaczliwe okrzyki, które Lem przewidział, wieszcząc, że „regulatywność objęła wszystkie dziedziny życia”.
Jak to możliwe w naszym najwspanialszym ze światów, w którym wolności jest tyle, co nigdy dotąd? Swoboda ekspresji styka się oto z zachłannością technologiczną. Pierwiastki osobowe nieuchronnie zostają wchłonięte przez potężny, anonimowy przemysł (w „Kongresie” filmowy na przemian z farmaceutycznym). Znamienne, że obrazowa strona tego procesu nie jest naznaczona szczególnym dramatyzmem. Rekin wprawdzie pożera ludzi z kosteczkami, ale bez pośpiechu i spodziewanego okrucieństwa. Rzecz jest tak perswadowana ofiarom i tak długo negocjowana, żeby w brzuchu rekina było im ciepło i wygodnie. To jest właśnie przypadek Robin, która mimo pierwotnego, spontanicznego protestu, decyduje się w końcu sprzedać swoje jestestwo wytwórni Miramount – Nagasaki. Ekranowa podobizna Robin zostaje dozgonnie zeskanowana. Jako aktorka nie musi dłużej męczyć siebie i innych, jako prywatna osoba wreszcie będzie mogła się poświęcić rodzinie. Skaner okazuje się większym zagrożeniem dla ciała niż dla duszy Robin. Cena podpisanego przez nią paktu jest jakby odwróceniem faustycznego porządku. Bohaterka „Kongresu” nie zdobywa żadnego bogactwa. Starzeje się, a nie młodnieje. Nie odkrywa też nowych lądów, lecz wchodzi w obręb rzeczywistości w jakiś sposób, mimo całego wizualnego bogactwa, zredukowanej.
Miary tego pomniejszenia uchwytne są w lekturze pokoleniowej. Efektowna animowana część filmu zbudowana jest z ikonicznych sygnałów, które, szybko rozpoznawalne, stanowią podstawę zbiorowego przeżycia. Bowiem tylko pozornie autor „nadaje” coś odbiorcom. W istocie masowa widownia wcześniej formuje świat, w którym Folmanowi przyjdzie się poruszać. Feeria kolorów i kaskada obrazowych motywów są skądś już znane. Stanowią one kolejną mutację wirtualnej przestrzeni, w której tak doskonale odnajdują się nasi współcześni. Jeszcze w latach 80. zeszłego wieku badacz popularnej kultury wywodził, że – „jeśli cudowność bajkowa á la Walt Disney jest adresowana do dzieci, to «cudowność potworna» zawdzięcza swój sukces młodzieży. Te dwie grupy widzów nie mieszają się, ale tworzą razem rodzaj naiwnego getta, w którym nasza cywilizacja odizolowała cudowność”. Dzisiaj nikt nie odważyłby się mówić o naiwności, bo adresatami podobnych filmów są ludzie dojrzali na równi z młodymi, podczas gdy getto zarezerwowane zostało dla mastodontów zamierzchłej prewirtualnej epoki. Linearny odbiór ma jednak swoje konsekwencje. Pierwszą z nich jest utrata zmysłu filmowej konwencji; drugą – roztopienie w wirtualnym świecie. Dość przypomnieć „Avatara”, który okrutnie zasysał co bardziej wrażliwych widzów, wyzwalając w nich depresyjne uczucia. Reżyser Cameron zalecał tym nieszczęśnikom porzucenie wirtualnej Pandory na rzecz ponownego zbratania się z naturą. Na próżno. Po co komu leśna wędrówka, skoro wynaleziono grafikę komputerową.
„Kongres”, reż. Ari Folman.
Belgia, Francja, Polska 2013,
w kinach od 13 września 2013 „Astronautyka jest dziś formą ucieczki od spraw ziemskich. Każdy, kto ma ich dość, wyrusza na Galaktykę, licząc na to, że najgorsze stanie się pod jego nieobecność”. Pierwsze zdania noweli Lema odsyłają do tego, co w filmie Folmana najciekawsze, bo wieloznaczne. Tak jest z „otwartymi drzwiami do wolności”, które mają być nagrodą dla bohaterki, a jakby zatrzaskują się w potężnym przeciągu. Tak jest też z „prawdą”, która utracona w realnym życiu, błąka się jako fantom w wirtualnej rzeczywistości. Między tymi dwoma sferami brakuje pomostu. Powszedniość uwiera jako problem egzystencjalny, lecz nie zwalnia od zobowiązań. Trans halucynogenny i narkotyczny uwodzi, ale nie przynosi ukojenia. „Mrożonka – to ja. Ale co to znaczy «ja»? – pytał bohater Lema uwięziony w płynnym azocie. Rycerka Robin, wnuczka Barbarelli, ulepiona przez komiks i gry wojenne, na to pytanie odpowiadać nie musi.
Folman uważa, że w snach i wyobraźni chowamy się przed gorzką, rozczarowującą rzeczywistością. Nawet tam jednak, nawet w obszarach, do których nikt nie powinien mieć dostępu, ogarnia nas niepokój, dopada niepewność. Aaron, syn Robin, trzyma w dłoniach latawiec. Dzierży go mocno niczym tarczę osłaniającą przed obcym światem. Byłaby to tarcza, czy może włócznia wymierzona przeciw komuś? Wznoszący się nad lotniskiem latawiec zagraża samolotom w ten sam sposób, jak zrywające się do lotu ptaki. Aaron o tym nie wie i chyba nigdy się nie dowie. Tkwi zamknięty w swoim mikrokosmosie, bezwiednie ocierając się o kontury świata społecznego. Pozostaje też samotny i nierozpoznany. Egzystencjalna sytuacja chłopca z latawcem nieoczekiwanie upodobnia się do doli jeńców i zarazem czcicieli awataru. Napięcie z pierwszych sekwencji filmu powraca w finale. Stop-klatka z postacią autystycznego chłopca naznaczona jest nie tylko czułością. Ogarnia nas lęk, że autyzm w ogóle zagarnia współczesną epokę.