PIOTR CZERKAWSKI: „Kongres futurologiczny” to jedna z najpopularniejszych książek Stanisława Lema. Jaki był twój klucz do „Kongresu”?
ARI FOLMAN: Zależało mi na tym, żeby zabrać widza w taką samą dziką podróż, w jaką Lem wysłał mnie przed laty jako czytelnika. Dlatego jestem dumny z tego, że kilka tygodni temu pochlebnie wypowiedzieli się o „Kongresie” krewni pisarza. Podobno stwierdzili nawet, że to najbardziej adekwatna ze wszystkich dotychczasowych adaptacji jego twórczości.
Pochwała to tym większa, że Lem znany był z niechęci do filmów powstałych na podstawie jego utworów.
Kilka lat temu wziąłem nawet udział w wykładzie zatytułowanym: „Dlaczego Stanisław Lem nie lubił adaptacji swoich książek?”. Wtedy dotarło do mnie, że stawiam przed sobą naprawdę trudne zadanie. Po pewnym czasie zrozumiałem jednak coś, co bardzo pomogło mi w dalszej pracy. Skoro Lem był niedoścignionym mistrzem, nie ma sensu go imitować i próbować wiernego przekładania jego tekstu na język kina. Żeby złożyć mu prawdziwy hołd, postanowiłem zrobić film utrzymany w duchu książki, ale wykorzystujący mój własny styl.
Jedna z największych innowacji względem oryginalnego tekstu dotyczy osoby głównego bohatera. W filmowym „Kongresie” nie jest nim już Iljon Tichy, lecz hollywoodzka aktorka, grająca samą siebie, Robin Wright.
Miałem przy podejmowaniu tej decyzji ogromny dylemat. Nie jestem religijny, ale w zaufaniu własnemu pomysłowi pomogła mi historia związana z wiarą. Jeden z moich przyjaciół porzucił swego czasu praktykowanie judaizmu i postanowił po raz pierwszy wsiąść do samochodu w sobotę, co jeszcze niedawno uznałby za grzech i obrazę Boga. Po chwili jazdy powiedział do siebie: „Wow, wciąż żyję i nic mi się nie stało. To znaczy, że mogę przekraczać własne granice!”. To była trudna decyzja, ale gdy ją podjął, poczuł ulgę i wewnętrzną wolność. Widzisz, ze mną i z Tichym było tak samo.
Najzabawniejsza scena w filmie także w przewrotny sposób nawiązuje do żydowskiej kultury. Podczas rodzinnego obiadu dzieci Robin Wright przekonują, że najlepszym wyjściem dla jej kariery, która znalazła się w impasie, będzie zagranie w filmie o Holocauście.
To nie tylko dowcip, ale i szczera prawda o Hollywood. Weźmy przykład Stevena Spielberga. Zrealizował „Bliskie spotkania trzeciego stopnia”, opowieści o Indianie Jonesie, a pierwszego Oscara zdobył dopiero za „Listę Schindlera”, a więc jakieś 20 lat po tym, gdy zaczął kręcić świetne filmy! Podobnie było z Kate Winslet, jedną z najlepszych aktorek swojego pokolenia. Zagrała wiele znakomitych ról, a Oscara dostała dopiero za „Lektora”, który jest po prostu słaby.
Ari Folman
Izraelski reżyser filmowy i scenarzysta. W latach 80. służył w izraelskiej armii. Brał udział w wojnie na terenie Libanu, tym doświadczeniom poświęcił swój najsłynniejszy film – „Walc z Baszirem”, za który otrzymał Złoty Glob. Oprócz tego nakręcił filmy: „Clara Hakedosha” i „Made in Israel”.
Prowokacyjny dowcip „Kongresu” kojarzy mi się z czarnym humorem Todda Solondza. Surrealistyczny styl animacji przypomina mi natomiast opowiadania Etgara Kereta. Co sądzisz o tych skojarzeniach?
Keret to mój bliski przyjaciel i sąsiad, w każdej chwili mógłbym zawołać go z balkonu. Solondza nie znam osobiście, ale cenię jego filmy. Zwłaszcza „Witaj w domku dla lalek” i „Happiness”, którego oglądanie było dla mnie trudnym doświadczeniem. Swoją drogą, wiedziałeś, że Solondz chodził do jesziwy i chciał zostać rabinem? Dorastał w bardzo religijnej rodzinie i to wpłynęło zapewne na jego gorzko-ironiczny stosunek do żydowskiej tradycji.
W jednym z wywiadów przyznałeś, że podczas pierwszej lektury „Kongresu futurologicznego” często znajdowałeś się pod wpływem haszyszu. W jaki sposób tamte doświadczenia wpłynęły na twój odbiór twórczości Lema?
Opowiedziałem tę historię jako dowcip. Chciałem przekazać głównie to, że przy pierwszej lekturze mogłem docenić wyłącznie najbardziej efektowne i najprostsze partie książki. Gdy wróciłem do „Kongresu” jakiś czas później, dostrzegłem w nim chociażby świetną metaforę systemu autorytarnego. Książki Lema, tak jak powieści wszystkich wielkich pisarzy, mają kilka warstw i tylko od erudycji i życiowego doświadczenia zależy, jak wiele będziesz w stanie z nich zrozumieć.
Halucynogenne skojarzenia wywołują zwłaszcza animowane partie twojego filmu. Niektórzy porównują go wręcz do „Yellow Submarine”.
Pierwsza z animowanych sekwencji jest rzeczywiście hołdem dla „Yellow Submarine”. Jednocześnie jednak inspirowałem się estetyką hollywoodzkich klasyków w rodzaju filmów o Betty Boop czy pierwszego „Supermana”. Czerpałem również z twórczości Satoshiego Kona, przedwcześnie zmarłego twórcy z Japonii.
Odniesienia do substancji wpływających na świadomość pojawiają się nie tylko w formie, lecz również w treści filmu. Bohaterowie „Kongresu” są uzależnieni od pigułek, które wywierają wpływ na ich postrzeganie.
Wszyscy należymy do pokolenia prozacu. Lem już w latach 60. dostrzegł, że współczesna cywilizacja eksploatuje człowieka, powoduje u niego stres i zmęczenie, a jednocześnie wymaga nieustannej gotowości na nowe wyzwania. W takiej sytuacji po prostu nie da się zachować psychicznej równowagi bez farmakologicznego wspomagania.
Choć deklarujesz fascynację klasycznym Hollywood, twój film da się jednocześnie odczytać jako bardzo ironiczny portret współczesnej Fabryki Snów.
Po zrealizowaniu ostatniej sceny w Los Angeles zorganizowaliśmy koktajl na cześć Harveya Keitela, który kończył swój udział w filmie. W pewnym momencie Harvey powiedział mi: „To naprawdę niesamowite, że pewnego dnia filmowcy spoza USA przyjechali do Ameryki, by nakręcić antyhollywoodzką satyrę w samym środku LA”. Nie chcę jednak zostać źle zrozumiany i popadać w przesadny radykalizm. Na konferencji prasowej w Cannes Robin Wright została zapytana, czy jej spotkania z producentami z Hollywood rzeczywiście przypominają te, które przedstawiliśmy w filmie. Odpowiedziała, że wyglądają zupełnie inaczej. Trzeba mieć świadomość, że wiele scen przedstawionych na ekranie to wytwory mojej wyobraźni lub co najwyżej ironiczne proroctwa.
Skąd bierze się w nich aż tyle goryczy?
Czasem, gdy oglądam naprawdę głupi film, czuję się bezradny. Próbuję zastanawiać się, czy to może pastisz albo ironia. Najbardziej nie znoszę natomiast blockbusterów, które deklarują pretensje filozoficzne. Kiedy reżyser „X-Mana” w pierwszych scenach próbuje udowodnić mi, że oglądam głęboką alegorię ludzkiego losu, odpowiadam: „Do cholery, że co?”.
A w ostatnich latach trafiłeś na filmy, które udowadniają, że kino wciąż potrafi być sztuką?
Muszę przyznać, że było ich niewiele. Zachwyciła mnie „Miłość” Michaela Hanekego i „Prorok” Jacques'a Audiarda. Świetnie oceniam również „Rozstanie” Asghara Farhadiego i „Głód” Steve’a McQueena. Lubię też „Boskiego” Paolo Sorrentina, mimo że nie jestem pewien, czy w pełni zrozumiałem ten film.
Bohaterowie „Kongresu” funkcjonują w zawieszeniu między fikcją a rzeczywistością. Czy kino, które zajmuje się zacieraniem tej granicy, może okazać się niebezpieczne?
Nie zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że po obejrzeniu filmu ze scenami przemocy sam będziesz miał ochotę kogoś zabić. Ludzie zawsze będą postępować niemoralnie i szukanie w tym wpływu kina nie ma, moim zdaniem, żadnego sensu. Kiedy widzowie wchodzą do ciemnej sali i zaczynają wpatrywać się w ekran, biorą udział w grze, której reguły doskonale znają. Lata temu, gdy oglądali film Hitchcocka, wiedzieli przecież, że ptaki nie wylecą z ekranu, by ich zaatakować. Jednak byli przerażeni i uwielbiali to uczucie, choć mieli świadomość jego sztuczności. Na tym polega właśnie sekret dobrego kina. Trudno uwierzyć na przykład, że „Mechaniczna pomarańcza” nie była pokazywana w Wielkiej Brytanii przez 30 lat. Czego się obawiano? Jakie spustoszenie ten film może wywołać w ludzkiej psychice? Nie mam pojęcia.
„Kongres” bardzo różni się od twojego poprzedniego filmu, wielokrotnie nagradzanego „Walca z Baszirem”. Czy można jednak powiedzieć, że oba te tytuły łączy podjęta przez bohaterów próba zdefiniowania własnej tożsamości?
Myślę, że dobrze to uchwyciłeś. W „Walcu z Baszirem” chodzi o zrozumienie siebie poprzez zdefiniowanie zachowania z przeszłości. Dzięki temu filmowi ponownie zetknąłem się ze sobą jako osiemnastoletnim chłopakiem, który został uwikłany w działania wojenne. Myślałem, że nie mam z nim już nic wspólnego, ale jego doświadczenia wciąż tkwiły głęboko w mojej podświadomości. W „Kongresie” Robin Wright nie odkrywa siebie na nowo, ale próbuje zachować tożsamość, którą wypracowała sobie przed laty. To bardzo trudne dla aktora: przekonać samego siebie, że jest kimś więcej niż tylko osobą, która na zawołanie może kreować dowolne wizerunki.
Wielu krytyków twierdzi, że najważniejszym elementem „Kongresu futurologicznego” pozostaje kwestia wyboru pomiędzy bolesną prawdą a kojącą iluzją. Jak rozstrzygasz ją ty sam?
Wybieram iluzję. Tak samo postępuje zresztą przecież Robin pod koniec filmu. Wiadomo, że taka postawa jest daleka od doskonałości, ale przynajmniej czyni nasze życie odrobinę bardziej znośnym.