PIOTR CZERKAWSKI: W praktycznie każdym komunikacie prasowym określa się „Płynące wieżowce” jako „pierwszy polski film LGBT”. Pal licho, ile w tym stwierdzeniu prawdy. Interesuje mnie, czy tworząca się wokół was aura ryzykantów i pionierów bardziej cieszy czy paraliżuje?
TOMASZ WASILEWSKI: „Płynące wieżowce” nie są dla mnie „pierwszym polskim filmem LGBT”. Określanie go w ten sposób to szufladkowanie. Choć wiem, że tematyka bardzo by do takiego podejścia pasowała, nie interesowało mnie robienie kina społecznego. Oczywiście nie chciałem też udawać, że akcja rozgrywa się w próżni. Polskie realia zajmują miejsce w tle, zależało mi na tym, by nie wysunęły się niepostrzeżenie na plan pierwszy i nie odarły naszego filmu z uniwersalności.
MARTA NIERADKIEWICZ: Moim zdaniem jest to przede wszystkim opowieść o skomplikowanej miłości. Podobnie skonstruowana historia bez problemu obroniłaby się, gdyby jednego z męskich bohaterów uczynić kobietą.
TW: Takie jest nasze podejście, ale nie mamy przecież wpływu na to, co dostrzegą w filmie widzowie. Prawo do interpretacji leży przecież po ich stronie. Poczekamy, zobaczymy.
Czy można jednak mówić w przypadku „Płynących…” o jakichkolwiek inspiracjach coraz popularniejszym ostatnio kinem LGBT?
TW: Nie lubię „kina gejowskiego”, przynajmniej rozumianego potocznie. Odnoszę wrażenie, że w tego typu filmach bohater określa siebie przede wszystkim przez swoją orientację seksualną. Tymczasem wolałem, żeby w „Płynących…” bohaterowie definiowali się bardziej przez to, co myślą i czują, a nie przez to, z kim chodzą do łóżka.
Domyślam się, że praca nad takim projektem musiała wymagać od was dużego wzajemnego zaufania?
MN: Rzeczywiście, żeby je w sobie wykształcić, braliśmy udział w próbach, które trwały około 4-5 miesięcy.
TW: To długo, ale potrzeba czasu, by oswoić się ze sobą nawzajem. Z Martą znaliśmy się akurat od dawna i to do tego stopnia, że była moim drugim reżyserem na planie „W sypialni”. Żadne z nas nie spotkało za to wcześniej Mateusza Banasiuka i Bartosza Gelnera, którzy zagrali razem z Martą główne role w „Płynących...”.
„Płynące wieżowce”, reż. Tomasz Wasilewski
Ciężka praca chyba się opłaciła. Zaletą „Płynących…” – tak jak i wcześniejszego „W sypialni” – wydaje mi się bijący z ekranu autentyzm. Jestem w stanie uwierzyć w istnienie waszych bohaterów i przejąć się ich wiarygodnie przedstawionymi dylematami.
TW: Żeby osiągnąć ten autentyzm, otworzyłem się na wiele ustępstw. Na przykład nie trzymałem się kurczowo każdej litery, którą zapisałem wcześniej w scenariuszu. Oczywiście, zdarzało mi się spierać o poszczególne fragmenty, ale miałem świadomość, że aktorzy muszą przemówić na ekranie własnym głosem i wierzyć w tekst, który wygłaszają.
Tomasz Wasilewski
Studiował w Szkole Filmowej w Łodzi. Pisał scenariusze do serialu „Na Wspólnej”. W 2012 zrealizował „W sypialni”, film powstał poza oficjalnym obiegiem i zakwalifikował się do Konkursu Głównego na festiwalu w Gdyni. „Płynące wieżowce”, jego druga pełnometrażowa produkcja, były pokazywane na międzynarodowym festiwalu filmowym w Karlowych Warach.
MN: W jednej rzeczy muszę się z tobą nie zgodzić…
TW: Wiedziałem, że tak będzie. Zaczyna się!
MN: Chodzi mi o to, że upierałeś się przy modelu grania, który miał jak najmocniej wyrazić na ekranie tę, wspomnianą przez Piotra, autentyczność. Pod tym względem nie było negocjacji.
TW: Zgadza się. Prawda w tym filmie jest dla mnie najważniejsza. Poza tym na planie jestem małym Hitlerem.
Coś w tym jest. Twoja międzynarodowa kariera rzeczywiście przypomina Blitzkrieg.
TW: Żarty żartami, ale nasza strategia się opłaciła. Widać to było zwłaszcza w scenie seksu granej przez Mateusza i Martę. Pierwotnie planowaliśmy uczynić ją bardziej przygnębiającą i zawrzeć większy ciężar w samym graniu. Tymczasem podczas ostatniej próby postanowiliśmy nagle zmniejszyć intensywność emocji, uspokoić ją, wyciszyć. Właśnie w tym kształcie scena ostatecznie weszła do filmu i – mam wrażenie – zadziałała bardzo dobrze, najlepiej jak mogła.
Znowu powrócę do zestawienia „Płynących…” z „W sypialni”, bo w obu filmach jednakowo doceniam umiejętność przemycenia do przygnębiającej fabuły dużej dawki humoru.
TW: To właśnie największa zaleta, za którą tak bardzo cenię chociażby kino brytyjskie. Tamtejsi reżyserzy mają niezwykłą właściwość płynnego przechodzenia od łez do śmiechu.
MN: Oboje uwielbiamy za to zwłaszcza Mike’a Leigha!
„Płynące wieżowce”, reż. Tomasz Wasilewski
Bardzo zacna inspiracja. W „Płynących…” rozbawił mnie szczególnie dowcip nawiązujący do polskiego piłkarza o skądś mi znanym nazwisku Wasilewski.
TW: Robiliśmy próby do tej sceny akurat w trakcie Euro 2012, gdy jednym okiem zerkałem na telewizyjne transmisje. Początkowo kusiło mnie, żeby zabawić się faktem, że jeden z polskich piłkarzy nazywa się Polanski. W efekcie uznałem jednak, że znacznie śmieszniej będzie zagrać własnym nazwiskiem. We fragmencie, który umieściłem w filmie, Marcin Wasilewski spieprzył akcję, co jest nieprawdą – jest to wymyślone dla potrzeb filmu. W tej scenie bardziej chodzi o mnie, mimo że bohaterowie rozmawiają o meczu piłkarskim, mówią o tym, że to ja mogę spieprzyć film, jeśli coś nam się nie uda. Ludzie oglądając tę scenę, śmieją się, więc chyba wychodzi na to, że jednak nie spieprzyłem.
Choć dbacie o to, by nadać „Płynącym…” jak najwięcej lekkości, nie da się ukryć, że wasz film opowiada o niezwykle skomplikowanych relacjach między ludźmi. Właśnie dlatego stanowił pewnie duże wyzwanie dla aktorów. Szczególnie trudna wydaje mi się rola Marty – dziewczyny, którą dotychczasowy facet porzuca na rzecz innego chłopaka.
Marta Nieradkiewicz
Aktorka teatralna i filmowa, ukończyła wydział aktorski na PWSFTiTV w Łodzi. Aktorka Teatru Polskiego w Bydgoszczy. Zagrała jedną z głównych rół w filmie „Z miłości” Anny Jadowskiej.
MN: Po przeczytaniu scenariusza miałam z rolą Sylwii pewien problem. Było mi trudno ją zrozumieć. Nie akceptowałam jej determinacji, nie mogłam zrozumieć, dlaczego ona tak walczy o Kubę, mimo że widzi i czuje, co się z nim dzieje. Próbowałam zracjonalizować tę postać, usprawiedliwiać ją, ale w pewnym momencie doszłam do wniosku, że nie tędy droga, a uzasadnienie postawy Sylwii będzie nadspodziewanie proste. Ona zwyczajnie tego swojego Kubę kocha. Nawet zaczęłam ją podziwiać za umiejętność tak intensywnej walki o swoje uczucia. A że wydaje nam się to dziwne? Cóż, uczucia nigdy nie mają wiele wspólnego z logiką.
TW: Oczywiście, że tak. Gdy przypomnę sobie rzeczy, do których bywałem zdolny pod wpływem silnego uczucia, wydają mi się wręcz kompromitujące. Nic jednak na to nie poradzimy. W miłości wszyscy bywamy masochistami.
Postawa Sylwii z jednej strony jest imponująca, z drugiej – pogłębia tylko jej nieszczęście.
TW: No i to jest dopiero dramat! Kuba widzi, że związek z Sylwią przynosi coraz mniej satysfakcji, ale nie chce jej krzywdzić decyzją o rozstaniu. Zresztą podobnie wyglądają relacje obu bohaterów z matkami. Każda kocha swoich synów, chce dla nich największego dobra. Problem w tym, że ludzie, kurwa, siebie ranią. Możesz zacytować mnie dosłownie.
Marta Nieradkiewicz i Tomasz Wasilewski na planie„Płynące…” to film, który ma boleć?
TW: Trudno mi domagać się od widza jakiejś konkretnej reakcji, ale głębsza analiza relacji między postaciami pozwala mi odkryć jedno: „Płynące…” mogą być równocześnie odczytywane jako film o mężczyźnie, który zakochuje się w mężczyźnie oraz jako historia o kobiecie tracącej miłość. Każdy z nas przeżył przecież zawód miłosny, doznał bólu związanego z odrzuceniem. W tym tkwi chyba uniwersalność naszej historii. Teraz już widzisz, dlaczego irytuje mnie ględzenie o „Wieżowcach” wyłącznie jako o „polskim filmie LGBT”.
W jednym z wywiadów określiłeś bohaterów „Płynących…” jako ofiary rzeczywistości.
TW: To sformułowanie pasuje do każdego z nas, ale nie należy rozumieć go dosłownie. W przypadku Kuby należałoby odnieść je na przykład do środowiska, w którym żyje. Nie chciałem iść na łatwiznę i czynić z mojego bohatera pretensjonalnego artysty z „Warszawki”. Otoczenie, w którym żyje Kuba, nie jest może homofobiczne, ale na pewno miałoby problem ze zrozumieniem jego odmienności.
MN: Dodałabym coś jeszcze. Dla mnie „Płynące wieżowce” mówią też o tym, w jak wielkim stopniu nasze życie bywa uzależnione od przypadkowych spotkań czy nieplanowanych wydarzeń. Kuba nie zaplanował spotkania z Michałem, stało się to mimo woli. Cały problem, ale i szansa, jaka wiąże się z tym spotkaniem, wynika właśnie z czystego przypadku.
To, co w końcówce spotyka Michała, jest w moim odczuciu próbą odniesienia się do polskich realiów.
TW: Długo zastanawiałem się, czy pozostawić w scenariuszu równie dramatyczne zakończenie. Wiele osób mówiło mi, że Polska zmieniła się na tyle, że represjonowanie ze względu na orientację seksualną należy już do rzadkości. Powiem ci jednak, że na jakieś dwa dni przed rozpoczęciem zdjęć obejrzałem „Fakty”, w których trafiłem na wstrząsający news. Ze statystyk sporządzonych przez organizację walczącą o prawa mniejszości seksualnych wynikało, że fizycznych i psychicznych prześladowań ze względu na swoją orientację doznało w Polsce od 85 do 90 procent gejów i lesbijek. W tej sytuacji uznałem finał za w pełni uzasadniony. Przede wszystkim muszę jednak podkreślić, że scena ta ma w moim odczuciu jeszcze inny, głębszy wymiar.
To znaczy?
TW: Można odczytywać ją na poziomie ogólnoludzkim. Tak naprawdę do finałowej tragedii doprowadza przecież Kuba. Pośrednio, ale zawsze. Gdyby wykazał się wcześniej odwagą, zachował się inaczej, to, co spotkało Michała, nigdy nie miałoby miejsca. W życiu podejmujemy pewne decyzje, które mają swoje konsekwencje, ale unikanie wyborów, nie jest żadnym wyjściem, bo również rodzi swoje następstwa. Gdyby Kuba wcześniej tak bardzo się nie bał, Michał byłby bezpieczny. I to jest dla mnie najważniejszy, najbardziej uniwersalny wydźwięk tej sceny.
Nie kusiło cię jednak, by – w imię deklarowanej wyraźnie sympatii do bohaterów – oszczędzić im choć odrobiny goryczy?
TW: Powiem otwarcie, że uwielbiam gorycz. Przynajmniej na kinowym ekranie. W tej chwili nie wyobrażam sobie nakręcenia filmu z happy endem.
Choć sam film pozostaje smutny, jego twórcom – chociażby na festiwalu w Karlowych Warach – przyniósł już powody do radości. Czy możecie powiedzieć o sobie, że praca sprawia wam przyjemność?
TW: Nie umiem traktować kręcenia filmów jako obowiązku. Po prostu uwielbiam pić wino z aktorami i do rana gadać z nimi o fabule. Kupuję bardzo dużo filmów, często chodzę do kina. To całe moje życie. Nie wyobrażam sobie zresztą pracy z kimś, kto podchodzi do sprawy inaczej. Haruję na 200 procent i tego samego oczekuję od reszty ekipy. Jeśli ktoś chce pracować na pół gwizdka, proszę bardzo, ale nie ze mną. Stawiam twarde warunki, ale dlatego otaczam się ludźmi, którym ufam i z którymi nawiązuje bliską więź.
MN: Pamiętam, jak kilka lat temu wyjechaliśmy razem do Zakopanego. Siedzieliśmy na ławce i Tomek w pewnym momencie westchnął: „O Boże, jak bardzo chciałbym kręcić filmy”. Dodałam momentalnie: „O Boże, jak bardzo chciałabym w nich grać”. Wygląda więc na to, że teraz przyszedł czas na spełnianie marzeń.
Rozmowa została przeprowadzona podczas festiwalu w Karlowych Warach