Wszyscy kochają  „Ben Hura”

Wszyscy kochają
„Ben Hura”

Adam Kruk

„Parada” skrojona jest na miarę społeczeństwa, w którym dyskusja o prawach mniejszości seksualnych dopiero się rozpoczyna – w sam raz dla kraju nad Wisłą

Jeszcze 2 minuty czytania

„Parada” późno wchodzi do naszych kin. Serbska premiera odbyła się pod koniec 2011 roku, następnie film Srdjana Dragojevića na Berlinale zdobył nagrodę miesięcznika „Siegessaule”. W Polsce pokazano go po raz pierwszy na zeszłorocznym festiwalu Dwa Brzegi. Pamiętam, że po seansie rozległy się gromkie brawa – „Parada” trafiła w gust publiczności, która rok wcześniej najlepszym filmem kazimierskiej imprezy obrała „Montevideo – smak zwycięstwa” Dragana Bjelogrlića, na podstawie scenariusza Dragojevića. Film podoba się zresztą wszędzie, gdzie go pokażą. Najbardziej zaś w krajach byłej Jugosławii – mimo zgodnego potępienia hierarchów prawosławnych, muzułmańskich i katolickich.

Dragojević realizację „Parady” traktował, jak twierdzi, jako swój obywatelski obowiązek – próbował go wypełnić od lat, bez powodzenia. Na przeszkodzie stawały nawet nie tyle pojawiające się pogróżki nacjonalistycznych grup, ile problemy z pozyskaniem pieniędzy. Przez długi czas nikt nie chciał ich dać na film „o pedałach”. Choć przecież „Parada” więcej niż o gejach mówi o postjugosłowiańskim społeczeństwie, którego ci są niechcianą częścią. Mimo że sama bałkańska kultura – co Dragojević podkreśla za pomocą kostiumów i scenografii – aż buzuje od swoistego „przegięcia”.

Pięćdziesięcioletni reżyser, który wcześniej nie unikał gier z gatunkami filmowymi i rozliczeń z historią, wykorzystuje je i tutaj. Już w pierwszej scenie, kiedy wytatuowany byczek Limun (Nikola Kojo) szoruje pod prysznicem owłosione cielsko, kamera odkrywa blizny po kulach oraz tatuowane pamiątki z początku lat 90. Jasne jest, że walczył w wojnie domowej. Dziś jest gangsterem. Zamożnym, cieszącym się wolnością, rozdającym karty w belgradzkim mikroświecie. W relacji uczuciowej spodnie nosi jednak jego dziewczyna, Biserka (Hristina Popović). Trwają przygotowania do ślubu. Ceremonię wyreżyserować ma Mirko (Goran Jevtić, znany z „Krainy miodu i krwi” Angeliny Jolie), zaangażowany jednocześnie w organizację marszu równości. Kiedy pojawia się zagrożenie, że parada może się nie odbyć, Biserka szantażuje swojego chłopaka, by zorganizował manifestantom obstawę. Limur, zabierając ze sobą partnera Mirka – pociesznego weterynarza Ramilo (Miloš Samolov), wyprawia się posłusznie do Chorwacji, Bośni i Kosowa, aby ściągnąć weteranów wojny domowej do ochrony marszu, którego (prawie) nikt w Belgradzie sobie nie życzy.

Wezwanie, by bałkańską ranę zaleczyć poprzez zjednoczenie się tym razem nie przeciw komuś, a w obronie różnorodności, godności i miłości bliźniego, brzmi nawet nie naiwnie. To pomysł nie z tego świata. Nabożne życzenie Dragojevića ociera się wręcz o bluźnierstwo, co widać już na plakacie filmu, będącym trawestacją fresku Michała Anioła. Stworzenie Adama zastąpione jest zestawianiem znaku fuck you z symbolem Trójcy Świętej. Jak wiadomo, religia raczej dzieli Bałkany, łączy zaś, jak informują nas tablice pojawiające się na początku filmu, wspólna pogarda wobec homoseksualistów, zwanych zgodnie pederami. Ale jest coś jeszcze, co jednoczy niechętne sobie narodowości, wyznania i orientacje. To popkultura. Tu reprezentowana jest choćby przez „Ben Hura” Williama Wylera, kochanego przez wszystkich. Rozumianego jednak na różne sposoby: jako film o męstwie oraz film opiewający męskie relacje i zachwycający się męskimi ciałami. A więc i zły gust, i „zły gust” zasłaniający się campem. Taka jest też sama „Parada”.

W tej dwoistości leży największy urok filmu Dragojevića i dzięki niej wykracza poza stereotyp kina post-jugo, wciąż mocującego się z traumą wojny domowej. „Parada” jest odważną (ale i życzliwą) krytyką współczesnego bałkańskiego kotła. Dawniej uciekano stąd przed wojną, dziś sprzężenie nacjonalizmu z kulturą patriarchalną wypycha mniejszości poza nawias (Mirko złożył podanie o wizę do Kanady). W „Paradę” wkomponowano autentyczne nagrania z belgradzkiego marszu z 2010 roku, na którym doszło do rozlewu krwi – równie dobrze mogłyby je jednak zastąpić sceny mordobicia z Zagrzebia i Splitu czy, zorganizowanego tylko raz, Queer Fest w Sarajewie. Mentalność polegającą na przyłożeniu komuś pięścią w twarz („bo się gapił”) znamy też z polskich ulic i właśnie ta swojskość najbardziej w filmie niepokoi. Dragojević okrasza ją jednak humorem, którego brak choćby polskiemu filmowi zaangażowanemu, opowiadającemu zawsze w tonacji serio i najczęściej wciąż walczącemu na niegdysiejszych barykadach. Serbowie mają „Paradę”, my mamy „Czarny czwartek”.

„Parada”, reż. Srdjan Dragojević.
Chorwacja, Niemcy 2011,
w kinach od 14 czercwa 
Paradoksalnie, to właśnie w – uważanych za homofobiczne – krajach byłej Jugosławii „Parada” okazała się wielkim, niespotykanym od dekady frekwencyjnym sukcesem. Może dlatego, że nie jest filmem stricte gejowskim, przeznaczonym wyłącznie dla środowiska. Na pewno jest maksymalnie komunikatywna i stara się nie polaryzować społeczeństwa (nie ma tu właściwe „tych złych”). Jednocześnie pozyskanie masowej widowni okupione zostało pewną powierzchownością. Sylwetki tak gejów, jak dawnych wojaków, pociągnięte są tak grubą kreską (wielkie kałachy i różowe autka), że ratuje je tylko humor i fakt, że stereotypy służą tu temu, aby je oswoić. W dojrzałych, szanujących prawa mniejszości demokracjach taki film byłby już anachroniczny. „Parada” skrojona jest jednak na miarę społeczeństwa, w którym dyskusja o prawach mniejszości seksualnych dopiero się rozpoczyna. Nam, kiedy zaczęto organizować pierwsze marsze równości, zabrakło reżysera z podobnym refleksem.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.