Rekordowe Berlinale
„Fuocoammare”, reż. Gianfranco Rosi

11 minut czytania

/ Film

Rekordowe Berlinale

Adam Kruk

Projekcja zwycięskiego dokumentu Gianfranco Rosiego odbyła się na początku festiwalu i ustawiła imprezę. Wiadomo było już, że mamy do czynienia z filmem bliskim arcydziełu i trudno będzie go przebić

Jeszcze 3 minuty czytania

Przez jedenaście lutowych dni Festiwalu Filmowego w Berlinie sprzedano 337 tys. biletów, co ustanowiło rekord frekwencji w całej 66-letniej historii imprezy. Berlinale ma się dobrze: rośnie i przyciąga coraz większą widownię, niezmiennie konfrontując ją z filmami z całego świata, pozwalając poznać mniej lub bardziej odległe kultury oraz porozmawiać z twórcami (wielu seansom towarzyszą sesje Q&A). Podczas ostatniej edycji najciekawsze z tych konfrontacji zdarzyły się w sekcjach pobocznych, bo program konkursu głównego pozostawiał wiele do życzenia. Rok temu jego poziom był doskonały – zaprezentowane wówczas filmy (choćby „45 lat”„El Club” czy „Eisenstein w Meksyku”) lądowały później w repertuarach także polskich kin – ale konkurs tegorocznego, 66. Berlinale przyniósł mniej dużych tytułów. Większość z nich jury słusznie nagrodziło – sprawiedliwy werdykt uratował słaby konkurs. 

Reflektor na talenty 

Kierowane przez Meryl Streep jury także było rekordowe – pod względem liczby kobiet. Pierwszy raz w historii Berlinale miały w tym gremium przewagę. Na trzech panów (Lars Eidinger, Nick James i Clive Owen, przechrzczony podczas ceremonii zamknięcia festiwalu na Clide’a Olivera) przypadły aż cztery panie. Obok przewodniczącej zasiadła włoska aktorka Alba Rohrwacher, fotograficzka Brigitte Lacombe oraz Małgorzata Szumowska, która triumfowała tu przed rokiem z „Body/Ciało”. I tym razem znów zresztą za najlepszą reżyserkę uznano kobietę – Mię Hansen-Løve za świetny „L’avenir”. Autorka „Edenu” także swój najnowszy film oparła na doświadczeniach własnej rodziny, opowiadając o spóźnionym dojrzewaniu bohaterki, która po odejściu matki, męża i usamodzielnieniu się dzieci na nowo musi odnaleźć się w życiu.

Nie byłoby „L’avenir” bez popisowego aktorstwa Isabelle Huppert, którego jury nie wyróżniło Niedźwiedziem. Słusznie – francuska aktorka ma dziś tak silną pozycję, że nie trzeba umacniać jej już żadnymi nagrodami, o czym prawdopodobnie wie Streep, której w tym momencie kariery na nic zda się kolejny Oscar. Zamiast grać w oczywiste (na tej samej zasadzie pominięto w werdykcie André Téchiné, choć przyjechał z udanym „Quand on a 17 ans”, który mógł pretendować do nagrody za scenariusz), jury postanowiło zwrócić uwagę na twórców mniej znanych. Statuetkę za najlepszą rolę żeńską odebrała Trine Dyrholm za „Kollektivet”. Duńska aktorka skradła swoją kreacją cały film Thomasa Vinterberga, który opowiada, jak chce tytuł, o komunie założonej w Kopenhadze lat 70. Nie można oderwać wzroku od jej twarzy, która zmienia się nie do poznania – z ciepłej i spełnionej kobiety w, jak mówi jej córka, najnieszczęśliwszą osobę na świecie.

Podobną przemianę, tyle że w odwrotnym kierunku, obserwujemy na obliczu Majda Mastoury, nagrodzonego Srebrnym Niedźwiedziem za rolę męską w tunezyjskim „Hedim” Mohameda Ben Attii – portrecie stłamszonego przez rodzinę i tradycję chłopaka przebudzającego się do uczucia, radości i samoświadomości. Powściągliwa kreacja Mastoury to jedna z najmocniejszych stron filmu, który został nagrodzony za najlepszy debiut. W ogóle arabskie kino efektownie się zaprezentowało, czego przykładem były też pokazywane w pobocznych sekcjach marokańskie „Starve Your Dog” Hichama Lasriego i egipskie „In the Last Days of the City” Tamera El Saida. Oba filmy to odważne formalnie próby ukazania złożonej i niesamowicie ciekawej współczesności krajów leżących po południowej stronie Morza Śródziemnego. 

Hedi, reż. Mohamed Ben Atti„Hedi”, reż. Mohamed Ben Atti

Na morzu i na lądzie 

Akwen ten stał się dziś najniebezpieczniejszą granicą świata – to przez niego uciekają ludzie na tyle zdesperowani, by ryzykować trudną przeprawę w nieludzkich warunkach, której krańcem nierzadko, zamiast ratunku, staje się śmierć. Przepięknie opowiedział o tym (ale nie tylko o tym) zwycięzca Berlinale, Gianfranco Rosi, który na konferencji prasowej po pokazie „Fuocoammare” (tytuł sycylijskiej piosenki, który tłumaczyć można jako „Ogień na morzu”) nazwał współczesny exodus z Afryki największą tragedią od czasu Holokaustu.

Projekcja filmu odbyła się na początku festiwalu i w dużej mierze ustawiła imprezę. Od tego momentu wiadomo było już, że mamy do czynienia z filmem bliskim arcydziełu i trudno będzie go przebić. Nie zdziwił więc Złoty Niedźwiedź dla Rosiego w dwa lata od przyznania na festiwalu w Wenecji Złotych Lwów jego „Rzymskiej aureoli”. Wówczas werdykt budził wątpliwości, teraz triumf był całkowicie zasłużony. Włoski dokumentalista przywiózł bowiem do Berlina dzieło z jednej strony podobne do poprzedniego pod względem uważności obserwacji i łączenia humoru z dramatyzmem, z drugiej – grające o zdecydowanie wyższą stawkę, o przywrócenie wagi ludzkiemu życiu. Realizowany przez ponad rok na Lampedusie film pokazał nie tylko, jak faktycznie wyglądają demonizowani przez media przybysze i co muszą przeżyć (albo i nie), by dostać się na ląd, ale i cichy heroizm prostych mieszkańców wyspy, którzy, jako rybacy, wszystko, co pochodzi z morza przyjmują jako błogosławieństwo.

Piekło granic, tym razem lądowych, sportretował także Rafi Pitts – irański reżyser przebywający od lat na emigracji. Jego film „Soy Nero” przyglądał się meksykańsko-amerykańskiemu pograniczu i ludziom, których tożsamość rozdarta jest między tymi dwoma krajami. Dla tytułowego Nero, który zrobi wszystko, by być Amerykaninem, jedyną szansą na zieloną kartę okazuje się zaciąg do wojska i wejście w rolę mięsa armatniego wojny, której nie rozumie. Ale i to nie gwarantuje przyjęcia do zamożnej społeczności, strzegącej granic przed ubogimi przybyszami. Mądry, choć nierówny film nie wytrzymał konkurencji z „Fuocoammare”. Obok Rosiego faworytem prasy stał się Lav Diaz – charyzmatyczny filipiński reżyser, ikona slow cinema. Kiedy ogłoszono, że jego esej filmowy o historii kina na Filipinach „A Lullaby to the Sorrowful Mystery” otrzymał nagrodę Alfreda Bauera dla dzieł otwierających nowe ścieżki w kinematografii, na sali, gdzie transmitowano dziennikarzom ceremonię zamknięcia festiwalu, rozpętała się burza oklasków.

Diaz, który rozlicza się swoim filmem z kolonializmem na Filipinach, zadedykował swego Niedźwiedzia tym, którzy wciąż wierzą, że kino potrafi zmieniać świat. Niewątpliwie Berlinale jest takim miejscem – już dopuszczenie do konkursu głównego 8-godzinnego filmu było aktem odwagi dyrektora festiwalu Dietera Kosslicka. A także wyzwaniem logistycznym: zaczynający się rankiem pokaz miał godzinną przerwę i kończył się wieczorem, a widzowie otrzymywali opaski upoważniające do wielokrotnego wchodzenia i wychodzenia z Berlinale Palast w trakcie jego trwania. Niektórzy przemycali do kina piknikowe kosze, inni drzemali, jeszcze inni próbowali w ukryciu przed obsługą pracować z telefonu. Choć natłok obowiązków wielu dziennikarzom uniemożliwił przeżycie zgotowanej przez Diaza hipnozy w pełni, byli i tacy, którzy czwartkowe osiem godzin spędzili właśnie tak. I nie żałowali. 

„A Lullaby to the Sorrowful Mystery”, reż. Lav Diaz„A Lullaby to the Sorrowful Mystery”, reż. Lav Diaz

Kino na granicy 

Jeżeli Diaz stał się ulubieńcem krytyki, nagrodzeni twórcy zgodnie wdzięczyli się do Meryl Streep. Z magią Hollywood bowiem – co pokazali także bracia Coen w otwierającym festiwal „Ave, Cezar” – wciąż trudno konkurować. To ono ściąga tłumy czekające na sławy przed czerwonym dywanem, ono też skupia uwagę mediów. Berlinale doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Chyba tylko obecność hollywoodzkich gwiazd stała za zaproszeniem do konkursu filmów zawstydzająco słabych („Midnight Special” Jeffa Nicholsa) lub konwencjonalnych („Geniusz” Michaela Grandage, „Alone in Berlin” Vincenta Péreza). Wiadomo, że fabryce snów należy się danina. Kolejnym kryterium jest geografia. Berlinale lubi naświetlać newralgiczne politycznie miejsca. Dobrze mieć chociażby film z Iranu: czasem będzie to dzieło wybitne, jak zeszłoroczny laureat Złotego Niedźwiedzia „Taxi Teheran”, innym razem grube nieporozumienie, jak tegoroczne „A Dragon Arrives!” Maniego Haghighiego – chaotyczna impresja o Persji sprzed rewolucji islamskiej. 

Coraz mocniej na Berlinie obecne są też Chiny – szczególnie na organizowanych przy festiwalu targach. W konkursie głównym znalazł się w tym roku tylko jeden film z Państwa Środka: „Crosscurrent” Yang Chao, który otrzymał nagrodę za fantastyczne zdjęcia Marka Lee Ping-Binga (wcześniej nakręcił choćby „Spragnionych miłości” Wong Kar-Waia czy „Zabójczynię” Hou Hsiao-Hsien). Berlinale było zresztą pierwszym z wielkich festiwali, który dopuścił (w 1957 roku) do konkursu chiński film i pierwszym, który (w 1988 roku) przyznał Chinom główną nagrodę – Zhang Yimou otrzymał tu Złotego Niedźwiedzia za „Czerwone sorgo” na pięć lat przed Złotą Palmą w Cannes dla „Żegnaj, moja konkubino”. Przyjaźń kwitnie – od siedmiu lat jednym z głównych sponsorów festiwalu pozostaje chińska firma jubilerska Tesiro. Mówi się, że Berlinale zależy na chińskim kapitale do tego stopnia, że rozważa nawet zmianę terminu, aby nie pokrywał się z Chińskim Nowym Rokiem i więcej Chińczyków mogło przyjechać na festiwal. 

Nie mają z tym problemu Polacy, których w Berlinie spotkać można na każdym kroku. Nie tylko na publiczności. Tomasz Wasilewski dostał się ze „Zjednoczonymi stanami miłości” do konkursu głównego i wyjechał z festiwalu ze Srebrnym Niedźwiedziem za scenariusz. Najnowszy film autora „Płynących wieżowców” zanotował też świetną sprzedaż na targach. W sekcji Generation Kplus, prezentującej filmy dla młodzieży, zobaczyć można było nakręcony w całości w Mongolii „Zud” Marty Minorowicz, a Panoramę otwierała polsko-czeska produkcja „Ja, Olga Hepnerova” z Michaliną Olszańską w roli głównej. W sekcji Forum natomiast pokazano „Ilegitim” rumuńskiego reżysera Adriana Sitaru i „Maquinaria Panamericana” absolwenta łódzkiej Filmówki, Meksykanina Joaquína del Paso – oba (świetne zresztą) filmy powstały z domieszką polskiego kapitału. Wszystkie te tytuły dowodzą, że w dobie rozwiniętych modeli koprodukcji coraz trudniej jest szeregować filmy według narodowości. Na Berlinale kino zasypuje granice. Marzeniem pozostaje, by, zgodnie z postulatami Lava Diaza, dało przykład rzeczywistości.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.