Kino przestrogi
„Desde allá”, reż. Lorenzo Vigas

11 minut czytania

/ Film

Kino przestrogi

Adam Kruk

Choć wciąż nie wiadomo, jaką pozycję zająć wobec radykalnej inności, obecna na ekranach Festiwalu w Wenecji wielokulturowość wzywała odgradzającą się murami Europę do większej otwartości

Jeszcze 3 minuty czytania

Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Wenecji zawsze próbuje pożenić różne gusta i interesy. Bogu świeczkę i diabłu ogarek. Także i w tym roku w konkursie znalazło się miejsce dla szykowanych na przeboje produkcji w stylu „The Danish Girl” Toma Hoopera czy „Equals” Drake’a Doremusa, dzięki którym kilka gwiazd mogło przespacerować się po czerwonym dywanie, co oczywiście buduje prestiż festiwalu, bo wzbudza zainteresowanie łasych na celebrytów mainstreamowych mediów. Obok potencjalnych hitów pokazano utwory, które nie walczyły o uwagę widza głośnymi nazwiskami i pięknymi obliczami, takie chociażby jak bardzo osobisty „Heart of a Dog” Laurie Anderson – jedyny wyreżyserowany przez kobietę film dopuszczony do głównego konkursu. Dużo było też kina środka, często podejmującego ważny temat, jednak niewychylającego się poza bezpieczne formalnie rewiry, jak najnowsze dzieła Atoma Egoyana czy Xaviera Giannoliego. Wenecja okazała się przyjazna dla widza i, inaczej niż ekskluzywne Cannes, na niego otwarta – większość filmów mogły oglądać także osoby nieakredytowane na festiwalu, z czego korzystało kilkoro moich miejscowych znajomych, skutecznie czyszcząc swoje portfele.

Tańcząc nad grobem

Włochom pozwolono nie tylko oglądać, ale także pokazać aż cztery filmy w konkursie. Nie licząc kolejnej nagrody pocieszenia dla Marca Bellocchio, którą przyznało FIPRESCI dla jego filmu „Krew z mojej krwi”, z tarczą z festiwalu wyjechała tylko Valeria Golino, laureatka Pucharu Volpiego za świetną rolę w okropnym „Per amor vostro” Giuseppe M. Gaudina. Najciekawszą z włoskich propozycji, choć wygwizdaną, okazał się „A Bigger Splash” Luki Guadagnino – tylko on jeden podjął temat kryzysu imigracyjnego, którym żyją dziś nie tylko Włosi, ale i cała Europa. Zrobił to jednak dość osobliwie, każąc patrzeć na zepsutych sybarytów o twarzach Tildy Swinton, Ralpha Finnesa, Matthiasa Schoenaertsa i Dakoty Johnson „kolonizujących” leżącą między Sycylią a Tunezją wyspę Pantelleria. Wita się ich we Włoszech pocałowaniem w rękę, odstępuje stoliki w restauracjach, oklaskuje naćpane występy karaoke, ba – przymyka się nawet oko na zbrodnie, byle tylko zostawili trochę grosza. Czy mieliśmy w ich obliczach odnaleźć samych siebie?

Werdykt

KONKURS GŁÓWNY
Złoty Lew: Lorenzo Vigas – „Desde allá”
Srebrny Lew – Najlepszy reżyser: Pablo Trapero – „El Clan”
Wielka nagroda jury: Charlie Kaufman i Duke Johnson – „Anomalisa”
Puchar Volpiego – Najlepszy aktor: Fabrice Luchini – „L'hermine"
Puchar Volpiego – Najlepsza aktorka: Valeria Golino – „Per amor vostro”
Nagroda im. Marcello Mastroianniego dla najlepszego młodego aktora lub aktorki: Abraham Attah – „Beasts of No Nation” Najlepszy scenariusz: Christian Vincent – „L'hermine”
Nagroda specjalna jury: Emin Alper – „Abluka”

KONKURS HORYZONTY
Najlepszy film: „Free in Deed”
Najlepszy reżyser: Brady Corbet – „The Childhood of a Leader”
Nagroda specjalna jury: „Boi Neon”
Najlepszy aktor lub aktorka: Dominique Leborne – „Tempête”
Film krótkometrażowy: „Belladonna”

Gdzieś na dalszym planie filmu Guadagnino widać przybyszy, którzy nie otrzymują ani imienia, ani twarzy: zamkniętych w ośrodkach ubogich uchodźców. Parcelacja możliwości swobodnego wyboru miejsca do życia dokonuje się wedle zasobności portfela oraz pochodzenia, które może być lepsze lub gorsze. Niestety Guadagnino – tak samo jak mieszkańcy wyspy – bardziej zainteresowany zdaje się kieckami Tildy i siusiakiem Ralpha niż problemem, który udało mu się jedynie musnąć. „Europa jest grobem” – mówi w „A Bigger Splash” Finnes, tańcząc później nad nim do dźwięków „Emotional Rescue” Stonesów. Wtórował mu Jerzy Skolimowski w katastroficznych „11 minutach”, który z pewną satysfakcją rozprawił się w nich ze współczesną, zajętą swoimi problemikami, Warszawą. Czuć w tym było obecną od zawsze w jego dziełach kontrę do świata. Nie jest to jednak dzieło na miarę triumfującego tu pięć lat temu „Essential Killing”, choć zuchwałością i precyzją zyskał grono fanów, dla których właśnie „11 minut” był najlepszym filmem festiwalu.

Polska reprezentacja w Wenecji w ogóle była silna, potwierdzając rosnącą rangę rodzimego kina w festiwalowym krajobrazie. Paweł Pawlikowski zasiadł w jury, a wśród filmów pokazanych w ramach Giornate degli Autori znalazł się „Klezmer” – debiut Piotra Chrzana, który pokazuje Europę jako grobowisko. Film opowiada o wiejskiej społeczności, żyjącej podczas niemieckiej okupacji na Białostocczyźnie, która odkrywa w lesie ledwo dyszącego Żyda. Spotkanie odsłania prawdziwe charaktery bohaterów, rozmiary ich własnej tragedii oraz propagandy, jakiej z różnych stron są poddawani. Ten piękny i mądry film drogi spokojnie mógłby startować w konkursie głównym, a nagroda za scenariusz byłaby dla niego na pewno bardziej zasłużona niż ta przyznana błahemu francuskiemu „L’hermine” Christiana Vincenta (występujący w nim Fabrice Luchini otrzymał za swoją rolę Puchar Volpiego).

Prawo silniejszego

Innym pokazywanym w Wenecji polskim filmem był, powstały w ramach Biennale College, „Baby Bump” Kuby Czekaja. To groteskowe studium dojrzewania młodego chłopaka, w którym doświadczenie obcości własnego ciała łączy się z wulgarnością mantry „ruchałbym” – w pewnym wieku nie sposób wyrzucić jej z głowy. Polski reżyser otrzymał za nie wyróżnienie od jury przyznającego Queer Lion. Sama statuetka powędrowała do zawstydzająco sztucznego i koniunkturalnego „The Danish Girl” Toma Hoopera. W Wenecji nagrody te zazwyczaj przypadają filmom mało eksperymentalnym i właściwie niequeerowym („Wilde Salome” Pacino w 2011 roku, dwa lata później „Tajemnica Filomeny” Frearsa) i może ma to jakąś wewnętrzną logikę w postaci przemycania pewnych wątków do mainstreamu. Tyle że „The Danish Girl” stosuje jeszcze przedemancypacyjną, cierpiętniczą strategię ukazywania osób nienormatywnych jako ofiar. Poza tym nie czuć tu serca reżysera, tylko oscarową kalkulację.

Baby Bump”, reż. Kuba Czekaj„Baby Bump”, reż. Kuba Czekaj



Z filmów podejmujących wątki LGBT dużo ciekawszy był wenezuelski „Desde allá” debiutanta Lorenzo Vigasa, który zupełnie nieoczekiwanie zgarnął Złotego Lwa, podczas gdy nagroda za reżyserię przypadła Argentyńczykowi Pablo Trapero za świetny „El Clan”. Na kończącej festiwal konferencji prasowej izraelski dziennikarz zapytał przewodniczącego jury, Alfonso Cuaróna, czy nie boi się oskarżenia o to, że werdyktem chciał promować „swoich”. Meksykanin odpowiedział, że funkcja szefa jest raczej reprezentacyjna, bo każdy głos liczy się jednakowo. Widok gremium przeczył jego słowom – jak grób milczeli pozostali członkowie znakomitego jury: Hou Hsiao-hsien, Nuri Bilge Ceylan czy Pawlikowski. Prócz Cuaróna do głosu przebiła się jedynie Diane Kruger.

Fakt, że werdykt wzbudził kontrowersje, a do Złotego Lwa pojawiało się kilku ważnych pretendentów – Gitai, Sokurow, Kaufman, Skolimowski – pokazuje, że poziom konkursu był wysoki. „Desde allá” nie było wyborem oczywistym, ale ten wybór ma sens – film broni się umiejętnie budowanym napięciem, nieoczywistymi relacjami międzyludzkimi i wizją świata, która przypomniała mi „Prawo silniejszego” Fassbindera. Właściwie film mógłby nosić taki tytuł, ukazuje bowiem nierównomiernie bogacące się wenezuelskie społeczeństwo, w którym uczucia są tylko narzędziem w grze o dominację, a najsilniejszą kartą nie jest nawet sam pieniądz, lecz – by się tak wyrazić – kapitał kulturowy. Pewnych różnic nie da się zasypać, zwycięża ten, kto ma większy dostęp do informacji – albo ten, kto jest bardziej cyniczny. Trudno uwierzyć, że „Desde allá” to pierwszy w historii Złoty Lew, który przypadł Ameryce Południowej. Wenecja nadrabia zaległości?


Na poboczach

Festiwal nie stoi samym konkursem, do którego często dopuszczane są nie tyle filmy, co po prostu duże nazwiska (szczególnie te od lat związane z imprezą), z których w tym roku jury zakpiło. Warto zaglądać do sekcji pobocznych, gdzie krążą tytuły słabiej eksponowane w festiwalowej prasie, pokazywane w mniejszych salach, autorstwa twórców, których można spotkać poza wymoszczoną czerwonym dywanem złotą klatką. Często ciekawsze. Dowodziły tego nie tylko filmy Czekaja czy Chrzana, ale choćby przestrzegający przed faszyzmem „The Childhood of a Leader” Brady’ego Corbeta, nagrodzony za najlepszy debiut oraz reżyserię w sekcji Horyzonty. Amerykański aktor, znany choćby z „Melancholii” von Triera czy „Sils Marii” Assayasa, stworzył najdziwniejszy być może film festiwalu. Objawiając własny styl, inkorporował weń obrazy znane z arcydzieł Viscontiego, Bergmana czy Hanekego, ale i elementy horroru. Odkryciem była też, nagrodzona w ramach tygodnia krytyki, „Tanna” – fabularny debiut doświadczonych australijskich dokumentalistów: Bentleya Deana i Martina Butlera. Odtwórcy głównych ról w tym nakręconym w całości w rdzennym języku mieszkańców Vanuatu eposie wzbudzali sensację na uliczkach Lido, gdzie przybyli w strojach tradycyjnych dla swego plemienia – czyli praktycznie nago.

„The Childhood of a Leader” Brady’ego Corbeta„The Childhood of a Leader”, reż. Brady Corbet


Przechodnie byli zachwyceni, co rusz prosząc ich o wspólne zdjęcie. Dziennikarze zaś spierali się, czy zachować kamienną twarz, czy dać się spontanicznie ponieść impulsowi. Jak się okazuje, wciąż nie wiadomo jak zachować się wobec radykalnej inności. Chciałbym wierzyć, że obecna na weneckich ekranach wielokulturowość pozwala jednak w odgradzającej się murami Europie na większą humanitarność – bo taka jest stawka „Tanny” i kilku innych weneckich tytułów.

Oprócz snucia opowieści, ważne było przesłanie: antywojenne w „Beasts of No Nation” Cary’ego Fukanagi (nagroda Marcello Mastroianniego dla odkrycia aktorskiego – Abrahama Attahy), proekologiczne w pokazanym pod koniec festiwalu chińskim „Behemocie” czy antypatriarchalne w „El Clan”. Podejrzany wydawał się jedynie „The Endless River” południowoafrykańskiego reżysera Olivera Hermanusa (na polskich ekranach oglądaliśmy jego „Piękno”). Zostawiał zło nie tylko bez kary, ale i bez komentarza, jakby godząc się na jego obecność i ekspansję. Pocieszające, że widownia film wybuczała, a jurorzy zupełnie zignorowali.

Specjalną nagrodę jury przyznało natomiast – znów nieoczekiwanie – tureckiej „Abluce” Emina Alpera, będącej studium choroby psychicznej i przenoszenia zewnętrznego zagrożenia do wewnątrz. Reżyser mówił, że nakręcił swoją opowieść jako film futurystyczny (na drugim planie oglądamy zamieszki, pożary, ataki terrorystyczne), jednak prowokacje wobec kurdyjskiej mniejszości w Turcji z ostatnich tygodni sprawiły, że stał się on przerażająco współczesny. Być może tegoroczny festiwal w Wenecji wskazywał, że taka jest też rola kina – przestrzegać przed zagrożeniem wojną, nienawiścią, obojętnością? Nawet jeśli samo kino nie jest w stanie ich powstrzymać.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.