ADAM KRUK: Niektóre głosy powszechnie kojarzą się z konkretnym gatunkiem filmowym lub programem telewizyjnym. Głos Tomasza Knapika przylgnął do filmów wydawanych na kasetach VHS w latach 90., Stanisława Olejniczaka – do „Mody na sukces”, pani natomiast mocno utożsamiany jest z filmami przyrodniczymi. W jaki sposób została pani pierwszym polskim głosem flory i fauny?
KRYSTYNA CZUBÓWNA: „Szufladkowanie” głosów, tak jak i ról aktorskich, wynika z ich powtarzalności i utrwalaniu się w pamięci odbiorcy. Co do mnie – wyboru dokonała autorka cyklu „Zwierzęta świata”, Alicja Romaniuk. W latach 80., kiedy Telewizja Polska miała już dwa programy i wydłużał się ich czas antenowy, pojawiało się coraz więcej filmów, również dokumentalnych, w tym przyrodniczych. Rozpoczęłyśmy współpracę, bo autorka cyklu postanowiła, że jej filmy czytać będzie kobieta, a nie mężczyzna. Zawód lektora był zawsze postrzegany jako stricte męski – jest tak do dziś, przeciwko czemu oczywiście się buntuję. Wielokrotnie czyniono zakusy, by i „Zwierzęta świata” czytał ktoś inny. Uważano, że skoro w tle słychać oryginalny głos męskiego lektora, nie może go „przykrywać” głos kobiety, choć odwrotna sytuacja nigdy nikomu nie przeszkadzała. Zdecydowana postawa Alicji zaowocowała tym, że filmy te czytam do dziś, chociaż autorki cyklu już nie ma z nami. Pomijając mój sposób ich podawania, ten rodzaj filmów zawsze będzie cieszyć się uznaniem odbiorców.
Jak filmy przyrodnicze zmieniały się na przestrzeni lat?
Dzisiaj – nad czym ubolewam – są mniej treściwe pod względem merytorycznym, ale w obrazku dużo się dzieje. Dla współczesnych narzędzi do rejestrowania obrazu i dźwięku nie ma rzeczy niemożliwych. Dawniej to, czego nie udało się uchwycić okiem kamery, trzeba było dopełnić słowami. Dziś epatuje się obrazkiem, zaniedbując znacznie ciekawszą kiedyś narrację. Wyjątkowy pod tym względem jest David Attenborough. Przez kilkadziesiąt lat nie zmienił sposobu narracji. Jego fabularyzowane dokumenty – tak je nazywam, co nie znaczy, że jest w nich miejsce na fikcję – do dziś cieszą oko i ucho. Sir Attenborough jest niedościgłym wzorem. Jego filmy lubię czytać najbardziej.
Krystyna Czubówna
Polska dziennikarka, prezenterka programów informacyjnych oraz lektorka filmów przyrodniczych i audycji radiowych. Z wykształcenia prawnik. Jako lektor czyta przede wszystkim dla Baby TV, TVP, TVN Style i Planete. Współpracuje z Polskim Radiem, m.in. przy realizacji słuchowisk, audycji muzycznych i czytaniu książek. W Programie 3 Polskiego Radia była do niedawna lektorką audycji muzycznej „Pod dachami Paryża” autorstwa Barbary Podmiotko. Jej głos usłyszeć można także w wakacyjnym radiowym serialu przyrodniczym „Co w trawie piszczy” (RMF FM) oraz na polskim kanale Animal Planet.
Jak zmieniał się sposób nagrywania do nich polskich wersji lektorskich?
Epoka cyfrowa, w której żyjemy, przyszła w sukurs czytającym. Oryginalny głos lektora, efekty, muzyka, obraz – wszystko jest na osobnych ścieżkach i w dowolnym miejscu robi się „wgrywkę”. Trwa to ułamki sekund. Kiedyś trzeba było przeczytać film od początku do końca bez pomyłki, żeby nie zaczynać od nowa. W miarę rozwoju technologii „wgrywki” były możliwe, ale znalezienie właściwego miejsca na taśmie zajmowało dużo czasu, więc im lepszy był lektor, tym sprawniej szło nagranie.
Dlaczego wciąż wśród polskich lektorów filmowych tak mało jest kobiecych głosów?
To jest tylko wrażenie, któremu ulegamy, ponieważ kobiety nie czytały i nadal nie czytają filmów fabularnych, których jest znacznie więcej niż dokumentów. Mowa oczywiście nie o kanałach tematycznych, lecz o najpopularniejszych ogólnopolskich stacjach. Ich program zdominowany jest przez sitcomy i filmy fabularne, a te czytane są wyłącznie przez mężczyzn.
Kiedy lektor może pozwolić sobie na większą emfazę, a kiedy absolutnie powściągnąć musi jakąkolwiek intonację?
Ile form wypowiedzi dziennikarskich, tyle sposobów ich czytania. Najcięższym grzechem jest „podgrywanie” filmu fabularnego. Tu tekst czyta się „na biało”, bo w klimat filmu wprowadza nas to, co dzieje się na ekranie. W filmie dokumentalnym można pozwolić sobie na dużo więcej, ale na jak dużo i w którą stronę to powinno podążyć, decyduje przede wszystkim temat filmu – są i takie, w których owo „przegranie” również będzie nie na miejscu. Nie ma tu schematów ani podręczników. To jest zawód, w którego arkana można wejść tylko, jeśli się czyta, czyta i jeszcze raz czyta oraz jeśli miało się mistrzów. Moimi byli wielcy spikerzy, lektorzy i reżyserzy Polskiego Radia, bo dawniej telewizja, angażując lektorów filmowych, posiłkowała się głosami radiowców.
Jak trafiła pani do Polskiego Radia? Nie studiowała pani aktorstwa…
Nie studiowałam, choć miałam takie dziewczęce marzenia. W radiu znalazłam się w przerwie między jednymi studiami a drugimi. Początkowo chodziło mi jedynie o przeczekanie do czasu kolejnych egzaminów. Ale... namówiona przez kolegę dziennikarza stawiłam się na przesłuchanie mikrofonowe i okazało się, że jestem dobrym materiałem do zawodu lektora. Nie trzeba było nade mną pracować, a kunszt tego fachu zdobywałam przy warsztacie, czyli przed mikrofonem.
Jak definiuje pani zawód lektora?
Dzisiaj pojęcie zawodowego lektora oznacza coś innego niż kiedyś. Nie ma tamtego radia, reżyserów radiowych, wymogów, które stawiano każdemu, kto chciał zająć miejsce przed mikrofonem. Wtedy było tak: Polskie Radio zatrudniało spikerów i lektorów. Były to dwa różne zawody. Spiker na żywo zapowiadał, podawał czas, czytał wiadomości i komunikaty – był kimś w rodzaju gospodarza programu. Lektor nagrywał przygotowane wcześniej audycje. Nad wszystkim czuwał reżyser, bo to on decydował o antenowym kształcie audycji. Dziennikarze także mogli prezentować na antenie swoje audycje. Ich też obowiązywały karty mikrofonowe – oczywiście wymagania stawiane zawodowym lektorom były wyższe. Lektorów dzielono na trzy kategorie – od jej rodzaju zależała wysokość wynagrodzenia. Najprostsza motywacja do doskonalenia się. Aby przejść z kategorii trzeciej do drugiej, z drugiej do pierwszej czy z pierwszej do najwyższej, jaką była tak zwana LS – lektorsko-spikerska, uprawniająca do czytania tekstów „na żywo” – zdawało się egzaminy. Były też wymogi czasowe – nie dało się „przefrunąć” kolejnych stopni, musiał upłynąć odpowiednio długi czas. Było więc kiedy to rzemiosło doskonalić. A jeśli miało się autentyczny talent, można było dojść do mistrzowskiej formy.
Większą rolę odgrywał tu talent czy lata terminowania i praca nad głosem?
Jak to w sztuce bywa: wszystko razem. Dzisiaj jednak brakuje poligonu doświadczalnego. Każdy czyta więc, jak potrafi.
Kogo pani wspomina jako swoich mistrzów?
Historię Polskiego Radia „pisały” tylko wielkie głosy. Ja wspominam Macieja Kwiatkowskiego, Jerzego Rosołowskiego, Juliusza Rolanda. Przysłuchiwać się im było wielką przyjemnością, a zasiąść obok nich w studiu – ogromnym zaszczytem i wyróżnieniem. Wśród spikerów i spikerek – bo akurat ten zawód nie był zdominowany przez mężczyzn – wielką postacią była dla mnie choćby Stella Weber. Nie do przecenienia są uwagi, jakie dawał wtedy niepracujący już czynnie jako spiker, ale wciąż aktywny w Poradni Językowej Polskiego Radia Bolesław Kielski czy Miłosz Stajewski – autor słownika wymowy w 33 językach. Dziś nazwiska te być może nic nikomu nie mówią, ale ja jestem z pokolenia, które wychowało się na takich właśnie postaciach. Wykształciło i wykarmiło mnie Radio, które było wszechnicą języka polskiego.
Kiedy zaczęło się to pauperyzować?
W pierwszej połowie lat 70. Na antenie Polskiego Radia ukazało się „Lato z Radiem” – pierwsza w dziejach audycja na żywo. Jej popularność spowodowała, że ten sam zespół zaczął przygotowywać codzienną, całoroczną, informacyjno-publicystyczną audycję „Sygnały dnia”. Dzisiejszy radiosłuchacz przyzwyczajony już jest do tego, że wszystko jest na żywo, a ten, kto mówi, najczęściej jednoosobowo wykonuje czynności dawniej zarezerwowane dla kilku osób. To jednak odbija się na jakości tego, co płynie z eteru. Każdy może usiąść przed mikrofonem, mówić co chce i jak chce. Z chwilą pojawienia się stacji komercyjnych nikt już nie wymagał od radiowców, żeby mieli kartę mikrofonową. Boleję nad tym, bo jeżeli nie będziemy dbali o kulturę języka polskiego, to sczeźniemy jako naród.
Jeszcze do zeszłego roku prowadziła pani w Programie Trzecim Polskiego Radia audycję „Pod dachami Paryża”, będąc głosem przygotowującej ją Barbary Podmiotko. Przechowywała ona dawne, dobre tradycje.
To był wyjątek potwierdzający regułę, że dziennikarze sami czytają swoje audycje. Byłam głosem Basi od lat 80. Robiłyśmy wspólnie „Pod dachami Paryża”, „W kręgu ballady”, „Piosenka to mały teatr”. Później, kiedy podziękowano w Trójce spikerom i lektorom, dziennikarze zostali sami ze swoimi audycjami. Po latach wróciłyśmy do współpracy przy francuskiej piosence z powodu choroby Basi. Audycja zniknęła z anteny wraz z jej odejściem.
Czy po wymarciu zawodu lektora radiowego, lektor filmowy jest w stanie przejąć ciężar podtrzymywania kultury języka polskiego?
Nie, jeśli będą to przypadkowi ludzie. Często są to nawet dobre głosy – tak zwane głosy mikrofonowe – ale brakuje wiedzy ogólnej, kultury osobistej, gruntownej znajomości języka polskiego, nie wspominając o poprawnej wymowie nazw obcojęzycznych. Wciąż istnieje przekonanie, że to, co słyszymy w radiu i telewizji, jest językowo poprawne. Bądźmy więc odpowiedzialni za słowa. Nie musimy wiedzieć wszystkiego, ale dobrze jest mieć wątpliwości, stawiać znaki zapytania. Poradnie językowe są dostępne dla wszystkich. Grzechem nie jest nie wiedzieć, ale nie pytać.