Wydanie przez muzyka autobiografii zazwyczaj nie stanowi ważnej cezury w jego zawodowym czy prywatnym życiu. Rzadko bywa również wydarzeniem literackim (wyjątkiem stały się np. „Kroniki” Boba Dylana). To głównie kaprys, forma spowiedzi czy w końcu próba pozamuzycznego zaistnienia po latach niebytu. Zamiast uczestniczenia w programach talent show resztką zdrowego rozsądku muzyk wybiera taką formę przypomnienia o sobie. Książka jest mimo wszystko pewną nobilitacją podkreślającą w mniemaniu gwiazdy jej artystyczny status. Czytając najważniejsze biografie polskich muzyków wydane w ostatnich latach, nietrudno zakwalifikować je przede wszystkim do kategorii publicznej spowiedzi właśnie (Adam Darski z Behemotha autobiografię nazwał nawet zaskakująco „Spowiedź heretyka”). Niezależnie od tego, czy artysta wybiera taktykę wzmacniania legendy własnej postaci czy jej demitologizację, niemal zawsze efekt jest ten sam: czujemy rozczarowanie.
Tę drugą drogę wybiera Tomek Lipiński, lider Brygady Kryzys, Tiltu, przez moment także członek grupy Izrael, z którym wywiad-rzeka „Dziwny, dziwny, dziwny” przeprowadził Piotr Bratkowski.
Lipiński był (i zapewne jest) w życiu Bratkowskiego twórcą ważnym. W wierszu „Walkman” (maj 1986 – styczeń 1987) autor „Nauki strzelania” wymieniając muzyków mających na niego wpływ, pisał m.in. „dziękuję wam wszystkim: / i tobie Franz, gdy śpiewasz o tym by / ludzie nie liczyli na nic prócz własnego rozumu” (Franz to przezwisko lidera Brygady Kryzys).
„Dziwny, dziwny, dziwny” nie jest opowieścią wyłącznie o Lipińskim, ale również o Bratkowskim. Obaj pochodzą z inteligenckich warszawskich rodzin i urodzili się w 1955 roku, wychowywali w jednym środowisku, choć mimo wielu znajomych poznali dość późno. W końcu zarówno Bratkowski, jak i Lipiński zajęli się w tym samym czasie liryką, więc gdy Lipiński w czasie stanu wojennego nagrywał z Brylewskim „Brygadę Kryzys”, na której padało: „Stracisz swoje sny / Stracisz swoje sny / Stracisz swoje sny / Stracisz je i Ty, i Ty / Obudź się!”, Piotr Bratkowski w utworze „13 grudnia 1981” pisał: „13 grudnia, w Barcelonie, / baskijski obrońca, Antonio Goicochea / brutalnie sfaulował najlepszego piłkarza drużyny / gospodarzy, Bernda Schustera. / Od tego czasu w Katalonii jeszcze bardziej / nie lubią Basków”.
Nie dziwi więc dwoistość tej opowieści. Relacja Bratkowski-Lipiński jest zupełnie inna niż chociażby Rafała Księżyka (r. 1970), autora trzech wywiadów rzek, rocznikowo bliskiego Tymonowi Tymańskiemu (r. 1968) , ale już nie innym rozmówcom: Tomaszowi Stańko (r. 1942) czy nawet Robertowi Brylewskiemu (r. 1961). O ile więc Księżyk, podobnie jak Krzysztof Gajda rozmawiający z liderem Pidżamy Porno Krzysztofem Grabowskim, przyjmuje rolę specjalisty, wnikliwego analityka, to Bratkowski raczej opowieść Lipińskiego uzupełnia, dopełnia własnymi refleksjami. Nie jest to jednak nagminne, ponieważ przy wielu „ważnych tematach”, jak narkomania czy depresja, Bratkowski odchodzi na bok i pozwala Lipińskiemu opowiedzieć historię po swojemu, uznając intymność oraz indywidualność przeżyć.
Tomek Lipiński, Piotr Bratkowski, „Dziwny, dziwny, dziwny”, The Facto, 300 stron, w księgarniach od kwietnia 2015„Dziwny…” koresponduje (niejawnie) z „Kryzysem w Babilonie” (2012), czyli rozmową, którą przeprowadził z Brylewskim, kolegą Lipińskiego z Brygady Kryzys, Rafał Księżyk. W 2014 roku Brylewski ogłosił dramatycznie na Facebooku, że nie stać go na jedzenie i ostrzegał, żeby nie iść jego drogą. Mając w pamięci to wyznanie, można z dystansem patrzeć na opowieści Lipińskiego na temat pogubienia się w nowych czasach. To nie jest tak, że Lipiński jak lew walczył o swoją niezależność i zupełnie nie radził sobie w nowej rzeczywistości. Drogi jego i mainstreamu przecinały się często: pracował w BMG, potem był naczelnym „Aktivista” i w końcu członkiem Akademii Fonograficznej, ciała przyznającego nagrody Fryderyki.
Mimo wszystko „Dziwny, dziwny, dziwny” to przede wszystkim rozliczenie z punkrockową przeszłością, a nawet jej zanegowanie. Lipiński buduje swój obraz od nowa, dystansując się od wykreowanej przez dekady figury. Mówi: „Mniej ważne na różnych etapach było, jaką muzykę gram – przecież nie grałem punk rocka właściwie nigdy”. Przypomina też, że samo hasło „No future” było u nas źle rozumiane, bo przecież u Sex Pistols pada również: „We're the future, you're future”, nie mówiąc o tym, że w Polsce punk pojawił się w momencie, kiedy w Wielkiej Brytanii właściwie w takiej formie się bezpowrotnie skończył. Lipiński wspomina także, że kiedy grał na początku lat 80. koncerty, organizatorzy promowali je jako „punkrockowe”, choć sam się pod tym nie podpisywał.
Widać w tym uzasadnioną przekorę, która przewija się zresztą przez całą książkę. Stwierdzenie „nie grałem punk rocka” ma tylko wzmocnić wymowę całości. Muzyk opowiada Bratkowskiemu: „Nie czuję się komfortowo, jak czytam, że riff «Centrali» jest typowym przykładem brylewszczyzny, ponieważ to ja go wymyśliłem”. Wspomina też, że festiwal w Jarocinie nie miał w sobie nic z braterstwa, ponieważ zespoły były nierzadko ulokowane w hotelach z niespotykanym jaki na tamte czasy luksusami, kiedy publiczność nie mogła liczyć na nic, poza polem błota.
Słusznie więc wypomina Bratkowski swojemu rozmówcy pewną niekonsekwencję, kiedy rzuca: „Z jednej strony opowiadasz o swoim wkurzeniu za zbitkę pojęciową Tomek Lipiński – legenda punk rocka. Z drugiej – w chwilach krytycznych zwykle wracasz do kolejnych wcieleń Tiltu lub Brygady Kryzys. Trochę jak dziecko, które w sytuacji zagrożenia układa się w pozycji embrionalnej”.
Trafny jest tytuł książki „Dziwny, dziwny, dziwny”. Odnosi się nie tylko do piosenki Tiltu, ale też do niepewnej postawy Lipińskiego. Z jednej strony stara się on dekonstruować swój mit rockmana, z drugiej przed kolejnymi opowieściami mamy wrażenie zawahania spuentowane właśnie słowem „dziwny”. „Nie czas? Może już nie czas? Nie wiem, dziwne, dziwne”, kiedy opowiada o nieudanej próbie nawiązania kontaktu z byłym przyjacielem. „Dziwny, dziwny sen”, gdy opowiada o nocy przed pójściem do nowej szkoły i związanych z tym lękach. „To był dziwny moment” – mówi o wprowadzeniu stanu wojennego. I tym (dziwnym) trafem czytelnik nie jest już pewny, czy muzyk mówiący od lat o sile rozumu brzmi wiarygodnie.
W Krakowie po staremu
Gdy zamiast demitologizowania własnej postaci, muzyk (i przeprowadzający z nim wywiad dziennikarz) na siłę ją podkręcają, jest niestety znacznie gorzej. Niepoważne podejście do lektury wywiadu-rzeki Macieja Maleńczuka narzuca już sama okładka. „Dziwny…” to Tomek Lipiński z kilkudniowym zarostem. Szpakowaty, z zaciśniętymi ustami, skupiony. O starych czasach przypomina tutaj jedynie złoty kolczyk wbity w lewe ucho. Może powaga tej fotografii (nienaturalnie wyostrzona) ma w sobie drobny fałsz, ale rozmywa się on w trakcie lektury, już po kilku akapitach.
„Maleńczuk. Ćpałem, chlałem i przetrwałem”, Czerwone i Czarne, 336 stron, w ksiegarniach od kwietnia 2015Fałsz okładki drugiej książki ciągnie się niestety niemal przez całą lekturę. Maciej Maleńczuk posypany jest tu czymś, co ma niewątpliwie przypominać kokainę. Grymas na twarzy, jakby mu ktoś tym proszkiem dopiero co sypnął w twarz. Postawiony kołnierzyk, przymknięte oczy. Gdybyśmy mieli wątpliwości, tytuł nas ich pozbawia: „Ćpałem, chlałem i przetrwałem”. Naturalnie więc Barbara Burdzy pyta na początek o „pierwsze odurzenia”. Maleńczuk odpowiada, że miał wtedy siedem lat, wypił spirytus i zapalił papierosa. I nie ma się co czytelnik łudzić, bo narracja narzucona przez Burdzy skupia się przede wszystkim na narkotycznych przygodach lidera Homo Twist, co okazuje się paradoksalnie największym mankamentem tej opowieści. „Nikt jeszcze w Polsce nie opowiedział tak szczerze o swoich nałogach” – brzmi tekst blurba. Serio?
Biografię Macieja Maleńczuka można streścić więc w jednym akapicie: spirytus, papierosy, czaj, parkopan, heroina, trawa, heroina, heroina, heroina, heroina, metadon, bieluń dziędzierzawa, LSD, kokaina, kokaina, heroina, haszysz, amfetamina, wódka, wódka, wódka... Ot, cała książka. I pewnie wydawca chciał ją sprzedać jako historię o upadku człowieka, który się podniósł i niczego nie żałuje, chociaż oczywiście od czasu do czasu musi rzucić gorzką i banalną refleksją o tym, żeby jednak na pewne rzeczy uważać.
Uważajmy chociażby wtedy, gdy podgrzewamy aceton do produkcji heroiny – lepiej użyć kuchni elektrycznej, bo inaczej może się zapalić i nieszczęście gotowe. Oczywiście nigdy nie należy używać igieł używanych przez kogoś, bo można dostać HIV, choć Maleńczuk nie dostał. Oto garść cytatów: „Wszystkim ćpunom polecam metadon, gdyż nie trzeba się kłuć. Tylko kurwa uwaga! Nie więcej niż pięćdziesiąt gram, bo naprawdę…”, „Chciałbym zaznaczyć, że z mojego rozeznania wynika, że nie należy odstawiać ćpunów od towaru. To jest najgłupsza rzecz na świecie. Chcecie, żeby ten wasz artysta żył, czy chcecie go, kurwa, zabić?”, „Mogę uznać, że heroina to najlepszy, najwspanialszy, najsilniejszy narkotyk na świecie. Mogę to wszystko powiedzieć, ale nie mogę, nie powinienem tego nikomu polecać. Marihuana nie powoduje nawet utraty kondycji” itd. Przez obszerne fragmenty książki Maleńczuk wciela się po prostu w rolę wujka dobra rada z narkomańskiego bajzlu. Trudno powiedzieć, czy jego rekomendacje, poza dostarczeniem dreszczyku emocji, niosą ze sobą jakąś wartość.
Narkotyczna eskapada Maleńczuka zaczęła się na dobre po wyjściu z więzienia, do którego trafił za odmowę pójścia w koszary (w tym samym czasie odbywał tam wyrok za dezercję Andrzej Stasiuk). Przysłania ona niestety inne fragmenty jego życiorysu. Z książki wynika, że więzienie, psychiatryk, granie na ulicy wydają się mniej ważnym elementem życia Maleńczuka, a przecież to one, podobnie jak przyjaźnie, o których wspomina, bardziej ukształtowały go jako muzyka (więcej miejsca poświęca jedynie Ryszardowi Riedlowi czy Antoniemu Radwanowi). Sam zresztą podkreśla w opowieści, że to właśnie gitara spowodowała, że nie umarł od ćpania, bo granie okazało się dla niego dużo ważniejsze.
Cieszą więc fragmenty, kiedy Maleńczuk opowiada bez przerywania (podobnie jak w przypadku książki Bratkowskiego). Można odnieść wrażenie, że dotyczy to sytuacji, kiedy chce mieć pełną kontrolę nad opowieścią (a nie być kierowany na konkretne tory). Opowieści o więzieniu czy zmarłych znajomych są więc fragmentami najciekawszymi, choć niepozbawionymi charakterystycznej dla muzyka maniery przekraczania granic intymności. Nie ma on problemu z mówieniem o bohaterach z nazwiska czy dokładnych opisach osobistych sytuacji („Ona to może przeczyta” – rzuca Burdzy, „Ale to nie tak…” – odpowiada Maleńczuk). Ot, krakowskie plotkarstwo znane chociażby z „Katechetów i frustratów” Świetlickiego i Dyducha.
Ryzykowne było powierzenie tej opowieści byłej menadżerce Barbarze Burdzy. Nie tylko ze względu na sprowadzanie narracji niemal wyłącznie do narkotykowych opowieści. Nie mówiąc również o dość swobodnie potraktowanej redakcji. Maleńczuk mówi na przykład: „Drugi etap [brania heroiny] to końcówka lat 90., kiedy zszedłem już z ulicy, a jeszcze nie zdążyłem założyć Homo Twist” (s. 127), tymczasem Homo Twist został założony w roku 1993 i rozpadł się według słów samego Maleńczuka (s. 87) po nagraniu płyty „Cały ten seks” (1994) właśnie z powodów narkotykowych członków grupy. Wspominając Antoniego Radwana, któremu swoją drogą Homo Twist poświęcił świetny utwór, mówi, że przyjaciel powiesił się „kilka czy kilkanaście lat temu”, ale dwie strony dalej dokładnie podaje datę 2004. Takich niedbałości jest zresztą jeszcze kilka, co wskazuje najpewniej na to, że autorzy książki drugi raz jej pewnie nie przeczytali.
Szkoda w tej całej historii samego Maleńczuka. Muzyk został sprowadzony jedynie do roli byłego barda po przejściach leżącego na kozetce u psychologa, zmuszonego poruszać się w ustalonych ramach terapii. Lider Homo Twist ceniący sobie wolność jest przecież gawędziarzem i każde wtrącenie w jego całkiem ciekawe historie wybija czytelnika z rytmu.
Książka Maleńczuka to niestety mało udana opowieść o tym, że „można wyjść z największego gówna”, tylko trzeba kochać muzykę i mieć silny organizm. Opowieści, o których plotkował Kraków (narkotykowe libacje, posądzenie o homoseksualizm, bijatyki) streszczone w ten sposób tracą swój urok. Te same historie, które znamy ze świetnych „Ach proszę pani”, „Antoniego Radwana”, „Twist Again”, „Arkadiuszu” czy nawet „200 złotych”, w wywiadzie stają się chłodną i kiepsko sklejoną relacją.
Niepotrzebni
W filmie „Pocztówki z Republiki Absurdu” (2014) w reżyserii Jana Holoubka, para młodych Szwedów przyjeżdża do komunistycznej Polski, aby nakręcić film o swoich rówieśnikach. Akcja rozgrywa się w roku 2014, obrady okrągłego stołu w 1989 roku skończyły się fiaskiem, więc w dalszym ciągu tkwimy w biedzie, patrząc z zazdrością na Zachód. W jednej z ostatnich scen warszawska młodzież zbiera się na nielegalnym koncercie hip-hopowego zespołu Pro8l3m, który wykonuje utwór „Krzyk” odwołujący się do samospalenia Ryszarda Siwca w 1968 roku.
Kiedy tysiące luster, odbija tysiące prób
Odbija tysiące snów, gasnących jak szlug
Kiedy krzyk tysięcy głów, jest milczący jak trup
Jeden obraz wart jest więcej, niż tysiące słów
Koncert zostaje rozbity przez policję, a kilkadziesiąt osób aresztowanych. Zespół Pro8l3m jest nazywany w filmie składem kultowym.
Piszę o tym dlatego, żeby pokazać ciekawe w tym kontekście spojrzenie Holoubka. Otóż zespoły, które były głosem pokolenia w latach 80. (Brygada Kryzys, Tilt), nie zostały odrzucone w nowej rzeczywistości, bo zmienił się system, ale dlatego że zwyczajnie się zestarzały, a ich przekaz stał się nieaktualny. Można zaryzykować tezę, że gdyby komunizm przetrwał kolejne lata, to w Polsce i tak rap stałby się muzyką młodych buntowników. Być może dotarłby nad Wisłę z opóźnieniem, ale jednak. W rzeczywistości minęły lata, zmienił się system, muzycy zaś, którzy urodzili się przed latami 70., są w postrzeganiu kolejnego pokolenia uważani za beneficjentów kapitalizmu (co świetnie skomentowali na początku XXI wieku Cool Kids of Death).
Zresztą sami muzycy mają problem z ustaleniem, do kogo ich opowieści są w zasadzie skierowane. Bratkowski z Lipińskim nie ukrywają, że zależy im na warszawskich rówieśnikach (w tekście np. nie ma wyjaśnień, co oznaczało chodzenie do konkretnego warszawskiego liceum oraz czym był akademicki klub Riviera). Z kolei Maleńczuk z Burdzy starają się swoje dzieło skierować do jak największej grupy odbiorców. Przybiera to nierzadko formę karykaturalną, kiedy na przykład czytelnikowi musi zostać wytłumaczone, że „obstawić pojarkę” to „podzielić się z kimś swoim szlugiem”.
Problem w tym, że w obu książkach bohaterowie nie mówią nic, co zainteresowałoby młodego odbiorcę. Może to kwestia używanego przez nich języka: mentorskiego u Lipińskiego, uliczno-gawędziarskiego u Maleńczuka? Może po prostu brzmią oni nieautentycznie i wzmagają u odbiorcy nieufność? Tutaj odpowiedź mogą stanowić ostatnie piosenki, które bohaterowie nagrali. Lider Homo Twist skupił się na antyputinowskiej narracji („Vladymir”, „Sługi za szlugi”), a Lipiński odśpiewuje hymn pochwalny do generała Kuklińskiego („Czy pamiętasz kim był Jack Strong? Podnieś ręce do góry, chcę widzieć las rąk/ On tu żył między nami, on tu był wśród nas/ Nie pozwólmy nigdy by płomień pamięci zgasł”). Stąd już tylko krok od politycznej agitacji, przed którą ostrzegali muzycy w latach swojej świetności. Być może obaj rozumieją, że lepiej już sobie to w książce odpuścić i skupić się na tym, co może zainteresować przede wszystkim ich rówieśników (Lipiński) albo tabloidy i telewizje śniadaniowe (Maleńczuk).