Technologia zostaje z nami na dobre
Carsten S. / Flickr Attribution-NonCommercial-NoDerivs 2.0 Generic

Technologia zostaje z nami na dobre

Rozmowa z Corym Doctorowem

Technologia ma swoją logikę i rytm. Ale w obrębie tej logiki możemy w nią ingerować poprzez kontrakty społeczne i normy – rozmowa z kanadyjskim pisarzem i aktywistą internetowym

Jeszcze 4 minuty czytania

PAULINA KAUCZ: Z ilu urządzeń elektronicznych korzystasz na co dzień?
CORY DOCTOROW: Z niewielu. Ale staram się wiedzieć, gdzie są i ile z nich ma informacje na mój temat. Czy są zaktualizowane, załatane, dobrze zabezpieczone, czy dane są zaszyfrowane. Dlatego też nie korzystam z chmury.

Nie korzystasz?
Do niczego, co jest poufne. Mam gmaila w telefonie i asystentkę, która codziennie wysyła mi zaszyfrowanego maila z planem dnia. Poza tym całą pocztę trzymam na dysku. Niech pomyślę, mam telefon, zegarek, laptopa i tablet, z którego wyrzucam Androida i instaluję oprogramowanie open source'owe. Używam go w biurze, kiedy mam wideokonferencje ze szkołami, bo lubię sobie pochodzić w trakcie mówienia.

Cory Doctorow

Kanadyjski pisarz science fiction, dziennikarz, bloger, krytyk nowych technologii. Jest współautorem portalu Boing Boing, zwolennikiem licencji Creative Commons, był też dyrektorem Electronic Frontier Foundation na Europę i współzałożycielem Open Rights Group – organizacji pozarządowych, które walczą o przestrzeganie praw człowieka w sieci. W listopadzie zbiór jego esejów „Kontekst. Eseje o wydajności, kreatywności, rodzicielstwie i polityce w XXI w.” został wydany przez Fundację Nowoczesna Polska.

To faktycznie niewiele.
Czasem pomagam córce z jej laptopem i przełączam kable między DVD, konsolami i telewizją. A, mam też radio cyfrowe. Rano słucham BBC. Tak mniej więcej wyglądają moje interakcje z mediami.

Myślałam, że jesteś jednym z tych, którzy mają po kilka smartfonów, laptopów, tabletów, pecetów i Bóg wie, czego jeszcze. Ale z drugiej strony po przeczytaniu „Kontekstu” miałam poczucie, że jesteś bardzo uporządkowaną osobą.
Tak, jestem chyba całkiem nieźle zorganizowany. Ale to nie wynika z mojej natury. Raczej z tego, że jest dużo rzeczy, które chcę robić. Jedyne, co jest gorsze od konieczności bycia dobrze zorganizowanym i rezygnacji z niezobowiązującego spędzania czasu na rzecz zrobienia czegoś ważnego, to robienie czegoś niezobowiązującego i dojście do wniosku, że nie zrobiło się czegoś ważnego. Lepiej rezygnować z tego, co chcesz robić teraz, w imię tego, co chcesz robić najbardziej. To chyba cytat, który skądś ukradłem.

Podobał mi się fragment książki, w którym dzielisz się swoimi szczegółowymi pomysłami na to, jak efektywnie zarządzać mailem albo chronić swoje hasła. Strasznie to skomplikowane.
Mnie się zdaje bardzo proste.

Większość z nas zachowuje się w internecie dużo bardziej intuicyjnie i mniej świadomie niż ty.
Regularnie wykonuję backupy, ale nie dlatego, że wedle jakiejś abstrakcyjnej wiedzy kopie bezpieczeństwa są ważne, tylko dlatego, że kiedyś straciłem dane, które były dla mnie istotne i słono za to zapłaciłem. Uczę się na błędach. Tendencja do korzystania z maila rośnie. Z dnia na dzień wysyłamy ich coraz więcej. Jeśli nie wszyscy dotarli jeszcze do punktu, w którym rozmiar skrzynki pocztowej może wpakować ich w tarapaty – wkrótce do niego dotrą. I będą musieli wypracowaćnowe dobre nawyki. To nie abstrakcja, to zwracanie uwagi na to, co się zmienia.

Nie sądzisz, że to frustrujące? Nasza komitywa z nowymi mediami pociąga za sobą tyle dodatkowych spraw, za które musimy wziąć odpowiedzialność, wobec których musimy być czujni.
Część z tego wynika ze „złych ustawień domyślnych”. Na przykład to, że możesz nieodwracalnie wyeksponować czyjąś prywatność poprzez otagowanie zdjęcia. A w szerszej perspektywie to wynika z tego, że Facebook poświęca bardzo dużo energii, żeby doprowadzić do ujawnienia o naszych znajomych tych informacji, których oni sami jeszcze nie ujawnili. Tego obszaru internetu możemy unikać albo możemy starać się go naprawić, zmuszając firmy takie jak Facebook do zmian. Możemy też tworzyć lepsze narzędzia i zachęcać ludzi do ich używania. Reszta to fair trade.

A przez fair trade rozumiesz? 
Moi dziadkowie byli w Armii Czerwonej, oboje zdezerterowali. Zniszczyli swoje papiery w Azerbejdżanie i zostali rozdzieleni. Dziadek był Polakiem, więc babcia pomyślała, że będzie chciał wrócić do Warszawy i przyjechała tutaj, żeby na niego poczekać. Wkrótce oboje przeprowadzili się do Kanady. Ale z resztą rodziny z Petersburga udało się babci skontaktować dopiero po dziesięciu latach, w 1956 roku. Rozmawiali przez telefon raz w miesiącu, w dodatku bardzo krótko. Koszt bycia z bliskimi bywa szalenie wysoki. Kiedy mamy wszystkich w zasięgu, nie potrafimy go nawet oszacować. Więc pewnie – odczuwamy negatywne aspekty technologii, ale to, co zyskujemy, przeważa. Choć staje się wymierne tylko wtedy, gdy odniesiemy się do tego, czego już nie ma. Nie możemy się od technologii odwrócić, bo to coś potężnego i ludzkiego w byciu w kontakcie z innymi.

Jednak więcej zalet niż wad?
Zalety przewyższają wady. Często słyszę pytanie, czy w stosunku do technologii jestem optymistą czy pesymistą i jak właściwie ma się ona do wolności człowieka. To niewłaściwe podejście do sprawy, bo każda z tych postaw zakłada, że da się przewidzieć, jaka będzie przyszłość. Optymista powie, że niezależnie od tego, co zrobimy, będzie dobrze. Pesymista odwrotnie. Po co wstawać z łóżka, skoro niezależnie od wszystkiego sprawy miałyby się potoczyć w określony sposób? Nawet jeśli sądzę, że technologia może mieć siłę, aby zagrozić naszej wolności, wciąż pracowałbym nad jej ulepszaniem. Bo nie ma przyszłości, w której pozbędziemy się internetu. Jeśli zdecydujemy się od niego odwrócić, będzie to tylko oznaczało, że wszyscy ci, którzy chcą nas wykolegować, zrobią to, mając do internetu wyłączne prawo. A ci, którzy nie chcą, zaczną schodzić z boiska, zarażając tym innych. Technologia zostaje z nami na dobre. Jeśli są obszary, w których dysfunkcyjnie wpływa na życie, trzeba interweniować i domagać się zmian. Tak, aby stała się dla nas jak najbardziej funkcjonalna.

Cory Doctorow / fot. Jonathan Worth, CC BY-SA 2.0, źródło: jonathanworth.com

Rozumiem, że nadrzędne jest jednak to, że technologia ma moc działania. Ma siłę, która pozwala jej wpływać na ludzkie życie i je zmieniać.
Tak, ale my też mamy zdolność do tego, aby zmieniać technologię. Czytałaś „What Technology Wants” Kevina Kelly'ego? Bardzo dobra książka o wewnętrznej logice technologii. Jest taka zasada, która mówi, że jeśli coś istnieje, to zaraz obok jest rzecz, którą dzięki temu łatwiej jest wykonać. Jeśli jest silnik, łatwiej zrobić samochód z napędem na silnik. A jeśli jest samochód z napędem na silnik i stacja benzynowa, łatwiej zrobić generator spalinowy. Technologia ma swoją logikę i rytm. Ale w obrębie tej logiki możemy w nią ingerować poprzez kontrakty społeczne i normy. Możemy uzgodnić, co robimy, a czego nie. W internecie są miejsca, gdzie opowiadanie rasistowskich żartów jest nieakceptowane. Nie dlatego, że to technologicznie niemożliwe, ale dlatego, że ludzie, którzy zamieszkują te miejsca, ustanowili taką normę. Możemy więc udoskonalać narzędzie, ale sposoby jego użycia zależą tylko od społecznego konsensusu.

Więc jak w końcu – to, co technologiczne, poprzedza to, co społeczne, czy odwrotnie?
Te dwa potencjały oddziałują na siebie. Nie musimy ustanawiać norm dotyczących tagowania zdjęć, dopóki nie pojawi się technologia, która umożliwia ich tagowanie. 

Powiedziałeś kiedyś, że „sukces nowych mediów nie bierze się stąd, że są jak stare media, tylko lepsze; nowe media odnoszą sukces, ponieważ są gorsze od starych mediów w tym, w czym stare media są dobre, i lepsze w tym, w czym stare media są kiepskie”. 
Podobnie było z pomysłem, żeby za pośrednictwem radia wprowadzić do domu muzykę z sali koncertowej. Właściwie wszystko to, co sprawiało, że koncert był fajny, nie było fajne w radiu, zwłaszcza tym wczesnym. Jakość, towarzystwo innych osób, osobista więź z artystą, poczucie uczestniczenia w wydarzeniu – radio nie dostarczyło słuchaczom żadnej z tych właściwości. Ale zalety radia to możliwość wyboru stacji, osobiste doświadczenie, prywatność, dostępność, wszechobecność. Wszystko to jest przeciwieństwem pójścia na koncert. Ludzie polubili radio nie dlatego, że zastąpiło koncert, ale ponieważ dało im coś, czego się po muzyce nie spodziewali, gdy jedyną znaną jej formą były koncerty.
Telefony też są tu ciekawym przykładem. W pewnym sensie staczają się po równi pochyłej od lat 70., kiedy telefonia osiągnęła szczyt audialnej jakości. W latach 80., a zwłaszcza 90., rywalizacja operatorów linii długodystansowych doprowadziła do obniżki cen usług telekomunikacyjnych. Następnie pojawiły się telefony bezprzewodowe. Można było z nimi chodzić po całym domu, ale ponownie kosztem spadku jakości. I wreszcie telefony mobilne, cyfrowe – droższe, ale takie, dzięki którym można było się poruszać wszędzie. Nie były to wartości, których oczekiwano od pierwszych telefonów.

Cory Doctorow, „Kontekst. Eseje o wydajności,
kreatywności, rodzicielstwie i polityce w XXI
wieku”.
Przeł. Maya Pax, Honorata Madej, Fundacja
Nowoczesna Polska, 222 stron, w księgarniach
od listopada 2014, opublikowana na licencji CC BY-SA
Czy w starych mediach widzisz coś ciekawego? Podobno kolekcjonujesz dawne maszyny.
Jasne. Często chodzi o rzemiosło, o piękne wykonanie. Inna sprawa to coś, co ekonomiści nazywają survival bias, co mniej więcej oznacza, że pamięta się tylko dobre rzeczy, a złe zostają zapomniane przez historię. Dieter Rams, który w latach 70. wynalazł elektronikę użytkową, projektował naprawdę piękne urządzenia. Wszystko inne było okropne. Jestem fanem parków Disneya. Słuchałem wczoraj podcastu, w którym była mowa o tym, że pierwszy Disneyland został zbudowany w dwa lata od momentu, kiedy zaczęto zbierać na niego fundusze. Dwa lata! Ale jeśli poczytasz raporty o tym, co faktycznie 17 lipca 1955 roku znajdowało się w parku w Kalifornii w dniu jego otwarcia, okaże się, że to było samo dziadostwo. Później wyrzucili cały ten chłam i wstawili nowe rzeczy. Z perspektywy czasu nie pamiętamy, że było to dziadostwo, mamy tylko survival bias. Te stare piękne-okropne rzeczy stały się kanonem dóbr materialnych.

A co z kolekcjonowaniem cyfrowych dóbr? Mówisz, że internet jest zawsze teraźniejszy. Nigdy nie jest taki sam w dwóch różnych chwilach. Czy nie popadamy trochę w manię kolekcjonowania teraźniejszych momentów z myślą, że będziemy do nich wracać w przyszłości? A najczęściej nawet nie wiemy, jakie pliki ze zdjęciami mamy zapisane na naszych dyskach.
Nie, nie sądzę. Może mój model jest po prostu inny. Często jestem poza domem i równie często przeglądam zdjęcia mojej rodziny. Zastanawiamy się teraz z żoną, gdzie pojechać na Wielkanoc. Chcemy wybrać miejsce, w którym już byliśmy, więc wracamy do zdjęć z podróży, które odbyliśmy. Robię też dużo zdjęć przedmiotów. Wrzucam je na licencji CC na Flickra i bardzo mnie ekscytuje, gdy ludzie z nich korzystają. Nierzadko więc to inni podpowiadają mi, do jakich zdjęć z przeszłości wracać, ponieważ to oni przeglądają moje archiwa.

A może jednak ekscytacja wynika z interakcji z innymi ludźmi?
Nie mam z tymi osobami żadnego kontaktu, nie wiem nawet, kim są. Często wręcz nie pamiętam samego zdjęcia. Nie mam też pojęcia, kto inny je zobaczył i podążył za linkiem. Widzę tylko odnośnik w moich statystykach. Później patrzę na zdjęcie i mówię sobie „ach tak, to to!”. Przeglądam kontekst, w którym je umieściłem, przypominam sobie wyjazd, wracam do wspomnienia. Codziennie na Tumblr umieszczam kilka moich starych zdjęć.

To trochę jak w tradycyjnym, analogowym archiwum, ono porządkowało rzeczy, które już odeszły – choćby ze względu na oddalenie w czasie momentu zrobienia zdjęcia od jego wywołania. Mam jednak wrażenie, że dzisiaj bardziej zajmuje nas porządkowanie teraźniejszości a conto przyszłości. I zastanawia mnie, w jakim czasie żyjemy. Czy w zawieszonym przyszłym? Czy w nieobecnej teraźniejszości? Czy może chodzi jednak o przeszłość?
We wszystkich trzech naraz.
Miałem dobrego przyjaciela, który zmarł kilka lat temu. Nic mu nie dolegało, aż pewnego dnia doznał udaru mózgu w trakcie snu. Współlokatorzy znaleźli go dwa dni później. Był hakerem i spał o nietypowych porach, więc nikt nie był nawet zaniepokojony tym, że go przez ten czas nie widziano. Jego komputer był wciąż włączony. Znaliśmy się od dawna i wiedziałem, że trzymał tam wszystko, odkąd skończył 12 lat. Gdyby wstawił dyski do piwnicy, trafiłby je szlag. Dane powinny być przechowywane na dysku, który jest na chodzie. Postanowiłem zaopiekować się jego plikami, zakodowałem je, umieściłem na Amazon Glacier [platforma Amazonu, która służy długoterminowej archiwizacji danych] i zapłaciłem za 10 lat z góry. Był jednym z pierwszych, którzy zmarli z tak pokaźnym archiwum danych, z których część należy zachować dla potomności – i nie będzie ostatnim. Za 10 lat zastanowimy się, co z tym zrobić. Prawdopodobnie będziemy mieć już wówczas aplikację, która bezbłędnie ściągnie z komputera dane, po czym skataloguje je w albumy. I uporządkuje taką spuściznę. Musimy tylko poczekać, aż ktoś wpadnie na to, jak to zrobić.

Więc projektujesz jednak przyszłość? Powiedziałeś, że jedno z twoich ulubionych pytań brzmi: jak to możliwe, żeby być pisarzem science fiction i przewidywać przyszłość w czasach, w których teraźniejszość tak szybko się zmienia.
Tak, i jak widać, wcale nie przewiduję przyszłości. Przewiduję teraźniejszość. I uważam, że to słuszne i zbawienne podejście, które pozwala wpływać na to, co teraz; na moment, w którym przeszłość staje się przyszłością. Te sprawy są dla mnie istotniejsze niż bycie wyrocznią, bo kto chciałby wróżyć z fusów? Jestem dużo bardziej zainteresowany byciem aktywnym uczestnikiem przyszłości, która nadchodzi, niż byciem wyrocznią, która mówi ludziom, co się stanie, niezależnie od tego, co zrobią.

Kim jesteś bardziej – pisarzem, blogerem, dziennikarzem czy aktywistą?
Pisarz, bloger, dziennikarz to wszystko ta sama praca, różne rodzaje pisania. Moje nawyki pisarskie są dziennikarskie. Zupełnie inne od tych, które mają powieściopisarze. Ale myślę, że przede wszystkim jestem pisarzem, jeśli przyjmiemy taki termin zbiorowy sumujący te trzy rodzaje. A z drugiej strony aktywistą – również dlatego, że dużo mojego aktywizmu to właśnie pisanie.

Wrócę na koniec do twojego uporządkowania. Czy to naprawdę możliwe – pisać książkę przez dwadzieścia minut dziennie, skończyć w dowolnym momencie zdania i powrócić do niego następnego dnia? Piszesz o tym w „Kontekście”.
Oczywiście, wciąż tak robię. Teraz piszę po 1000 słów dziennie, co daje około dwóch godzin pracy. Dziś w samolocie napisałem 1043. I skończyłem w środku zdania. Jeśli wejdziesz na mojego Twittera, pod tagiem #dailywords jest archiwum z liczbami znaków, które zapisałem każdego dnia. Odkąd zacząłem pracować nad nową książką w lutym, piszę po 1000 słów dziennie – codziennie z wyjątkiem weekendów. A gdy jestem z rodziną na wakacjach, ograniczam się do 500.

Cykl tekstów dotyczących kultury cyfrowej powstaje we współpracy z Centrum Kompetencji
ds. Digitalizacji Narodowego Instytutu Audiowizualnego.

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).