Jak wam się wydaje?
Ron Mader / Flickr Attribution-ShareAlike 2.0 Generic

Jak wam się wydaje?

Bartosz Sadulski

Gesty wydawniczego nonkonformizmu prowadzą nieuchronnie do powstawania kolejnych bytów – choćby dlatego, że książki zgłaszane do konkursów muszą posiadać ISBN

Jeszcze 5 minut czytania

Poeci są zgodni: wydawanie książek w swoim wydawnictwie nie jest już obciachem, ale miejsce wydania pozostaje ważne. „Dobrze jest czasem samemu zadbać o swoją książkę, przypilnować wszystkiego, zdecydować o każdym szczególe, zaprosić redaktora, wybrać format, papier, zamówić okładkę, odebrać paczki z drukarni i wysłać je dalej w świat” ­– mówiła Agnieszka Wolny-Hamkało przed opublikowaniem swojego ósmego tomu „Występy gościnne”, który na początku listopada ukazał się w powstającym właśnie, kierowanym przez nią i jej męża Marcina wydawnictwie Igloo. „Chcemy chronić od utonięcia w internecie wartościowe wiersze, opowiadania i inne krótkie, trudne do sklasyfikowania teksty, których wydawcy zazwyczaj się boją. Wydawnictwa komercyjne są zmuszone inwestować przede wszystkim w rzeczy, które mają największy potencjał sprzedażowy, szansę na szeroką publiczność; nie mogą sobie pozwolić na aktywne promowanie niszowej, ambitnej literatury. Cele Igloo są inne, bo nie zamierzamy na książkach zarabiać”, deklaruje Marcin Hamkało. Igloo to nowa marka wydawnicza Towarzystwa Aktywnej Komunikacji z Wrocławia,  które wydaje własne czasopismo i publikuje od kilku lat antologie krótkiej prozy współczesnej.

„Z perspektywy strategii wydawniczej książka Agnieszki jest bardzo dobrze pomyślana – podpisały się pod nią dwa najbardziej znaczące nazwiska polskiej poezji, funkcjonujące od lat 90.: Marcin Sendecki i Piotr Sommer. Nie znam jeszcze treści jej książki, ale sposób jej wydania, okładka i blurby wspomnianych autorów mówią: zaufaj mi. Jednocześnie wydaje się to wyraziste jako gest niezależności. Być może poetka miała dość współpracy z redaktorami, na różne sposoby dopracowującymi jej książki, także w odniesieniu do wymagań wydawców”, mówi krytyczka Joanna Orska, kiedy pokazuję jej książkę Agnieszki. Zdaniem Orskiej gest Agnieszki jest zastanawiający. To zupełnie inna sytuacja, niż w latach 90., kiedy swoje wydawnictwa zakładali Olga Tokarczuk (Ruta) i Andrzej Stasiuk (Czarne). Wtedy pisarze zachowywali się jak aktorzy produkujący własne filmy, bo większość pieniędzy, jakie zarabiało się na książce, dostawali wydawcy. Debiutująca pod koniec lat 90. poetka publikowała dotychczas wiersze w najbardziej liczących się poetyckich wydawnictwach: od Biura Literackiego, przez krakowskie a5 i EMG, aż po WBPiCAK. Do poznańskiego wydawnictwa, któremu szefuje poeta Mariusz Grzebalski, ustawiają się kolejki jak po torebki Witchen w Lidlu. Nagrodzony tegorocznym Silesiusem za tom „W innych okolicznościach”, wydany w krakowskiej oficynie Irka Grina, Grzebalski konstatuje: „Wydawnictwo to nie kiosk, tu się fajek nie kupuje. Agnieszka założyła swoje wydawnictwo najprawdopodobniej dlatego, że bardzo chciała albo musiała wydać nowy tom w 2014 roku. Zgłosiła się z nim do mnie, zaproponowałem jej termin przyszłoroczny, ale nie chciała czekać. A u mnie się czeka – swoją drogą, to jest norma”. Agnieszka, która w zeszłym roku wydała też debiutancką powieść „Zaćmienie”, nie chciała czekać, bo dopóki nie ukaże się jedna książka, jej zdaniem trudno ruszyć z następną.

Do Grzebalskiego w ciągu roku zgłasza się pół setki poetów, z których dwudziestu może liczyć na publikację. Reszta jest przerzucana na kolejne lata i mniej lub bardziej spokojnie czeka. Grzebalski stara się dopieścić cierpliwych autorów: za estetycznie wydane książki wypłaca honoraria autorskie, organizuje promocyjne spotkania, dba o wysyłanie książek do krytyków i na konkursy, a jego publikacje, dostępne w niewielu księgarniach, w trzech czwartych rozchodzą się przez sklep internetowy wydawnictwa. To także czynnik, który ułatwił Agnieszce decyzję o rezygnacji z wchodzenia w istniejące struktury wydawnicze. Swoją książkę, która ukaże się w standardowym jak na tomik poetycki nakładzie pięciuset egzemplarzy (minimum, które opłaca się przy druku offsetowym), będzie dystrybuowała poprzez księgarnię Tajne Komplety założoną przez Fundację im. Tymoteusza Karpowicza, wydawcę tomów Klary Nowakowskiej, a ostatnio Andrzeja Niewiadomskiego i Piotra Janickiego.

Szczególny jest zwłaszcza przypadek tego drugiego, który swój drugi tomik „Wyrazy uznania” wydał za pieniądze (5500 zł) w całości zebrane przy pomocy portalu crowdfundingowego. Była to pionierska jak na Polskę akcja. Janicki debiutował w 2006 roku legendarnym z powodu niedostępności tomem „Nadal aksamit”, który „złożyli i wydrukowali państwo Szpindlerowie, za niewielkie pieniądze, w okładkach z wcześniejszych wydawniczych pozostałości”, mówi Janicki, kiedy pytam go o okoliczności wydania debiutu. Poeta z Supraśla podejmował próby kontaktu z potencjalnymi wydawcami swojej drugiej książki, ale „były one albo bezczelne, zaczepne, albo pisane w tonacji porażki, wycofania. Do wspólnego wydania tomu «Wyrazy uznania» zaprosili mnie koledzy z Karpowicza po tym, jak zaproponowałem im kilka wierszy na stronę internetową”. Wydawnictwu nie udało się uzyskać dofinansowania na książkę, stąd wziął się pomysł na akcję crowdfundningową. „Czułem się podle na samą myśl, że nie uzbieramy całej kwoty. Wielu osobom zaszedłem za skórę podczas wczesnej drogi twórczej, dziś ten etap polega na ujawnianiu wierszy w sieci. Napyskowałem przez te lata wszystkim jak Pawlak. Demotywowała mnie też świadomość, że o zbiórce dowiedzą się koledzy, przyjaciele”, pisze Janicki. Zdaniem Joanny Orskiej akcje crowdfundingowe dają pozorne poczucie uczestniczenia w kulturze bez silnego angażowania, na podobnej zasadzie, na jakiej klika się „lubię to!” na Facebooku, budując renomę osoby, która pisze śmieszne żarty albo robi memy. Wydawnictwa i serie są narzędziami, dzięki którym może pojawić się książka. „Można stanąć na głowie i wydać tom w najlepszym wydawnictwie, ale i tak nie będzie o nim rozmowy, jeśli nie będzie wartościowy”, odpowiada, kiedy pytam, czy gest autora, który otwarcie przyznaje, że nie znalazł wydawcy dla swojej książki, może budzić czytelniczą lub krytyczną nieufność.

Akcję wydawnictwa wsparł także poeta Tomasz Majeran, założyciel wrocławskiego wydawnictwa Pomona, które jako jedno z pierwszych sprzedawało książki przez internet w czasach, kiedy szybkie łącza były pojęciem równie abstrakcyjnym, jak teleportacja. Majeran wydał 18 tomów, między innymi Miłosza Biedrzyckiego, Andrzeja Sosnowskiego, Marcina Świetlickiego i swój, jednak wydania „Xięgi przysłów” żałuje – decydując się na wydanie swojej książki, choćby i żartobliwej, we własnym wydawnictwie, wychodzi się poza schemat wydawniczy, w którym kto inny przyjmuje maszynopis, kto inny go redaguje, a jeszcze kto inny wydaje.

Zdaniem Majerana prawdopodobnie jakaś część autorów współfinansuje swoje książki, jednak niewielu oficjalnie o tym mówi. Grzebalski zdradza, że dwadzieścia procent książek w jego wydawnictwie opłacają różne podmioty zewnętrzne, w tym autorzy. Cena książki rozkłada się u niego następująco: czterdzieści procent budżetu danego tytułu wydawane jest na umowy autorskie, pięćdziesiąt na koszty techniczne i poligraficzne, w tym druk i oprawę, i dziesięć na promocję, która w opinii Majerana jest mocno zaniedbywana. Pomona miała opinię wydawnictwa tak niszowego, że poza autorami, którzy tam wydawali, niewielu o niej słyszało, jednak wiele książek doczekało się omówień w prasie wysokonakładowej. Książkę Adama Wiedemanna wydał w 44 egzemplarzach, ale „Wiersze ze słów” Piotra Sommera już w 333, a Sosnowskiego „Konwój. Opera” w 666. Przy wydawaniu przygotowywał listę wszystkich osób, które są zainteresowane poezją w Polsce (twierdzi, że wszystkie zna z imienia i nazwiska), z której wynikało, że trzeba rozesłać 120 egzemplarzy. To minimum, które można zrobić. Grzebalski konsekwentnie dba o wysyłanie egzemplarzy do krytyków, budując tym samym przestrzeń krytycznoliteracką dla poetów. W przypadku serii Biura Literackiego tak nie jest. Ich książki są wysyłane tylko tym autorom, którzy napiszą recenzję.

„Kiedy zaczynałem, nie było monopolisty na rynku wydawniczym. Pamiętam, jak z Arturem Bursztą [szefem Biura Literackiego] wracaliśmy z jakiejś imprezy literackiej, on działał przy teatrze w Legnicy i odbijał na ksero pierwsze arkusze autorskie, ja wydałem w Pomonie pierwsze książki. Tankowaliśmy na jakiejś stacji i Artur powiedział, że mi się nie uda, a jemu tak. Nie da się ukryć, że miał rację, bo on ma biurowiec, a ja biurko, ale mój pomysł od początku nie miał prawa bytu” – opowiada Majeran. W jego opinii w Polsce ukazuje się jeden, dwa znakomite tomiki w roku i byłby szczęśliwy, gdyby mógł wydać tylko je, ale z punktu widzenia prywatnego wydawnictwa (nawet dotowanego) dwie książki rocznie nie mają żadnego biznesowego sensu. Aby w miarę płynnie funkcjonować w obiegu wydawniczym, a także krytycznym i nagrodowym, trzeba wydawać kilkanaście książek rocznie, nie zawsze dobrych. W tym roku do trzech najważniejszych nagród ściśle poetyckich (Silesius, Gdynia, Szymborska) nominowanych było osiemnaście książek dziesięciu wydawnictw. Majeran decyduje się na coraz rzadsze publikowanie ekstrawaganckich edytorsko pozycji w nietypowych formatach, które ze względu na swój kolekcjonerski charakter często przepadają w „wyścigu garbusów”. Autor „Kotów” jako wydawca stosuje jednak roczną karencję, po której książka jest uwalniana i jej autor może wydać ją ponownie. Tak było ze wspomnianymi „Wierszami ze słów”, które ponownie ukazały się w WBPiCAK. Większość książek obyła się bez dotacji – na dofinansowanie wydania książki Darka Foksa udało się Majeranowi namówić producenta ze Szwecji, który w korzystnej cenie sprzedał ekskluzywny papier do wydrukowania „Orcia”.

Nagrodzony tegoroczną Nagrodą Silesius za całokształt Foks był w ostatnich latach dwukrotnie nominowany w kategorii książka roku za pozycje, które nie weszły do dystrybucji i wydane zostały przez wydawnictwo o enigmatycznej nazwie Raymond Q. O ile „Liceum” znajduje się w bazie Biblioteki Narodowej, o tyle na próżno tam szukać „Sigmunt Freud Museum”. Jedna z nich miała nakład 50, druga 100 egzemplarzy. Obie w całości przedrukowała Joanna Orska w wyborze „Debordaż”, który niedawno wyszedł w WBPiCAK, więc są już dostępne. Dlaczego tak ceniony poeta zdecydował się na radykalne odcięcie się od instytucji wydawniczych? „To, że Darek sam wydał swoje tomiki trochę mnie zdziwiło, ale on jest wyjątkowo płodnym pisarzem – może mu się spieszyło?”, zastanawia się Grzebalski. Chodziło o zwycięstwo rewolucyjnego ducha nad materią: „Raymonda Q. wymyśliłem, żeby odpocząć od polityki wydawcy, terminów, które generują granty i recenzenckiej przewidywalności (podsumowują rok w listopadzie, a Raymond Q. wydaje pod koniec grudnia). Poezja jest elitarna i należy jej się odrobina szacunku” – mówi Foks. Nieco wcześniejszą próbę obejścia zinstytucjonalizowanych form wydawania podjął Jacek Podsiadło, który tom „Pod światło” bez większego sukcesu opublikował w formie e-booka. „Gest Darka Foksa nie ma w sobie nic romantycznego. To czysta ekonomia. Jest swoistym kuriozum, że żyjemy w kraju, w którym zagęszczenie poetów na metr kwadratowy jest chyba największe w Europie, a jednocześnie nikt ich w tym kraju poza poetami nie chce promować”, stwierdza poeta Radosław Kobierski. Nieco inaczej uważa Orska, dla której gest Foksa jest bardzo ważny, bo udowadnia, że w gruncie rzeczy miejsce wydania nie ma znaczenia, a książka nie staje się wartościowa dzięki miejscu, w którym została wydana. „Tomiki Foksa są tak doskonale skonstruowane, że nie mam możliwości redakcyjnych czy edytorskich zmian. To samodzielne i gotowe dzieła, ale Foks, jako uznany autor, mógł sobie na to pozwolić”, mówi wrocławska krytyczka, która obydwie książki dostała od autora. Informacje o nowościach rozpowszechniają się dzięki środowiskowym więziom i przekazywane są pocztą pantoflową. Czytelnicy poezji się znają.

Przed rozpowszechnieniem się internetu Majeran wysyłał zestaw książek w komis do zaprzyjaźnionych księgarni w ośrodkach akademickich. Po roku odsyłały (albo nie) książki lub pieniądze. W połowie lat 90. do najważniejszych wydawnictw należał Przedświt pod redakcją Krzysztofa Karaska, gdzie debiutował Andrzej Sosnowski, istniejące od 1989 roku a5 Ryszarda Krynickiego, w którym on sam wydaje swoje książki (ostatnio haiku), Lampa (wydająca też w kooperacji z Czarnym), Zielona Sowa, ale też mniej lub bardziej okazjonalne serie poetyckie Znaku, Prószyńskiego (gdzie nominowany do Nike tom „Kalipso” wydał Adam Wiedemann). Aktualnie Znak ściąga do siebie przede wszystkim laureatów Nagrody im. Wisławy Szymborskiej, proponując umowy także nominowanym autorom. Majeran w latach 90. publikował sporo tekstów krytycznych, między innymi w „Nowym Nurcie” i jeszcze do połowy lat dwutysięcznych znaczną część produkcji poetyckiej dostawał do domu, mimo że rzadko pisał. Nie ukrywa, że krytyk automatycznie sięga po książki wydawnictw, które zna, i w natłoku wierszy mogą zdarzać się fatalne pominięcia. Jako przykład podaje niezbyt efektownie wydany w lubelskim ZLP debiut Tkaczyszyna-Dyckiego. Orska przypomina, że w latach 90. mnóstwo książek pojawiało się w niesformalizowanym obiegu, który nie był tak mocno ustawiony przez domy wydawnicze. W latach 90. było większe przyzwolenie na wydawanie w małych seriach i niszowych miejscach, przy Stowarzyszeniach Pisarzy Polskich. Nawet we wrocławskiej „Serii z kołatką” mogło pojawić się coś doskonałego (wydawali tam książki między innymi Majeran, Wolny-Hamkało czy Filip Zawada).

Pytam Grzebalskiego, czy rynek bardzo się zmienił od momentu, kiedy debiutował w 1994 roku. „Na pewno się skurczył, ale nie wiem, czy to jest powód do paniki. Nadal ukazują się znakomite książki poetyckie – na szczęście bardzo różne, autorów w różnym wieku, debiutantów i tych uznanych, z długim stażem”, odpowiada. Jego zdaniem jest przynajmniej pięć oficyn, w których warto wydać książkę poetycką. Kiedy debiutował, było ich mniej, nie miały takiego prestiżu jak obecne i publikowały mniej książek.

„Żeby dotacja miała sens, musi być zorganizowana systemowo i powinna pokrywać koszt papieru, prace redakcyjne, elementarną promocję, tj. spotkania autorskie i wysyłkę egzemplarzy. Oceniam, że dotacja powinna wynosić dwa razy tyle, ile faktyczne koszty druku, żeby wydawcy opłacało się wydawać tom miesięcznie i funkcjonować jako jednoosobowe wydawnictwo”, opowiada Majeran. Żadna książka mu się nie zwróciła, mimo że wiele z nich jest już niedostępnych. Po Pomonie zostały mu długi, które jeszcze długo spłacał, mimo to planuje kolejne publikacje. Na wydawanie zdecydował się w momencie, kiedy przeczytał poemat Andrzeja Sosnowskiego „Oceany” i uznał, że świat nie może czekać na publikację. Postanowił wydrukować 44 egzemplarze w 1996 roku, z nawiązką zaspokajając zapotrzebowanie świata. Na prośbę autora wydawca zdecydował się na ręczne wykonanie jeszcze czterech egzemplarzy. Gdyby wygrał milion w totka, wydałby go na wydawanie książek, przy okazji płacąc autorom.

„Pamiętam, jakim szokiem było dla mnie podpisanie umowy z WBCiAK. Publikujesz wiersze – chyba najbardziej deficytowy towar w tym kraju – i dostajesz za to kasę. No szok. Jak wyglądało status quo, clue relacji między poetą a wydawcą, doskonale wiemy – wysyłało się tekst, niczego się nie podpisywało, niczego nie można było się spodziewać, i trzeba było jeszcze być za taki stan  wdzięczny”, wspomina Kobierski, który umowę podpisał dopiero za swoją szóstą książkę „Drugie ja”, wydaną w 2011 roku.

Każdy gest wydawniczego nonkonformizmu i kontestacji wydawniczych struktur prowadzi jednak nieuchronnie do powstawania kolejnych bytów – niemożliwe wydaje się być funkcjonowanie na rynku wydawniczym bez sformalizowania swojego działania, choćby z tego powodu, że książki zgłaszane do konkursów muszą posiadać ISBN. Dlatego nawet kontestujące tradycyjne formy dystrybucji literatury i występujące „przeciwko podobnym mechanizmom wydawniczym i ślizgającej się po papierze mentalności” (cytat ze strony) wydawnictwo Rozdzielczość Chleba założone w 2011 roku przez Lesza Onaka i Łukasza Podgórniego skazane jest na ISBN i papier, bo jak przyznali w jednym z wywiadów, „wielu krytyków nie chciało się zapoznać z tomikami wysłanymi w formie PDF-ów”. Papierowa książka to dla nich przykry obowiązek, dlatego nawet przy druku starają się korzystać z internetowej estetyki. Pozycje sygnowane przez Hub Wydawniczy Rozdzielczość Chleba są udostępniane w internecie bezpłatnie, na licencjach Creative Commons. Wydawnictwo stara się nadać im atrakcyjną oprawę (typo)graficzną, należycie zredagować (co dla wielu wydawców nie jest oczywiste), a następnie promować. Obydwa zeszłoroczne debiuty, Kamila Brewińskiego i Macieja Taranka, zostały świetnie przyjęte i nominowane do Silesiusa w kategorii debiut. Wydawnictwo promuje literaturę eksperymentalną i nie zapomina też o posiadaczach czytników – każda ich publikacja będzie dostępna w wersji EPUB i MOBI. Książki wydają bez dotacji i jakiegokolwiek instytucjonalnego wsparcia. W najbliższym czasie planują wydawanie kolejnych. 

Biblioteka Narodowa informuje, że w tym roku wydano 599 książek opisanych jako „poezja polska”. Wśród nich wiele nowości i tomików o pociągających tytułach, takich jak „Rzeszów wdzięki rozwija” czy „Parkingowe przemyślenia”, wydane własnym sumptem przez autorów. W 2013 roku do Nagrody Silesius zgłoszono prawie 150 tytułów. Wydawca każdego z nich zobowiązany jest przesłać siedem egzemplarzy, co oznacza, że możliwe jest zaistnienie książki o takim właśnie nakładzie, jak dobitnie pokazał przykład Foksa. Regulamin Silesiusa nie mówi nic o książkach wydanych w formatach plików komputerowych. Gutenberg byłby dumny.

„Był czas, kiedy myślałem o prestiżu. Im dalej w przeszłość, tym większa spina. Fajny jest markowy ciuch i dobre jest gatunkowe wydawnictwo. To myślenie o znaku jakości, jakimś jednak rodzaju awansu jest tak silne, że poświęca się dla tego sprawy pryncypialne – na przykład autorskie honorarium czy promocję” – opowiada Radek Kobierski. „Trzymamy się razem, dajemy sobie jakieś tam wsparcie i nie oczekujemy cudów. Z chęcią wydam nowy tom w WBCiAK, ucieszyłbym się na propozycję z Wydawnictwa Literackiego albo od Irka Grina. Może być w nakładzie grubo poniżej mitycznej polskiej normy – 500 egzemplarzy. Kumpli z podwórka, którzy by chcieli to przeczytać, już dawno nie mam. A właściwie – nigdy ich nie było. Poza tym ciągle myślę o tym, co powiedział mi Maciek Malicki kilka miesięcy przed śmiercią – «Teraz piszę książki tylko dla pojedynczych osób». Nigdy literatura nie wydała mi się tak bezinteresowna”. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.