Zdaniem Piotra Brysacza, który wspólnie z Piotrem Malczewskim od czterech lat organizuje w Budzie Ruskiej festiwal Patrząc na Wschód, „wiejskie festiwale będą niedługo górą”. Tak podpowiada im intuicja, zapewne w oparciu o festiwalowe wydarzenia na wsiach i w mniejszych miastach, Szczebrzeszynie, Gorlicach czy Miedziance, której historię znikania Filip Springer opisał w reportażu. W przeciwieństwie do ludzi po wojnie, te imprezy wynoszą się z miast, gdzie zdaniem Brysacza, dziennikarza i autora książki, od której festiwal nad Czarną Hańczą zapożyczył swoją nazwę, niedługo się ukisimy, uwędzimy i udusimy. „To samo zdanie przeczytanie u zbiegu Jerozolimskich i Marszałkowskiej i nad brzegiem Czarnej Hańczy znaczy to co innego. Natura pozwala oczyścić głowy. Natłok wrażeń w mieście nie pozwala na refleksję. Taki jest sens budowania naszej imprezy” – mówi mi Brysacz.
W Polsce, czyli nigdzie?
Należałoby jednak najpierw odpowiedzieć na pytanie, czym są peryferia? Być może, skoro Polska pozostaje w skali światowej krajem półperyferyjnym, animatorzy życia kulturalnego na prowincji nie powinni już mieć kompleksów. Edwin Bendyk zastanawiał się na marginesie tekstów prof. Czaplińskiego, czy determinizm wynikający z układu centrum–peryferia jest nieusuwalny, a tym samym, czy ciągłe reprodukowanie się napięcia między dumą i wstydem musi pozostawać główną emocją organizującą polskie życie wspólnotowe. Ta dyskusja jest wciąż żywa, ale to właśnie wspólnota pozostaje dla animatorów na prowincji podstawowym terminem, a jej współtworzeniu dyktowane są kolejne wydarzenia. Jednym z najważniejszych i najciekawszych wydarzeń Kongresu Kultury w 2016 roku była debata „Czego centrum (nie)uczy się od peryferiów?”. Moderatorką warszawskiego spotkania była Anna Cieplak, nie tylko pisarka, ale przede wszystkim animatorka życia kulturalnego w Cieszynie, związana od lat ze świetlicą Krytyki Politycznej. Mówi mi, że pochodzi z prowincji, więc jest ona dla niej czymś naturalnym, zwyczajnym i stałym, punktem wyjścia do działań. Panel powtórzono w Cieszynie i zastanawiano się, czy centrum może przyjmować kulturę z peryferiów jako prekursorską, oraz czy małe ośrodki, takie jak Cieszyn czy Sejny, bardzo mocne po 1989 roku, mają znaczenie dla centrum. Czego można się od nich nauczyć? Bez wątpienia udało się tam zbudować silne wspólnoty oparte na długofalowej, często mało efektownej pracy u podstaw, o charakterze raczej edukacyjnym niż widowiskowym. „W Cieszynie bazujemy na lokalności, ale nie traktowanej protekcjonalnie”, mówi Cieplak, która w tym roku, wspólnie z kawiarnią „Kornel i przyjaciele”, była jedną ze współorganizatorek kameralnego, seminaryjnego festiwalu literackiego „Powrót prowincji”. Program festiwalu wiąże się jednak nie tylko z oddolną działalnością Cieplak czy literackimi ambicjami kawiarni, ale i z poglądem pisarki na to, jak powinna wyglądać organizacja wydarzeń na prowincji: „zanim zaczniemy organizować wydarzenia, szukamy swojej narracji literackiej. Chcemy nie tylko zastanawiać się nad tym, czym prowincja jest, a to się wciąż zmienia, ale też promować twórczość lokalnych pisarzy. Nie tylko tych znanych, jak związany z Cieszynem i powracający do łask czytelników Filipowicz, ale też amatorów”. W tym roku Cieplak udało się zaangażować nową grupę odbiorców, starszych, tworzących na miejscu: kilka osób czytało swoje utwory, a jej zdaniem jest wciąż wiele ciekawej twórczości, która nie jest szerzej znana. W ramach imprezy poszukiwano też odpowiedzi na to, czy nobilitacją dla pisarza z prowincji jest wydawanie książek w dużym wydawnictwie z centrum mapy.
Poszerzenie pola
To właśnie na małych imprezach publiczność dostaje szansę wejścia w pole literackie. Grzegorz Jankowicz i Jan Sowa pisali w tekście „Płynne formy celebracji”, że „z jednej strony publiczność nie bierze udziału w walce o prestiż i uznanie, jaka toczy się między pisarzami i pisarkami, z drugiej ma bez wątpienia aktywny udział w ustalaniu wewnętrznych hierarchii pola, nie występując przy tym jako heterogeniczna siła działająca z zewnątrz, ale raczej jako element pola literackiego”. Rzeczywiście w Budzie Ruskiej czy Cieszynie publiczność współtworzy festiwal na kilku poziomach: od finansowego po artystyczny.
„Patrząc na Wschód” pozostaje jedną z niewielu imprez obywających się bez dotacji, czym szczycą się organizatorzy. Tegoroczną edycję udało się sfinansować dzięki zbiórce na portalu crowdfundingowym – tak samo fundusze zbierali reporterzy organizujący Miedzianka Fest. W obu przypadkach udało się przekroczyć niezbędną kwotę, a liczba wspierających idzie w setki. Chociaż Piotrom organizującym „Patrząc na Wschód” od początku bardzo pomagała gmina Krasnopol, to Brysacz wychodzi z założenia, że „człowiek spokojny i wolny to człowiek niezależny”. Ważnym elementem obu imprez są spacery literackie, czyli o wiele bardziej integrująca forma spotkania, niż klasyczna pogwarka przy stole zastawionym ciastkami. Dla Brysacza to tylko jeden ze sposobów na budowanie wspólnoty, efektem był przyjazd 600 osób na kilkudniową imprezę w zeszłym roku. Nieźle, jak na zupełnie niekomercyjne wydarzenie na końcu Polski, w miejscu, gdzie wrony powinny już zawracać, a psy mówić. Brysacz nieco się obrusza, kiedy go pytam, jaki jest sens robienia imprezy na wsi. „A czy warto zakładać bibliotekę w miasteczku, które ma kilka tysięcy mieszkańców? Czy warto sprzedawać gazety na wsi? Zawsze warto”. To przekonanie łączy wszystkich małomiasteczkowych animatorów.
Zrzutki i szantaże
Spotkania w Budzie odbywają się na terenie ponadstuletniego gospodarstwa, należącego niegdyś do staroobrzędowców, którzy przyjechali z Rosji na te tereny około 1778 roku i założyli Budę Ruską. Miejsce należy teraz do Piotra Malczewskiego, który zorganizował tam gospodarstwo agroturystyczne i galerię. A wszystko zaczęło się od marzenia: „Marzyliśmy o swojej imprezie, możliwości zapraszania ludzi i dawania im radości. Ludzie wiedzą, że jest u nas niewygodnie, ale w zamian dostają coś, czego nie ma nigdzie indziej”. Do Budy przyjeżdżają najlepsi polscy reportażyści, w tym roku będzie między innymi Małgorzata Szejnert. Organizatorzy nigdy od nikogo nie usłyszeli odmowy: mogli liczyć na wsparcie lokalnych władz, przedsiębiorców, mediów, a ostatecznie też autorów. Zdarzało się, że ludzie przyjeżdżali z Krakowa na spotkanie z Hugo-Baderem, ale wcześniej dzwonili, żeby dopytać, czy to ten Bader. Jednym z podstawowych zadań, jakie stawia sobie impreza, jest odmitologizowanie Wschodu: organizatorzy wciąż zerkają w „prawą stronę mapy”, Malczewski nad samym Bajkałem był czternaście razy, większość zadań organizacyjnych zostaje na głowie mieszkającego w Kielcach Brysacza.
Finansowe wsparcie lokalnej administracji nie zawsze jest kluczowe. Cieplak zdaje sobie sprawę, że władze lokalne nie mają wystarczających środków i przemyślanej polityki kulturalnej, ale finansowanie to jedna strona medalu. Jej zdaniem „ważniejsze jest utożsamianie się instytucji miejskich z jakąś ideą. To o wiele bardziej motywujące dla lokalności”. Problem rośnie w roku wyborów samorządowych, kiedy dygnitarzom z kurników i wiejskim mężom stanu wypada nie tylko zorganizować kulturalny „event”, ale tez pokazać się na nim i zrobić sobie zdjęcia z gawiedzią, czyli potencjalnymi wyborcami. Ujmując to w kategoriach Eagletona, lokalni dygnitarze nie zawsze potrafią rozpoznać dystans dzielący „łajno od podniosłej działalności rozumu”. Dlatego zdarzało się, że organizatorzy wydarzenia, na które przyszło sto osób zamiast pięciuset lądowali na dywaniku u zacietrzewionego wójta czy radnego łaknącego sławy. Działalność Cieplak oczywiście nie ma elitarnego charakteru: stara się zdejmować kulturę ze scen i aktywizować mieszkańców: „ludzie mają wiele barier, boją się, że nie mają nic do powiedzenia. To powolna i organiczna praca, żeby przekonać ich do mówienia. Nie są przyzwyczajeni, że kultura może być oddolna i społeczna, że to nie tylko wydarzenia artystyczne. Ta społeczność nie czuje się jednak jeszcze uprawomocniona na tyle, żeby wyjść poza swoją lokalność”. Działalność w małej społeczności do praca na delikatnym i żywym organizmie, istnieje bowiem ryzyko zamknięcia się w getcie jednej dzielnicy czy społeczności. „Staramy się łączyć ludzi i wychodzić do nich, zamiast zamykać się w kręgu”, mówi autorka „Ma być czysto”. Niestety, czasami współpraca z lokalnymi władzami przybiera charakter roszczeniowy. Radosław Wiśniewski, poeta organizujący od 1999 roku festiwal poetycki Syfon w Brzegu, opowiedział mi anegdotę o tym, jak impreza otrzymała wsparcie od Urzędu Miasta w wysokości 400 złotych. Kiedy dowiedział się o tym Tomasz Zacharewicz, poeta, przyjaciel brzeskiego festiwalu, ale przede wszystkim dziennikarz Radia Opole, przyjechał do burmistrza, podstawił mu mikrofon pod nos, a kwota natychmiast zwiększyła się o jedno zero.
Oranżada z legendarnego syfonu
Brzeski festiwal to zresztą fenomen: jego początki sięgają początku lat 90., kiedy „nie było nic, więc wystarczyło zrobić coś więcej, niż nic, żeby zgromadzić sto osób”, opowiada Wiśniewski. Paradoksalnie jednak pierwsza edycja Syfonu, raczej poetyckiego zlotu niż festiwalu pełną gębą, powszechnie uznawana za „kultową”, była zdaniem Wiśniewskiego wyłącznie kultową katastrofą. „Byliśmy przekonani, że mamy pomysł na genialną imprezę poetycką. Pożyczyliśmy megafony i czytaliśmy wiersze na dworcu kolejowym w Brzegu między zapowiedziami pociągów. Myśleliśmy, że to jest tak fajne, że kupa ludzi się do tego przyłączy, a jak się przyłączy, to pójdziemy w poetyckim pochodzie do Brzeskiego Centrum Kultury, które imprezę finansowało. Ale padał deszcz, dworzec był przed remontem, ludzi na nim nie było, a w drodze pochód chudł w oczach. Wyszło 30 osób, doszło 15”. Plakaty na imprezę rozwieszano w jej dniu, całość zakończyła się frekwencyjną klapą. Także dlatego, że organizatorzy nie zauważyli, że czasy bardzo się zmieniły, odkąd byli w liceum. Nawet na kolejnych edycjach zdarzały się wpadki: na spotkanie z Radosławem Kobierskim nie przyszedł nikt, a z czytania Roberta Rybickiego wyszły wszystkie trzy osoby. Zdarzało się, że organizatorzy wozili po mieście kolumny rikszami. Wiśniewski całość trwającej do dzisiaj imprezy podsumowuje: to jest taki festiwal, że lata mijają, a ja ciągle noszę krzesła.
Przez wiele osób Syfon jest jednak wspominany z sympatią i nostalgią, głównie jako wydarzenie integrujące, w ramach którego udało się jeszcze w czasach przedinternetowych stworzyć wspólnotę, nie tylko piszących. O Syfonie niedawno napomknął na swoim niezwykle popularnym profilu poeta Marcin Zegadło, a kiedy poprosiłem go o doprecyzowanie, skąd się bierze legenda brzeskiej imprezy, wspomniał o kilku czynnikach: każdy autor w Brzegu, niezależnie, czy był debiutantem, czy seniorem, mógł czuć się tak samo ważny. Jego zdaniem Wiśniewski nigdy nie gonił za blichtrem, a na imprezie nie było specyficznego dla części tego typu imprez zadęcia. „Czuliśmy się tam, po prostu, na swoim miejscu”. Ważny był też dla niego urok miejsca. Brzeg to poniemieckie miasteczko. Trochę jak z kloców Lego. „Snuliśmy się po Brzegu z Adamem Pluszką, Wojtkiem Brzoską, Piotrkiem Kuśmirkiem, Maćkiem Robertem, czy nieżyjącym już Julkiem Gabryelem. Przesiadywaliśmy tu i ówdzie, spożywając to i owo, a całość przypominała rodzinną imprezę, która od standardowych rodzinnych imprez różniła się tylko tym, że lubiliśmy się nawzajem i byliśmy sobie życzliwi, takie mam wrażenie. Po latach. Przez te wszystkie lata wytworzyła się we mnie wokół Syfonu wyjątkowa emocja, która sprawia, że nie mogę doczekać się października tego roku, kiedy pojadę tam po raz kolejny, a Wiśniewski powie: No to poczytajmy trochę wierszy”.
„Kultowość brzeskich Syfonów związana też była ściśle z zawieranymi na nich przyjaźniami, które w niektórych przypadkach okazywały się związkami na całe życie. Pamiętajmy, że to był przełom wieków, więc internet i media społecznościowe były w powijakach, a smartfony – melodią dalekiej przyszłości. Tym bardziej ceniło się towarzyską intensywność tych brzeskich magicznych weekendów i ich nieprzewidywalność, bo niejeden z nas spotkał tam miłość swojego młodego życia, nawet jeśli w perspektywie czasu okazywała się niezbyt trwała. Wracało się do domu, pisało maile albo tradycyjne listy, utrzymywało się kontakt przez czat nieszuflady i na kolejne spotkanie czekało się cały rok”, dodaje poeta emeritus, stały bywalec brzeskich salonów i Bukowski z Kluczborka, czyli Łukasz Bagiński, na przełomie wieków ważna postać młodopoetyckiej sceny. Dzisiaj funkcjonowanie imprezy jest zabezpieczone, ma ona też znacznie bardziej kameralny charakter (zdarzały się edycje kilkunastodniowe, tak rozrośnięte, że prowadzący większość spotkań Wiśniewski na końcu prosił o zmienników), ale jej wpływ na lokalność był bez wątpienia niebagatelny: ja sam, jako uczeń brzeskiego liceum i młody, pretensjonalny poeta po raz pierwszy spotkałem się na Syfonach z żywymi poetami współczesnymi, dzięki czemu dowiedziałem się o istnieniu takich autorów jak Mariusz Grzebalski czy Tomasz Różycki, który był na Syfonie chwilę przed otrzymaniem nagrody Kościelskich i przemianą w Czesława Miłosza. Wiosenny Syfon, jak każdy mały, niesprofesjonalizowany festiwal, to dziesiątki anegdot, z których wybieram jedną: w 2001 roku dyrekcja BCK dostała pieniądze na imprezę z Funduszu Zwalczania Alkoholizmu, i tak się złożyło, że na tę edycję przyjechali poeci ze Śląska. „Nie muszę dodawać, że ich występy publiczne dalece odbiegają od celów statutowych funduszu. Imprezę udało się rozliczyć tylko dlatego, że robiliśmy to w listopadzie”, opowiada Wiśniewski.
Festiwalizując świat
Syfon nigdy się z Brzegu nie ruszył, w przeciwieństwie do startującego trzy lata wcześniej w Legnicy jako Europejskie Spotkania Młodych Pisarzy Portu Wrocław, który odkąd Biuro Literackie zostało wygnane z Wrocławia, odbywa się w Stroniu Śląskim jako „Stacja Literatura”. Artur Burszta, szef wydawnictwa i festiwalu żalił się w jednym z wywiadów, że nie odróżnia rodzimych festiwali: „Obsługuje je ta sama grupa autorów, spotkania prowadzą ci sami dziennikarze. Kiedyś na czas czytań pustoszały knajpy, kawiarnie, ogródki i plaże. Dzisiaj, by zapewnić publiczność, właśnie tam przenosi się imprezy”. Festiwal chciał przenieść w miejsce, którego nikt by się nie spodziewał, i z pewnością mu się to udało. Na swojej stronie internetowej Biuro chwali się anonimowymi ankietami wypełnianymi po festiwalu, w których impreza nazywana jest „najlepszym festiwalem w Polsce”. W przeciwieństwie do działań w Cieszynie jest ona jednak oderwana od miejscowego życia, bo wydawnictwo ma siedzibę w Kołobrzegu, a właściwie tam, gdzie w danej chwili jest Burszta. Niewiele też się różni od poprzednich festiwalowych działań Biura we Wrocławiu, który zresztą pozostaje jednym z najbardziej sfestiwalizowanych miast w Polsce.
Dostrzega to też Karol Pęcherz z wrocławskiej Fundacji im. Karpowicza, która nie tylko wydaje książki (między innymi „Psalmy” Julii Fiedorczuk, wyróżnione tegoroczną Nagrodą im. Szymborskiej), ale też organizuje festiwal preTEXTY, który odwiedzał mniejsze miejscowości na Dolnym Śląsku, ale też Supraśl, skąd pochodzi inny autor Fundacji, Piotr Janicki. „Nasze działania związane z Podróżującym Festiwalem preTEXTY miały dwojaką genezę. Po pierwsze zależało nam na oderwaniu się od centrali, która jak widać cały czas się rozwija i ewoluuje, a po drugie chodziło nam o powrót. Tak się składa, że w Fundacji i księgarni Tajne Komplety nie ma rodowitych wrocławian. Ja pochodzę z Kowar Górnych, Grzesiek Czekański jest z Bielawy, Łukasz Plata z Kamiennej Góry. Są to miasta, gdzie z literaturą nie jest dobrze. To powrót do korzeni i próba przeniesienia pasji do literatury tam, gdzie jest przygaszona”, mówi Pęcherz. Jego zdaniem peryferia potrzebują więcej środków na działania, chociaż są miasta na Dolnym Śląsku, które te środki pozyskują całkiem sprawnie: Góry Literatury w Nowej Rudzie, Cztery Żywioły Słowa w Świdnicy, Granitowa Strzała w Strzelinie czy wspominany Syfon. Jednak za każdą z tych imprez stoją konkretne osoby, które od lat organizują życie literackie w swoich miastach: tam gdzie nie ma tych osób, liderów, trudno żeby coś się działo: „jeżeli centrala może coś dać prowincji, to na pewno może stanowić inspirację do dalszych działań. Dzisiaj literaturę pokazuje się w bardzo różny sposób i cały wachlarz tych prezentacji można podpatrywać we Wrocławiu. Myślę tutaj o wykorzystaniu przestrzeni miejskiej, technik multimedialnych, literacko-muzycznych połączeń. Podsumowując: mniejsze miasta potrzebują swoich liderów, a liderzy środków do działań. Samo istnienie biblioteki miejskiej nie jest gwarantem, że będzie ona działać wzorcowo”. Zdaniem Pęcherza migracja imprez z miast do wsi jest dobrą i zdrową tendencją. Jeżeli taki kierunek się utrzyma w kolejnych latach, zyska na tym region. „To działa trochę w taki sposób, że miasta się podpatrują, przyglądają się sobie i jeżeli w jednym, drugim mieście zaczynają wychodzić imprezy literackie, to kolejne miasto również chce mieć swoją imprezę. Są kapitalne przestrzenie do działań w wielu miastach Dolnego Śląska. Są nowoczesne domy kultury, biblioteki, jest wielka różnica w porównaniu z tym, co było dwadzieścia lat temu”.
Ostatecznie prowincjonalność to raczej stan ducha niż permanentna szuflada. Brysacz i Malczewski ostentacyjnie odcinają się od miejskości, Cieplak podjęła się misji uczynienia z Cieszyna ważnego ośrodka kulturalnego, a Wiśniewski – mimo że nie mieszka od lat w Brzegu – wciąż pracuje na rzecz jego kulturalnego dobrostanu. Nie są kulturalnymi najemnikami, lecz idealistami, wierzącymi w moc literatury i organicznej pracy. Z kolei Arturowi Burszcie tak bardzo spodobały się moje trzy wysłane pytania, że zapowiedział rychłe odpowiedzi. Zamiast nich dostałem jednak propozycję, żeby wymyśleć jeszcze dwa pytania i opublikować wywiad na jednym z portali.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).