BARTOSZ SADULSKI: Stowarzyszenie Unia Literacka powstało latem ubiegłego roku, w styczniu wybraliście władze. Czy da się w ramach jednej inicjatywy połączyć interesy tak różnych osób jak Olga Tokarczuk, która była jedną z założycielek Unii, i na przykład poety z dwoma wydanymi tomami wierszy?
JACEK DEHNEL: Zajmujemy się rozmaitymi sprawami i część z nich dotyczy wszystkich twórców. Na przykład rezydencje pisarskie na ogół nie są skierowane do twórców literatury komercyjnej, co nie znaczy, że z nich czasem nie korzystają. Ale myślę, że to będzie dla nich mniej istotne niż kwestia tego, jak wygląda system naliczania PLR (Public Lending Right), który już działa w Polsce, ale nie obejmuje całego kraju – w związku z tym autor literatury popularnej, który na przykład pisze coś związanego z Krakowem, jest na wstępie stratny, dlatego że w systemie naliczeń nie ma bibliotek z Małopolski. Sprawiedliwszym systemem mogą być zainteresowani wszyscy, począwszy od debiutantów, przez ludzi, którzy nie są w naszym stowarzyszeniu, aż po tuzy. Podobnie jak stworzeniem umowy modelowej, która ostrzegałaby autorów przed podpisywaniem poszczególnych klauzul i pouczała, że niektóre z nich, narzucane przez wydawnictwa, często też nazywane „umową standardową” czy „typową”, nie mają mocy prawnej. To coś, co się przyda każdemu.
BARBARA KLICKA: Myślę, że nie da się połączyć interesu przysłowiowej Olgi Tokarczuk z interesem autora dwóch tomików wierszy, ale że i tak ma sens poszukiwanie wspólnych punktów czy postulatów, nawet jeśli duża liczba spraw pozostanie rozłączna. Kiedy Jacek powiedział o umowach modelowych, zastanawiałam się, czy one w ogóle dotyczą poetów. Poezja z jednej strony wciąż funkcjonuje poza rynkowymi prawami, a z drugiej przecież wiemy, że wydawcom poetyckim w ostatnich dwóch dekadach udawało się podpisywać „życiowe” umowy. Tutaj wzorcowe umowy nie dotyczyłyby może w takim stopniu spraw finansowych, ale pól eksploatacji czy długości licencji. A siła przebicia stowarzyszenia w sprawach lobbystycznych, politycznych czy negocjacyjnych jest zasadniczo inna, kiedy mamy na pokładzie noblistkę, i to jest przecież bardzo dobrze dla nas wszystkich, prawda?
Stowarzyszenie Unia Literacka
Stowarzyszenie zawodowe działające na rzecz profesjonalistów – zarówno tych, dla których pisarstwo stanowi główne źródło utrzymania, jak i tych, którzy mają inny zawód, literatura stanowi jednak zasadniczą część ich aktywności twórczej. Unia Literacka zamierza wspierać swoich członków poprzez gromadzenie wiedzy, edukowanie, lobbowanie, współtworzenie instytucji, wskazywanie sprawdzonych rozwiązań i dobrych praktyk. Szczegółowe informacje można znaleźć na stronie internetowej stowarzyszenia.
JD: Przede wszystkim nie widzę interesów sprzecznych. Gdybyśmy mieli być stowarzyszeniem pisarzy i wydawców, to mogłyby pojawić się pewne tarcia. Bo, co do zasady, wszyscy działamy na rzecz książki i rynku książki, ale są takie miejsca, gdzie nasze interesy są rozbieżne. Natomiast w przypadku twórców literatury z różnych gałęzi jest jak ze stowarzyszeniami LGBT: lesbijki i geje tak naprawdę nie mają wiele ze sobą wspólnego, ale rozwiązania, na rzecz których działają takie stowarzyszenia, przynoszą korzyści tym różnorodnym środowiskom.
W skład Unii wchodzą twórcy z różnych grup: mamy twórców literatury pięknej, gatunkowej, popularnej, reportażu, mamy poezję, literaturę dziecięcą czy środka. To czasem rodzi zabawne nieporozumienia: kiedy nasza koleżanka przedstawiała różne osoby, które rekomendowała do członkowstwa w Unii, myślałem: co to za ludzie, co za nazwiska?! A ja po prostu dawno wyrosłem z bycia dzieckiem i nie mam własnych dzieci, więc nie orientuję się w tej literaturze, tymczasem to były sławy, znakomite autorki i autorzy świetnych książek, nagradzani w Polsce i za granicą. Cały osobny świat, którego nie znam jako czytelnik. Ale to nie znaczy, że w naszym stowarzyszeniu takich ludzi nie ma być, wręcz przeciwnie.
BK: Dla mnie szczególnie ważną sprawą jest jednak kwestia ubezpieczeń społecznych. Poczucie bycia poza systemem, zarówno w moim, jak i wielu innych przypadkach, jest dojmujące, trudne. Mam do wyboru same kuriozalne wyjścia.
Możesz założyć firmę.
BK: Moje dochody oczywiście nie pozwalają na opłacanie miesięcznej ZUS-owskiej składki, również ze względu na ich nieregularność. Mogę samodzielnie płacić składkę na ubezpieczenie zdrowotne, ale jeśli byłabym chora, skąd miałabym wziąć na to pieniądze? W Litwie pisarze wywalczyli sobie tak zwany status artysty, dzięki któremu mają dostęp do ubezpieczenia społecznego i do minimalnej emerytury. Tymczasem my tutaj na myśl o starości zazwyczaj po prostu truchlejmy.
Jakie były pierwsze impulsy, które uświadomiły wam, że sytuacja autorów powinna być inna? Czy to wydarzyło się na tle umów, nieporozumień, czy może wynikało z doświadczeń i rozmów z innymi autorami?
BK: Wszystkie moje umowy wydawnicze konsultowałam po znajomości z koleżankami i kolegami po tak zwanym fachu. Chociaż nie, pewnie nie było tak od początku, ale już przy „nicach” zerknęłam do umowy, być może dlatego, że w międzyczasie popracowałam sobie w teatrze, a w teatrze jakoś swobodniej rozmawia się i o stawkach, i o zabezpieczeniu autora przed nadużyciami. W środowisku poetyckim funkcjonuje etos podpisywania bez czytania, sama świadkowałam parę razy takim sytuacjom. Co więcej, pracuję jako animatorka kultury i dość często zdarza mi się podpisywać umowy z autorami. Wiem, jakie one mają konsekwencje. Przy „Zdroju” umowę starałam się traktować wnikliwie i krytycznie, bo podpisując umowę z korporacją, która ma legion pracowników i cały dział prawny, musiałam sobie przecież zdawać sprawę z tego, że ta machina będzie chronić przede wszystkim swoje własne interesy.
JD: To jest nie tylko kwestia podpisywania umów, ale też ich rozliczania. W tej chwili w Polsce to wygląda tak, że wydawnictwo co pół roku przysyła rozliczenie. Jeśli w ogóle je przysyła, bo są i takie, które nie bardzo się tym przejmują. I ten papierek obowiązuje, co stanowi pole do wszelkiego rodzaju nadużyć – wydawca może na przykład wydrukować więcej egzemplarzy i ich nie nanieść do rozliczeń albo chachmęcić przy zwrotach: książki sprzedawane są w różnych cenach, z rabatami lub bez, a część z czasem wraca z rynku i trzeba je odpisać. Wystarczy wszystkie zwroty odpisywać od książek sprzedanych bez rabatu i różnicę schować do kieszeni. Większość autorów w Polsce nie utrzymuje się ze swojej pracy literackiej, więc to nie są kwoty znaczące i łatwo im przyjąć, że po prostu mieli gorsze sprzedażowo półrocze. W teorii pisarz może to sam sprawdzi, ale niewielu z nas jest biegłymi księgowymi. Może też kogoś zatrudni, ale – o ile mi wiadomo – nie ma w tej chwili w Polsce biura księgowego, które by się specjalizowało w robieniu audytów wydawnictw na zlecenie autorów. Jeśli jest, to niech się do nas koniecznie zgłosi.
Poza tym jest na przykład kwestia żądania przeniesienia praw zamiast udzielania licencji, co jest rzadsze u wydawców, ale powszechne w umowach z czasopismami czy portalami na pojedyncze teksty. Nie bardzo wiadomo, po co, bo szansa na to, że to czasopismo będzie istniało jeszcze za 20 lat i chciało sobie wydać za darmo, bo ja wiem, „Antologię tekstów, które ukazały się na naszych łamach”, jest znikoma.
Jacek Dehnel
Poeta, prozaik, tłumacz. Wydał m.in. osiem tomów poetyckich, pięć powieści i kilka tomów krótszych próz, przekłady, a wspólnie z mężem, Piotrem Tarczyńskim (pod pseudonimem Maryla Szymiczkowa) – serię kryminałów o profesorowej Szczupaczyńskiej. Laureat m.in. Nagrody Kościelskich (2005) i Paszportu „Polityki” (2006), był pięciokrotnie nominowany do nagrody Nike, trzykrotnie do Angelusa, raz do Nagrody Szymborskiej. Mieszka w Warszawie.
Barbara Klicka
Autorka książek poetyckich, powieści „Zdrój” i poematu scenicznego „Elementarz”. Felietonistka „Dialogu” in spe. Za książkę poetycką „nice” uhonorowana Wrocławską Nagrodą Poetycką Silesius i Nagrodą Literacką Gdynia.
BK: Pracuję dla Fundacji Nowoczesna Polska, w której współtworzę bibliotekę Wolne Lektury. Ten zasób składa się tylko z tekstów udostępnianych na wolnych licencjach. Moimi ulubionymi wolnolekturowymi dziećmi są kolekcje literatury jidysz i „Wiersz wolny” zawierająca poezję współczesną. Fundacja podpisała z autorami umowy dotyczące całych książek. Na potrzeby tej drugiej kolekcji skonstruowaliśmy w Nowoczesnej Polsce taką umowę, na mocy której wykupujemy pełne prawa i jednocześnie oddajemy licencję autorowi, co oznacza w praktyce, że może on nadal dysponować swoimi tekstami. Staramy się też jak najlepiej za to płacić.
JD: Sam zacząłem sobie uświadamiać, że coś jest nie tak, kiedy zorientowałem się, że umowy, które podpisałem na początku mojej drogi literackiej, były bardzo niekorzystne. Na przykład powiedziano mi, że absolutnie standardową umową jest przeniesienie 50% zysków z praw zależnych do wydawcy: za wszystkie tłumaczenia, adaptacje filmowe i teatralne. Później, kiedy miałem lepszą pozycję na rynku, te umowy modyfikowałem aneksami, ale najpierw zapłaciłem frycowe, bo nie miałem pojęcia, jakie są realne stawki. Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury (STL) robi co roku ankietę i sprawdza, jakie są w tej chwili stawki. Autorzy nie mają nadal pojęcia.
Innym impulsem było postępowanie przeciwko bibliotece w Olsztynie, w którym brałem udział jako „pokrzywdzony”. Otóż od ładnych paru lat toczą się nieustanne boje z ZUS-em na temat oskładkowania umów na spotkania autorskie. ZUS cały czas usiłuje przekonywać, że to nie nosi znamion dzieła, czyli w ogóle autorskości, co jest oczywiście bzdurą, bo jeśli się umówimy, że chcemy kogoś zatrudnić, żeby wygłosił pogadankę na temat porostów albo roślin leczniczych, to możemy różne osoby do tego nająć. Jeżeli natomiast chcemy przeprowadzić spotkanie autorskie z Barbarą Klicką, to ja jej nie mogę zastąpić, a Barbara Klicka nie może mnie zastąpić na spotkaniu z Jackiem Dehnelem. Orzeczenia sądów są bardzo różne, walka trwa, Instytut Książki niewiele tutaj pomaga, podobnie Ministerstwo Kultury.
Jednak największą inspiracją było obserwowanie działań wspomnianego STL-u. Tłumacze byli w bardzo podobnej sytuacji. Dawne stowarzyszenie nie dawało tego, czego potrzebowali, więc skrzyknęli się i dekadę temu stworzyli nowe i bardzo konkretnie działają. Widać ogromny postęp w tym, co nowej organizacji udało się wynegocjować, jeśli chodzi o widoczność autorów tłumaczeń czy umowy.
Wolniejszy jest postęp w wyobrażeniach na temat funkcjonowania pisarza.
BK: Jest różnica między społecznym wyobrażeniem o tym, jak żyje pisarz, a twardym realem. Autorka lub autor książki prozą, wokół której, że tak powiem, wszystko dobrze idzie, uchodzi za kogoś, kto osiągnął po prostu sukces, również finansowy. Tylko wewnątrz wiemy, jakiego rodzaju kłopoty implikuje ta robota i że czasem mimo wytężonej pracy nie da się zrobić tak, żeby pod względem finansowym było choć trochę normalnie.
JD: Tak, bo ludziom się wydaje, że jeżeli Sapkowski skosił miliony za „Wiedźmina”…
BK: …a Twardoch reklamuje Mercedesa…
JD: …to taki pisarz, co to miał mniejszy sukces, wyciąga 50 tysięcy miesięcznie. To jest kompletna ułuda. W Polsce ludzi kultury nie stać na ich własną pracę. Mamy sytuację, w której osoby o wyspecjalizowanych umiejętnościach, o dużym doświadczeniu w swoim zawodzie, wymagającym bardzo szczególnych cech, otrzymują za wykonywanie zawodu pieniądze, które nie pozwalają im się utrzymać. To tak jakby lekarz czy inżynier musiał dorabiać sobie w drugiej pracy. Zresztą słyszę takie głosy: „Jeżeli nie macie pieniędzy, to idźcie pracować na kasie w Biedronce”. Mamy społeczeństwo serio myślące, że lepiej by było, gdybyśmy wszyscy pracowali na kasie w Biedronce. Oczywiście kasjerki są bardzo potrzebne, tak jak kominiarze, lekarze, pielęgniarki, nauczyciele, górnicy. Pisarze również. A problem nie leży w wyborze zawodu, tylko w jego realiach. Proszę sobie wyobrazić, co by się działo, gdyby inżynierom zaczęto płacić za ich pracę frazą „Będzie miał pan do CV”.
BK: Albo: „W książkach panu zapłacimy”.
JD: Albo w części produktu. Będzie miał pan kawałek mostu, ulejemy panu blok z cementu. Wtedy nikt by nie twierdził, że wszyscy inżynierowie powinni pójść do pracy w Biedronce, tylko że coś jest nie tak z warunkami pracy inżynierów. Branża kultury jest od lat najgorzej opłacaną branżą w polskiej gospodarce. Co więcej, nie dotyczy to tylko twórców, ale też ludzi pracujących w instytucjach kultury. Nie zmienia to faktu, że są twórcy bardzo dobrzy w swojej dziedzinie, którzy uzyskują wysokie dochody. Tyle że to jest nierówne w poszczególnych branżach: nie jest tak, że najlepsi autorzy literatury popularnej, najlepsi poeci, najlepsi autorzy literatury dziecięcej dostają duży pakiet finansowy, później średni itd. Średni autor literatury popularnej jest się w stanie utrzymać, najwybitniejsi poeci w Polsce – nie.
Wspomniałeś wcześniej, że dawne stowarzyszenie tłumaczy nie spełniało swojej funkcji. Często mówi się, że stowarzyszenia pisarzy (ZLP, SPP) też tego nie robią.
BK: Rozmawiałam o tym dużo z Miłoszem Biedrzyckim, który w pewnym momencie zapisał się do krakowskiego oddziału SPP. Bardzo mi się wtedy podobała jego argumentacja dotycząca tego, jakim zmianom może ulec SPP, jeśli tylko wstąpią do niego nowe osoby, ale chyba trzeba powiedzieć po latach, że to się raczej nie bardzo udało. Tylko pobieżnie znam osoby zrzeszone w SPP, ale nigdy nie miałam poczucia, że to środowisko reprezentuje, czy wręcz chciałoby reprezentować, moje interesy.
JD: Stowarzyszenia literackie mogą pełnić bardzo różne funkcje i zakładam, że te istniejące dotychczas odpowiadają na potrzeby swoich członków. Tam się odbywają wieczornice literackie, można zobaczyć kogoś świętującego 25-lecie swojej pracy twórczej – i jest to dla wielu twórców istotne. Ale dla nas zupełnie nie. Dlatego że nie chcemy obchodzić naszych jubileuszy i nie mamy poczucia, że stowarzyszenie powinno nam organizować wieczory autorskie czy wydawać książki. To załatwiamy we własnym zakresie, my i nasi wydawcy. Zresztą nam w ogóle nie zależy na realizowaniu interesów pojedynczych członków. Owszem, wyjątkowo, jeśli na przykład dany członek ma problem prawny, który jest symptomatyczny i wymaga rozwiązania, które stałoby się precedensem. Ale nie będziemy nikomu fundowali prawników w zwykłych sporach prawnych, bo to jest sprawa danej osoby. A już na pewno nie będziemy robili jubileuszy. Jesteśmy stowarzyszeniem profesjonalistów, nas takie celebrowanie społecznej roli artysty w ramach stowarzyszenia w ogóle nie interesuje.
Jak rozumiecie pojęcie „profesjonalizmu”, które w przypadku literatury jest dosyć płynne? W swoim eseju o etosie amatora Krzysztof Czyżewski pisał, że z pojęciem „amatorskie” kojarzy się wszystko, co najgorsze.
BK: Dużo myślałam o słowie profesjonalizm w kontekście SUL-u, i jest to słowo, które mi sprawia pewną niewygodę. Chciałabym bardzo, żeby nasze stowarzyszenie nie reprezentowało tylko interesów osób, które bez zająknięcia nazywają się profesjonalistami, ale też interesy osób, które do literatury przychodzą skądinąd, wpadają, wypadają, i tym bardziej nie wiedzą, co tu bywa grane.
JD: Interesy amatorów literackich są nieco inne, często związane z poczuciem bycia we wspólnocie twórców, posiadania statusu pisarza, poety, wieszcza, barda. My się zajmujemy zupełnie innymi kwestiami. Co nie znaczy, że ludzie, którzy są teraz na tym etapie, nie będą z tego korzystali w przyszłości.
Wasz statut jest niezwykle pojemny. Zakładacie, że działalność może być bardzo, bardzo szeroka i że możecie wydawać książki, organizować konkursy, przyznawać nagrody, tworzyć fundusze stypendialne.
JD: Ten statut musi być formą pojemną, bo każde jego przegłosowanie wymaga zgromadzenia połowy członków, co jest bardzo trudne, w dodatku każdą zmianę trzeba zgłaszać do sądu i opłacać znaczek skarbowy. Dopiero co, na pierwszym walnym zebraniu, wprowadziliśmy możliwość działalności gospodarczej. Potencjalnie za 5 czy 10 lat możemy coś wydawać, oczywiście.
BK: Na przykład po to, żeby mieć pieniądze na działalność.
JD: Niedawno w środowisku literackim było głośno o eksmisji śląskiej poetki: dramatyczna sytuacja, społeczność pisarska zrzuciła się, żeby wykupić jej dług. Ale nie widzę powodu, żeby Unia, jeśli będzie miała po temu środki, nie mogła się zajmować taką doraźną pomocą socjalną. W tej chwili naszym głównym dochodem są składki, jeden z naszych kolegów przekonał swojego wydawcę, żeby przelał nam kilka tysięcy złotych. Niewykluczone, że na tej podstawie będziemy się również zgłaszali do innych wydawnictw.
Powiedzmy sobie jasno: ta branża jest tak zagłodzona, że pomoc w wysokości miliona złotych rocznie – niewielka w skali na przykład kosztów jachtu posłanego w świat przez ministra Glińskiego ot tak, za pięć i pół bańki – stanowiłaby ogromną różnicę. W ogóle literatura jest tania. Jeżeli wójtowie, sołtysi sprowadzają do swoich miejscowości z funduszu kulturalnego gwiazdy, które im śpiewają za 20, 30, 40 tysięcy złotych, to za taką sumę można zrobić 10, 15, 20 spotkań z najlepszymi autorami.
Zresztą w ramach naszych działań będziemy wspierali spotkania autorskie – planujemy stworzenie impresariatu online, prowadzonego przez Unię i STL, być może w porozumieniu ze Stowarzyszeniem Bibliotekarzy Polskich, do którego w tej sprawie się zwróciliśmy. Taka platforma ułatwiałaby bibliotekarzom i pracownikom ośrodków kultury kontakty z autorami i kontakty wzajemne, na przykład w celu tworzenia dłuższych objazdów.
Macie poczucie, że pieniądze w kulturze są, ale poukrywane gdzieś w wydawnictwach, bibliotekach, u wójtów i sołtysów, a działając w sposób bardziej zorganizowany, można wywrzeć presję na bardziej sprawiedliwą redystrybucję?
JD: Pieniądze są w gminnych budżetach kultury, tylko idą na sprowadzanie komercyjnej łatwizny. Jakiś czas temu „Polityka” opublikowała świetny artykuł o tym, że środki gminne w ogromnej części idą na rozrywkę, a nie kulturę. Ludziom się daje to, co jest łatwe, lekkie i przyjemne, ponieważ to pomaga w wyborach. I w związku z tym ogromna część Polaków jest odcięta od jakiejkolwiek bardziej wysublimowanej kultury, co jest złamaniem naszych konstytucyjnych praw. Bo mamy gwarantowane w Konstytucji prawo, żeby kultura do nas docierała. To odcięcie wynika też z atrofii zbiorkomu. Ludzie nie mają jak wrócić do domu z przedstawienia teatralnego czy wieczoru autorskiego we Wrocławiu, czy nawet miasta wielkości Legnicy. Naszej działalności nie można rozpatrywać w oderwaniu od tego, co się dzieje w całej Polsce.
Jakie były dla was wzorce funkcjonowania stowarzyszenia? Szukaliście podobnych inicjatyw za granicą?
JD: Z początku był nawet pomysł, żeby stać się skrzydłem Stowarzyszenia Tłumaczy. Ale jego członkowie obawiali się, że pisarzy będzie znacznie więcej i przejmą całą organizację. Docelowo faktycznie będziemy może stowarzyszeniem liczniejszym, ale uważam – również jako członek tego stowarzyszenia – że było to ze strony tłumaczy dosyć nierozsądne, bo pisarze mają mocniejszą markę na rynku książki i, co za tym idzie, silniejszą niż tłumacze kartę przetargową w dyskusjach z wydawcami. Razem moglibyśmy więcej dokonać. Ale i tak współprowadzimy wiele projektów, na przykład działamy w Ogólnopolskiej Konferencji Kultury, która zajmuje się między innymi ubezpieczeniami społecznymi, czy pracujemy nad rezydencjami pisarskimi. Chcemy, aby te rezydencje były przeznaczone w jednej czwartej dla polskich tłumaczy, w jednej czwartej dla polskich pisarzy, w jednej czwartej dla zagranicznych tłumaczy, w jednej czwartej dla zagranicznych pisarzy, żeby łączyły polskich twórców z obiegiem światowym. To zresztą ułatwia tworzenie rezydencji, kiedy samorządy się dowiadują, że w ten sposób pomożemy im sprowadzić wybitnych twórców zagranicznych, którzy przy okazji mają na miejscu uczestniczyć w spotkaniu autorskim. Basia była na takiej rezydencji w Dusznikach, którą organizujemy dzięki wsparciu prywatnych osób.
Docelowo chcielibyśmy, żeby częścią systemu rezydencji było otwarcie się na Wschód, zwłaszcza na te kraje, które mają problemy z demokracją liberalną – Rosję, Białoruś. Myślę też o twórcach ukraińskich, z którymi bardzo wiele łączy twórców polskich; wielu z nich tutaj przyjeżdża, znają język polski, tłumaczą z polskiego, dla nich nasza kultura jest ważna. Tylko że ze względu na różnice ekonomiczne pomiędzy Polską a tymi krajami programy rezydencjalne musiałyby być połączone ze stypendiami. Podobnie zresztą jak wiele programów na Zachodzie, z których korzystało wielu naszych członków.
BK: Pytałeś o wzorce międzynarodowe. Znaliśmy sytuację w Litwie czy w Skandynawii, gdzie system jest tak rozwinięty, że w ogóle nijak się ma do naszej sytuacji.
JD: Czy Irlandii, gdzie uznano, że – w związku z historią kraju, który odzyskał niepodległość po wielu stuleciach, a tożsamość narodową ocaliły właśnie język i literatura – cały dochód z literatury jest zwolniony z podatku. Polska jest dokładnie w tej samej sytuacji historycznej, ale u nas się mówi, że to krwią i blizną, a nie tam żadną literaturą. Mamy tylko te nasze 50% kosztów uzyskania przychodu, które podobno Żeromski wywalczył, ale i to zostało ograniczone. Oglądamy się na inne państwa i proponowany przez polski rząd system ubezpieczeń artystów, finansowany z opłaty reprograficznej, ma być w dużej części wzorowany na rozwiązaniu niemieckim. Dopiero niedawno się ukonstytuowaliśmy, więc czas na zapisywanie się do międzynarodowych gremiów i jeżdżenie na konferencje jest jeszcze przed nami, również dlatego, że wymaga to finansów.
Pojawił się już na Facebooku temat składek. W tym momencie wynosi ona 200 zł rocznie.
JD: Podjęliśmy już uchwałę zarządu, że w przypadkach szczególnych komisja członkowska może zadecydować o umorzeniu tej składki na jakiś okres. Wiadomo, są różne sytuacje, zależy nam, żeby grupować istotnych pisarzy. Natomiast dobrze jest mieć składkę, która stanowi stały i pewny dochód stowarzyszenia.
BK: Jeśli mamy coś robić, to musimy mieć za co. Projekt składek progresywnych jest ciekawy, ale wymaga deklaracji i większej machiny wewnętrznej, a nas jest ciągle niewielu.
Czyli ilu?
JD: Mamy jedną panią księgową, jedną prawniczkę i jedną Małgorzatę Gutowską-Adamczyk, która jest skarbniczką. Wszystkich członków jest siedemdziesięcioro.
BK: Ale do realnej roboty jest nas o wiele mniej, powiedzmy to sobie szczerze.
JD: I to też jest okej, można być członkiem i się nie angażować, tylko płacić składkę.
BK: Często naszym wkładem jest właśnie praca.
Co stowarzyszenie może realnie zmienić na rynku książki?
JD: Poczuliśmy przedsmak tego przy okazji Targów w Krakowie, kiedy – choć jeszcze nie mieliśmy wpisu do KRS i nie działaliśmy oficjalnie – zagroziliśmy bojkotem ze względu na straszne warunki na targach. Targi się trochę ugięły i polepszyły warunki, ale będziemy to nadal monitorować. Z Krakowskim Biurem Festiwalowym myślimy o zorganizowaniu kongresu książki, który byłby okrągłym stołem między wydawcami a tłumaczami i autorami. Efektem byłoby wypracowanie nowych dobrych nawyków, takich jak umowy modelowe.
Takich rozmaitych potrzeb jest mnóstwo, bo polski rynek książki po 1989 roku doznał wstrząsu. Upadły lub podupadły stare państwowe wydawnictwa, a pojawiło się mnóstwo nowych, z których tylko część przetrwała, ale w umowy wkradł się element wolnej amerykanki: zniesiono dawne dobre praktyki, nowe promowały niemal wyłącznie wydawców. Kiedyś typowe było podpisywanie umów z przeniesieniem praw, ale wydawca musiał taką książkę stale trzymać na rynku i dodrukowywać; tłumacze mieli tantiemy, które zostały niemal zupełnie wycięte. Po 30 latach od przełomu widzimy, że sytuacja autorów i tłumaczy bardzo się pogorszyła.
BK: Wielu autorów pracowało po redakcjach, których już teraz w zasadzie nie ma.
JD: Nie ma zatrudnionych redaktorów, grafików, korektorów.
Wspomnieliście, że otrzymaliście już wsparcie od jednego z wydawnictw. Czy mieliście też inne reakcje od wydawców? Czy ktoś obawia się, że teraz autorzy wymuszą 20% ceny okładkowej albo będą terroryzowali wydawnictwa?
BK: Nie.
JD: Nie chcemy iść na wojnę z wydawnictwami i nie możemy na wydawcach wymusić 20% czy jakiegokolwiek procentu ceny okładkowej. Natomiast możemy wymusić edukacją, że przestanie się podpisywać umowy z nieuczciwymi i nielegalnymi klauzulami. Poprzez stworzenie korpusu firm księgowych, organizacji pozarządowych, kancelarii prawnych pracujących na rzecz autorów możemy przeprowadzić takie zmiany na rynku, że wydawcom po prostu nie będzie się opłacało rabowanie autorów poprzez nieuczciwe księgowanie rozliczeń. Jeżeli stworzymy program impresariatu i on zacznie hulać, to można to traktować jako promowanie efektu pracy wydawnictw i promocję czytelnictwa.
Jakie macie pomysły na to, żeby traktowano pisarzy, twórców, poetów poważniej?
JD: Kultura – nie liczę tu jej części rozrywkowej – jest w Polsce niszą. Literatura jest niszą tej niszy. Poezja jest niszą niszy niszy, a tymczasem nasi poeci i poetki są absolutnie światowej klasy. Polska piłka nożna nigdy nie miała takich sukcesów jak polska literatura. Gdybyśmy wygrali na Wembley, to mielibyśmy odhaczoną jedną Szymborską. A mamy teraz Szymborską, Reymonta, Miłosza, Sienkiewicza i Tokarczuk, pięcioro noblistów, za to ani jednego zwycięstwa w mistrzostwach świata.
BK: Tak, dobre, wręcz entuzjastyczne opinie na temat polskiej poezji to jest coś, co naprawdę da się usłyszeć w wielu literackich miejscach poza Polską.
JD: Byłem w Indiach na spotkaniu z czytelnikami, w pewnym momencie wstał pan z długą siwą brodą i podkręconymi wąsami, w niebieskim turbanie, i powiedział, że przez 30 lat tłumaczył wiersze Różewicza na język urdu. Nie zna języka polskiego, tłumaczy poprzez angielski, ale to dla niego wielkie przeżycie, że może rozmawiać z polskim pisarzem. Natomiast w Polsce poezja jest nieczytana. Co jest szerszym problemem, związanym z systemem edukacji, który ją zabija od małego. Droga do zmiany tej sytuacji nie wiedzie wyłącznie przez promocję czytelnictwa, musi być wspomagana konkretnymi rozwiązaniami instytucjonalnymi, finansowymi, które promują tę trudniejszą część twórczości. Teatr bulwarowy, kino rozrywkowe, literatura rozrywkowa utrzymają się same, a państwo może je wspierać na innych zasadach. Jego rolą jest jednak bezwzględnie wspieranie tych działów kultury, które są bardziej wymagające, a to dlatego, że to one nas rozwijają jako społeczeństwo. Mamy na to konkretne badania: nasza empatia, zdolność do analizowania skomplikowanych problemów rośnie zasadniczo, kiedy się czyta przez 20 minut Dostojewskiego, ale już niekoniecznie Danielle Steel.
BK: Jestem pesymistką i wydaje mi się, że zmiana jest niemożliwa. Praca artystyczna jest obwarowana licznymi mitami, których zburzenie mogłoby doprowadzić do zniszczenia społecznego sensu wykonywania tej pracy. Można jednak wykonywać trwałą, systematyczną, długofalową pracę u podstaw, na drugą nóżkę, wtrącając do tego mitu uwagi o pieniądzach czy o pracy.
Czytelnicy nie są do końca świadomi tego, z czego i jak utrzymują się pisarze.
JD: Patrzę na niektóre reakcje na wiadomości o Unii Literackiej i pojawia się tam taki slogan, że „Pisarze chcą sobie nabić kabzę”. Czy ktoś, kto idzie do pracy w biurze, sklepie czy fabryce, chce sobie „nabić kabzę”? Nie, idzie tam, żeby zarobić na życie. Co więcej, jeżeli zarabiałby takie pieniądze jak większość autorów literatury w Polsce, toby się w ogóle zaśmiał i nigdy by do tego biura nie wrócił. Ludzie na ogół się nie zastanawiają nad tym, jakie jest źródło finansowania pisarzy. Czasami myślą, że my dostajemy jakąś pensję od państwa.
BK: Tak, że jest jakiś system stypendialny. To dobrze widać na przykładzie wywiadów – jeśli ktoś, jak ja, jest lekkim control freakiem i mocno przesiaduje nad spisaną rozmową, to musi poświęcić na to naprawdę więcej niż pięć minut. Można sobie wtedy znienacka pomyśleć, że się siedzi kolejne popołudnie nad takimi autoryzacjami, dziennikarz zarabia, gazeta zarabia, wszyscy zarabiają, a mówiąca i autoryzująca delikwentka właśnie wcale nie. No i co – fajnie? Może i fajnie, ale z pewnością niepraktycznie. Podobnie nie zarabiamy, pojawiając się w telewizji czy w radiu. Część z nas tam bywa, bo uważa, że to jest element tego zawodu, ale może warto jednak pamiętać, że to są wszystko aktywności nieodpłatne.
JD: Podobnie z całym procesem tworzenia książki: autor akceptuje redakcję, korekty, często pracuje nad okładką, promuje książkę w mediach, współpracuje z tłumaczami, udziela im wyjaśnień. Nie mówię tego, żeby to mitologizować, pokazać, że jesteśmy tacy nieszczęśliwi. To część naszej pracy. Po prostu trzeba pamiętać, że sama praca nad pisaniem książki jest tylko niewielką częścią tego, co robi pisarz. Tak też jest pozycjonowany przez rynek książki, że musi być trochę ambasadorem i PR-owcem własnego dzieła, musi się pojawiać, dać buzię tu, dać buzię tam.
Dobrze, gdyby miał rozbudowany fanpage na FB, bazę fanów.
JD: Fanpage, który oczywiście sam prowadzi i musi tam regularnie publikować. Wydawcy tego na ogół nie robią.
BK: To jest akurat taka część zawodu, której ja bardzo nie lubię. Faktem jest, że teraz rynek książki bardziej usiłuje sprzedać autora niż książkę. Możemy dyskutować o tym, czy to jest fajne czy niefajne, ale na koniec najbardziej wyraziste postacie na rynku mają trzy sprzedażowe kroki do przodu.
JD: Śmierć autora była mocno przesadzona.
BK: W każdym razie on z całą pewnością zmartwychwstał na potrzeby rynku. Możemy się na to obrażać, ale możemy też nie ignorować tego, co się wokół dzieje, i działać na rzecz zmiany.
JD: Recenzje są coraz krótsze i wypierane z mediów, coraz częściej stają się tylko materiałami promocyjnymi. Książka ma też niesłychanie krótki żywot: pojawia się, ma ten okres przed premierą, kiedy prasa dostaje egzemplarze, blogerzy robią materiały, a jeżeli książka przez trzy miesiące nie zyska sławy, to ma jeszcze szansę w następnym roku w fazie nagród, o ile dostanie jakieś nominacje. Jeśli nie, to umarła. Oczywiście jest mnóstwo książek, które spokojnie mogą przestać istnieć, bo – jak w każdej działalności twórczej – większość dzieł jest przeciętna, troszkę jest wybitnych, troszkę naprawdę złych. Niemniej widzimy jako czytelnicy, że przepada mnóstwo książek wartościowych.
Tak naprawdę dużo częściej się okazuje, że potrzebujemy nie rywalizacji, ale współpracy.
BK: Bardzo mi się spodobało to, co nominowani zrobili w zeszłym roku przy Silesiusie, kiedy podzielili się nagrodą. To jest naprawdę świetne i w dodatku przynosi konkretne skutki w postaci tego, że Silesius od tego roku opłaca nominowanych. Zdaje się, że Angelus też podjął taką decyzję. To jeden z wielu oczywistych dowodów na to, że solidarność naszą bronią.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).