Muzykoterapia
Fot. Krzysiek Adamczyk

Muzykoterapia

Bartosz Sadulski

„Heartwash” to najciemniejszy album Pauli i Karola. „Opowiada o tym momencie w życiu, kiedy całkowicie się rozpadasz”. Reszta się nie zmieniła –  ich muzyka pozostaje jednocześnie intymna i przebojowa

Jeszcze 2 minuty czytania

Pierwszy raz widziałem ich na żywo 9 grudnia 2010 roku w nieistniejącej już księgarnio-kawiarni „Falanster” we Wrocławiu. Zespół, który spieszył wtedy pociągiem z Warszawy, mając na koncie jedną EP-kę i debiutancki album „Overshare”; który zagrał wtedy radosny folk i bardziej niż warszawską piwnicą pachniał kanadyjskim lasem, też już nie istnieje, chociaż nadal nosi nazwę Paula i Karol. Wtedy grali w duecie, przeważnie akustycznie, ale nie dlatego, że wymarzyli sobie, żeby być jak Mimi & Richard Fariña (siostra Joan Baez i autor kontrkulturowej powieści „Wszystko się spieprzyło, ale będzie lepiej”, nagrali dwa intrygujące folkowe albumy) albo Angus i Julia Stone – tyle że bez ślubu. „Po prostu tak zaczynaliśmy i tak tylko potrafiliśmy”, mówi mi Karol Strzemieczny. „Nie było to za bardzo przemyślane. Umieliśmy grać na takich, a nie innych instrumentach, tak pisaliśmy piosenki i byliśmy tylko we dwójkę. Od początku myśleliśmy, że fajnie by było mieć większą liczbę muzyków, ale udało się to dopiero, kiedy zaczęliśmy trafiać na osoby, z którymi się dobrze dogadywaliśmy”. Kiedy się wtedy patrzyło na Paulę i Karola, wszystko wydawało się proste – wystarczy założyć koszulę w kratę, mieć zarost oraz gitarę i zaprosić do współpracy wokalistkę urodzoną w Kanadzie, żeby brzmieć oryginalnie, ale nie przaśnie. Nawet kiedy zaczynali, nie przypominali harcerzy nad jeziorem albo zakręconych na punkcie Neila Younga przebierańców. Budzili zaufanie jako wielkomiejski, ale jednak szczerze folkowy duet. Wcześniej grywali sporo w warszawskich klubach, mieszkaniach, zdążyli też w tamtym roku pojawić się na kilku dużych festiwalach. Warsztatowe braki nadrabiali sceniczną spontanicznością i żywiołowością.

Przez ten czas zmieniło się jednak bardzo wiele. Ich koncertowy rider (spis wymagań sprzętowych i logistycznych przedstawianych organizatorom koncertu przez artystów) teraz w niczym nie przypomina tego, czym uwodzili we Wrocławiu, kiedy do szczęścia ich i naszego wystarczyła gitara akustyczna i dzwonki, a solo Pauli na akordeonie wywoływało takie same emocje, jak włosy i gitara Ritchiego Sambory na fankach Jona Bon Jovi. Dzisiaj Paula i Karol to nie tylko Paula i Karol, ale też Staszek, Krzysiek, Szymon i Chris. Skład niemal rockowy, z basem i gitarą elektryczną – na dodatek wszyscy udzielają się wokalnie. W riderze, poza porządnym nagłośnieniem, proszą też o 24 piwa i czerwone wytrawne wino, więc po cichu można liczyć, że rozwalą jakąś garderobę.

Paula i Karol, „Heartwash”,
Delikatess Tontraeger 2014
Debiutanckie „Overshare” raziło nieco naiwnym brzmieniem, ale uwodziło słodkimi jak syrop klonowy melodiami. „Whole Again” sprzed dwóch lat było kameralne, ale już niektóre piosenki zostały zaaranżowane na pięciu i sześciu muzyków. Cały czas Paula z Karolem zastanawiali się jednak, jak przenieść koncertowy żywioł na album studyjny. Rozwiązaniem okazało się nagranie „Heartwash” na tak zwaną „setkę”, czyli nie ślad po śladzie, lecz niemal na żywo. Żeby efekt był satysfakcjonujący, konieczny był doświadczony producent – znaleźli takiego w osobie Ryana Hadlocka, który pracował między innymi z Modest Mouse, Foo Fighters czy Blonde Redhead. Przede wszystkim był jednak odpowiedzialny za debiutancki album indie folkowej grupy the Lumineers, który na świecie sprzedał się w liczbie dwóch i pół miliona egzemplarzy. Fundusze na zatrudnienie amerykańskiego producenta zbierali przez jeden z portali crowdfundingowych, na którym bajka zaczynała się słowami: „Pewnego upalnego dnia w Austin, Texas, gdzie graliśmy koncert w ramach festiwalu SXSW, podszedł do nas pewien uśmiechnięty Pan w średnim wieku, który się nazywa Ryan Hadlock. Mówił dużo rzeczy, ale najistotniejsze w tej całej historii było dla nas (i może też dla Was!) to, że powiedział, że chciałby przyjechać do Polski i nas nagrać”, a skończyła uzbieraniem z zapasem potrzebnych 33 tysięcy złotych. Czy nagraliby taki sam album bez niego? Pewnie tak. „Ryan zrobił dokładnie to, o czym z nim przed nagraniem płyty rozmawialiśmy. Chcieliśmy płytę z żywym uczuciem i kopem, nagraną w większości na setkę – i chyba rzeczywiście tak wyszło. Myślę, że ze swoimi doświadczeniami dobrze zrozumiał, o co nam chodzi, a i my jako zespół do tych nagrań się dobrze przygotowaliśmy” – opowiada Karol. W konsekwencji powstał album polifoniczny, soczysty, momentami niemal rockowy. Chociaż pierwsze takty, perkusja i chóralny zaśpiew w otwierającym „Heartwash” utworze „My Bones” brzmią jak wczesne Arcade Fire, którym duet zawsze mocno się inspirował, to nie jest to album zagrany na jedno kopyto. Raczej jak na produkcjach Becka różne emocje spotykają się pod egidą kompozycji antyfolkowych czy nadal mocno zakorzenionych w country. Mimo nagrywania niemal na żywo („Staraliśmy się zachować jak najwięcej z sytuacji, w których gramy na żywo jako zespół” – mówi Karol), album jest produkcyjnie dopieszczony i znacznie bardziej muzycznie zróżnicowany niż dwa wcześniejsze. Jest na nim miejsce i na skromne, wyciszone „Circle’s Getting Wilder” – w czasie jego nagrywania Paula z Karolem pierwszy raz w swojej historii się rozpłakali – ale też żywiołowe „Someday”, z gitarą jak żywcem wyjętą z późnych płyt Conora Obersta, i świetnie zgranymi wokalami.

Na taki sposób nagrywania nalegała Paula, uważając, że to najlepiej odda charakter zespołu: „Siłą naszej muzyki jest energia, a nie superprecyzyjny wykon” – mówi wokalistka, która już po pierwszej płycie czuła, że typowe nagrywanie na ścieżki to sposób na nieciekawe, martwe brzmienie. Nie zmienił się za to sposób pracy – liderami kapeli wciąż są Paula i Karol, ale tworząc nowe kompozycje, myśleli już o całym zespole: „Nadal siadamy najpierw z Paulą i piszemy piosenkę, która już na tym pierwszym etapie musi nam się podobać. Ten drugi etap nieco się zmienił, bo często dopiero z zespołem nadajemy charakteru kompozycjom – szukamy odpowiedniej rytmiki, tempa. Dlatego na płycie znalazły się takie kompozycje jak tytułowy «Heartwash», «My Bones» czy «Someday», które mają bardzo zespołowy charakter. Zresztą 90 procent płyty jest tym razem właśnie taka”. Sporo materiału napisali, kiedy Karol przyjechał na weekend do Hamburga, gdzie Paula pracuje na uniwersytecie. Jej przeprowadzka do Niemiec również zmieniła funkcjonowanie kapeli. Większość obowiązków scedowana została na Karola. Pozostali członkowie kapeli udzielają się w innych projektach muzycznych (trio Eric Shoves Them In His Pockets, czyli projekt Christopha i Szymona z Pauli i Karola), mają też częste trasy koncertowe, to wszystko wiąże się z nieustannym ruchem.

Spoiwem wszystkich piosenek wydaje się tym razem nie nastrój, ale właśnie motyw przemieszczania się, ruchu czy uciekania. Kiedy pytam o to Karola (mając na myśli choćby cały utwór „Carry Me Over”), zaskoczony przyznaje mi rację i potwierdza, że tekst „Here I stand where I was, wonder where to go / Looking back at where I’ve been” z „Don’t Bother” jest dla płyty kluczowy. Dlaczego? Aby dokonał się tytułowy heartwash, nie można stać w miejscu. Więcej o tym nieprzetłumaczalnym tytule mówi i pisze w książeczce dołączonej do albumu Paula, która w trakcie prac nad albumem przechodziła (podobnie jak część muzyków zespołu) „trudny okres miłosny”. To słychać, chociaż niewątpliwie jest to część przekazu umykająca w czasie koncertów, które są bardziej świętem wiosny niż pogrzebem prezydenta.

«Whole Again» było płytą o powracaniu do siebie, a «Heartwash» mówi o tym momencie w życiu, kiedy całkowicie się rozpadasz” – pisze Paula we wstępie do płyty. Heartwash to dla niej proces walki z samą sobą, z własnymi i cudzymi lękami, to moment zmiany. Praca nad każdym albumem jest dla grupy terapią, ale ten album jest najciemniejszy z tych, jakie dotąd nagrali. Piosenki o wiele mocniej dotykają spraw takich jak przemijanie, rozstanie czy śmierć. Mimo że oboje są socjologami, nie silą się na społeczne diagnozy, a ich muzyka, tak samo jak przebojowa, pozostaje kameralna i intymna. Równie ciepło jak w Warszawie czy Teksasie są przyjmowani na Ukrainie. „Nie wiem, czy właśnie tam nie mieliśmy najbardziej entuzjastycznej reakcji na naszą muzykę” – opowiada Karol. „Ludzie śpiewali razem z nami, nie znając słów. Na niektórych koncertach pod sceną atmosfera przypominała koncert rockowy – z roztańczonymi ludźmi, czasami nawet skaczącymi ze sceny”.

Paula i Karol zagrali też na tegorocznej edycji największego polskiego festiwalu, Przystanku Woodstock. O istnieniu grupy ekipa układająca line-up na festiwal dowiedziała się... od dziennikarza z Anglii. To dowód na nietypowy status Pauli i Karola. Są stąd, ale nie do końca wpisują się w klimat kąpieli błotnych i uwielbienia dla Jerzego Owsiaka. Ich wizyta w Kostrzynie nad Odrą mogła być zaskoczeniem. To jednak zespół, który równie dobrze poradzi sobie zarówno na naszpikowanym ludźmi z branży teksańskim SXSW, na OFF Festivalu – imprezie odwiedzanej przez słuchaczy szczycących się najlepszym gustem, jak i przed raczej konserwatywną publicznością Woodstocku, gdzie wystąpił obok ludycznych punkowych kapel w rodzaju Zielonych Żabek czy The Bill. Pasują do wszystkich tych światów. Mało jest równie uniwersalnych zjawisk na polskiej scenie muzycznej.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.