Islandia Stanów Zjednoczonych
fot. Mike Krzeszak, flickr, CC BY 2.0

Islandia Stanów Zjednoczonych

Jacek Sobczyński

Tak jak w Los Angeles powstają filmy, Nowy Jork produkuje literatów, a Dolina Krzemowa informatyków, tak Portland jest ogólnoamerykańską kuźnią muzyków. Dlaczego akurat to pozornie niczym niewyróżniające się miasto?

Jeszcze 2 minuty czytania

Podobno Portland to najbardziej hipsterskie i wyluzowane miejsce świata. Zresztą nie może być inaczej, skoro wiele lat temu serię ulicznych zamieszek rozpętała kłótnia policjanta z mężczyzną, oddającym mocz na ścianę klubu muzycznego. A jednak Portland – legendarna mekka wszystkich fanów indie rocka, a Portland w rzeczywistości to dwa zupełnie inne miejsca.

The Gossip, Stephen Malkmus and The Jicks, The Shins, The Decemberists, The Dandy Warhols, Pink Martini, Everclear, She & Him, Chromatics, Laura Veirs, Hockey, Menomena, Blitzen Trapper, Esperanza Spalding, Jaguar Love, The Thermals, Old Time Relijun plus nieistniejący już Wipers, Sleater-Kinney i zmarły przez jedenastoma laty Elliott Smith. Wszyscy ci wykonawcy dorastali lub w pewnym momencie życia zamieszkali w Portland, 600-tysięcznym mieście na granicy stanów Oregon i Waszyngton. To taka Islandia Stanów Zjednoczonych – liczba artystów na metr kwadratowy znacznie przekracza przyjęte normy. Dziś mieszkają tam także m.in. reżyser Gus van Sant czy pisarz Chuck Palahniuk. I tak jak w Los Angeles powstają filmy, Nowy Jork produkuje literatów, a Dolina Krzemowa informatyków, tak Portland jest ogólnoamerykańską kuźnią muzyków. Dlaczego akurat to pozornie niczym niewyróżniające się miasto?

Wszystko zaczęło się od niejakiego Johna Charlesa Olmsteda, specjalisty od projektowania miejskich przestrzeni. Na początku XX wieku Olmsted został zaproszony przez władze Portland do stworzenia nowego układu zabudowy miasta. Urzędnicy czuli, że mieszkają w miejscu o olbrzymim potencjale – nie na darmo położone dokładnie pomiędzy waszyngtońskimi górami a plażami Kalifornii Portland jest jednym z nielicznych miast, do którego można wybrać się zarówno z deską surfingową, jak i nartami. Olmsted zaproponował ciekawe rozwiązanie, w myśl którego Portland miałoby stać się czymś w rodzaju pośredniej formy pomiędzy sielską wsią a energicznym miastem; niska zabudowa była przedzielana szerokimi pasami zieleni, zachęcającymi wręcz mieszkańców do wychodzenia z domów i spędzania wspólnego czasu na trawie. Projektant trafił w dziesiątkę – nawet będąc w centrum Portland, miało się wrażenie przebywania w samym sercu malutkiego, acz hałaśliwego miasteczka, którego życie toczy się na ulicy. To zachęciło przyjezdnych, którzy uciekali od urbanistycznych molochów pokroju Nowego Jorku jak od zarazy. Skusiła ich luźna, bezpretensjonalna atmosfera, jakiej nie sposób znaleźć w metropoliach – nawet jeśli w gruncie rzeczy Portland do takowych się zaliczało.

Jaki to ma związek z muzyką?

Klimat Portland przyciągał przez lata wielu studentów, przybywających tam zwłaszcza z północy, by uczyć się na renomowanym Uniwersytecie Stanowym lub Oregon Health and Science University. W latach 70. zaczęto otwierać nowe kluby, co łączyło się z ówczesnym zliberalizowaniem w mieście polityki alkoholowo-narkotykowej. Wystarczy wspomnieć, że jeszcze do 1972 roku w niewielu miejscach w Portland można było grać muzykę na żywo! Władze chciały w ten sposób walczyć z deprawacją młodych, którzy przecież przychodzą na koncerty tylko po to, żeby się nawalić... Od razu pojawiła się silna, undergroundowa scena, której przedstawiciele wprawdzie nie wybili się daleko poza granice miasta, ale stworzyli mocne fundamenty dla swoich następców. Tamta dekada brzmiała w Portland różnorako: funkowe zespoły Sand i Pleasure, rockowa Seafood Mama, bluesowy Brown Sugar... Nieco mocniej zaznaczyła swoją obecność frakcja punkowa (jak wspomina S.P. Clarke, kronikarz portlandzkiej muzyki XX wieku, szaleństwo rozpętało się w chwili, gdy do lokalnego sklepu muzycznego trafił pierwszy egzemplarz „Never Mind The Bollocks” Sex Pistols), z której wyodrębnili się bardzo cenieni Wipers z znakomitym muzykiem i animatorem portlandzkiej kultury Gregiem Sage'em na czele. Drugim wielkim wydarzeniem był zorganizowany przez lokalną stację radiową koncert Ramones – do dziś każdy szanujący się muzyk z Portland utrzymuje, że był wtedy na widowni.

Skoro do Portland przyjeżdżało dużo ludzi, to i wraz z nimi przybywało miejsc pracy. Korporacje powstawały jak grzyby po deszczu, a „wiejskie” przedmieścia zostały połączone z centrum siecią lekkich kolei. Co zresztą okazało się znaczące dla sytuacji portlandczyków w kolejnych latach. W połowie lat 80. władze spostrzegły, że swobodny nastrój mieszkańców nie bardzo udziela się księgowym, którzy opiekowali się budżetem miasta. Aby znaleźć pieniądze zdecydowali się na drastyczne podniesienie podatków, co spowodowało gwałtowny odpływ mieszkańców, którzy przenosili się do podportlandzkich miejscowości. Z miasta uciekły także molochy (na przykład Nike przeniosło swoją siedzibę do Idaho), a co za tym idzie natychmiast zaczęło brakować pracy. Tymczasem młodych wciąż przybywało...

To wpłynęło na jeszcze większą konsolidację lokalnej sceny muzycznej, spotykającej się w Luis La Bamba, najważniejszym klubie w Portland. Tam muzykowali, skrzykiwali się na DIY-owe koncerty i wspólnie kontestowali działania władzy. Nie przypuszczali nawet, że portlandzka scena urośnie w siłę właśnie dzięki jednemu z jej przedstawicieli. W 1985 roku mieszkańcy Portland byli tak rozzłoszczeni działaniami lokalnych polityków, że ku zdziwieniu chyba nawet samego zainteresowanego na fotel burmistrza desygnowali... barmana Buda Clarka – tamtejszy odpowiednik słynnego pana Romana z warszawskich Przekąsek Zakąsek, człowieka, którego znał absolutnie każdy.

Jedną z pierwszych decyzji świeżo upieczonego urzędnika było stworzenie dużego festiwalu, mającego na celu promocję muzyki z Portland. Tą ogromną imprezą (7 scen, ponad 30 wykonawców) zainteresowały się wszystkie ważne media muzyczne w Stanach, na czele z „Billboardem”, który poświęcił festiwalowi spory artykuł. Pokłosiem imprezy był start platformy Portland Music Association, mającej pomóc tamtejszym muzykom w kontaktach biznesowych z ważnymi graczami na krajowym rynku. Chwilę później na jednej z ulic miasta powstał sklep – ewenement na skalę krajową. W Locals Only można było nabyć setki kaset i płyt wyłącznie artystów z Portland. Jeśli zatem szukacie odpowiedzi na pytanie, kiedy amerykańscy fani muzyki niezależnej uznali, że nie ma ważniejszego ośrodka na mapie Stanów niż Portland, brzmi ona: chwilę po tym, gdy do tego samego wniosku doszli tamtejsi słuchacze.

Na początku lat 90. swoje macki w kierunku Portland wysunęła wytwórnia Sub Pop, szukająca alternatywy dla sceny Seattle. Wybór padł na grunge’owych Pond, którzy jednak nie dorównali popularnością swoim kolegom z sąsiedniego stanu. O wiele lepiej poradzili sobie The Dandy Warhols, jeden z bardziej hype’owanych młodych zespołów lat 90., uwielbiany zwłaszcza przez redaktorów „Rolling Stone’a”. W ślad za nimi poszli m.in. ocierający się o grunge Everclear czy melancholijny Heatmiser (macierzysty zespół Elliotta Smitha). Miało też Portland swoją odpowiedź na cieszący się szaloną popularnością w połowie lat 90. dziewczyński rock spod znaku Alanis Morrisette – Meredith Brooks, twórczyni „Bitch”, bodaj największego hitu z Portland. Piosenka stała się numerem jeden na całym świecie, dochodząc nawet na szczyt Listy Przebojów Programu Trzeciego. Do Portland zaczęli sprowadzać się muzycy nie tylko z pobliskiej Olympii (m.in. wokalistka Sleater-Kinney i współtwórczyni tamtejszej sceny posthardcore’owej Carrie Brownstein czy przybyły z Kalifornii eksfrontman Pavement Stephen Malkmus).

Dziś portlandzka scena wciąż jest napędzana przez lokalnych artystów, z których bardzo wielu jest powszechnie kojarzonych przez fanów muzyki niezależnej, nikomu jednak nie udało się zrobić naprawdę spektakularnej kariery. Być może najbliższy temu był Elliott Smith, lecz tragiczna śmierć artysty w 2003 roku sprawiła, że już nigdy nie dowiemy się, czy dziś dawny lider Heatmisera byłby stadionową megagwiazdą.

A co z mitycznymi portlandzkimi hipsterami? Co ciekawe, tamtejsza młodzież staje się nimi... z przymusu. W Portland wciąż działają bowiem świetne uczelnie, jednak odwrót korporacji spowodował, że absolwenci nie mają pracy, biorą więc pożyczki i zakładają własne firmy. Dlatego dziś na terenie miasta działa ponad 700 food-trucków, kilkadziesiąt księgarń, sklepów muzycznych i niezliczona liczba sklepów z portlandzką żywnością. To nie moda, lecz konieczność. Recesja zaciska na szyjach portlandczyków coraz mocniejszy węzeł.

„And if you wanna be a friend of mine / Cross the river to the east side / Find me on the eve of suicide / Tell me the city is no place to hide / Take me out into a sunny day / Through the grotto or the promenade” – tak o Portland w utworze „Light-Rail Coyote” śpiewała Carrie Brownstein. Tu w porównaniu z latami 70., gdy muzyka delikatnie pukała do bram klubów i knajp, zmieniło się pozornie niewiele. Mieszkańcy Portland wciąż są wolnymi duchami, nalepiającymi na auta naklejki „Keep Portland Weird”, namiętnie oglądającymi filmy w brewpubs, czyli emblematycznych dla tego miasta połączeniach browaru z kinem i wciąż krzewiącymi swój status dziwaków na skalę krajową. „Praca tu daje mi metkę outsidera” – powiedział kiedyś Gus van Sant. Ale za płaszczykiem ekscentryzmu kryje się nutka żalu, w końcu tutejsze gwiazdy nie świecą tak jasno, jak te leżące prawie po sąsiedzku, w Kalifornii. Wszak nawet Elliott Smith, największy z muzykujących portlandczyków, przez całe życie zmagał się z depresją, częściowo wynikającą z niedocenienia. 

Nic, tylko włączyć kolejny odcinek „Portlandii”. I w myśl starej, gogolowskiej zasady, pośmiać się z samych siebie.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.