LECH MOLIŃSKI: Żadna z małych kultur prezentowanych w książce „Wyż nisz” nie jest Panu obojętna. Zastanawiam się, ile w tym wszystkim teoretyka-fascynata, a ile praktyka, który na własnej dziennikarskiej skórze empirycznie testował opisywane w książce nisze?
BARTEK CHACIŃSKI: Temat został mi zlecony, ale odnalazłem w sobie trochę fascynacji. Nie jestem naukowcem, jak Mirek Pęczak, autor „Małego słownika subkultur”, więc trudno mi teoretyzować. Zawsze staram się znaleźć osobiste przełożenie. W tym przypadku miałem osobiście do czynienia pewnie z jedną czwartą spośród „nisz”. Ale najbardziej fascynujące były dla mnie kultury stosunkowo obce, których historii nie znałem i musiałem zdobywać wiedzę, często z pomocą znajomych: straightedge'owcy, skejterzy, ostrokołowcy. Mam bzika na punkcie wypełniania luk we własnej edukacji w dziedzinie kultury popularnej i wierzę głęboko, że ta dziedzina mówi o współczesnym świecie znacznie więcej niż się wydaje.
A które z małych kultur są Panu najbliższe?
Mam bardzo dużo sympatii dla graczy, audiofilów, piratów, blogerów, alterglobalistów, hiphopowców, hakerów, metalowców i innych, bo obcuję z takimi ludźmi na co dzień. Sam otarłem się o kilka spośród tych nisz. A na PUA (artystów podrywu), emo, czy nawet gotów staram się patrzeć, jak na wszystkich w tej książce, z pobłażliwością. Nawet jeśli coś mi się nie podoba czy śmieszy mnie w ich postawie, to uważam, że każdy fan jakiejś dziedziny, każdy, kto głęboko się czymś interesuje i ma własny świat, jest w pewien sposób cenniejszy od kogoś, kogo życie nie zna zainteresowań ani pasji. Wolę kontakt z kimś, kto jest fanem disco polo niż z kimś, kto słucha tylko tego, co aktualnie leci i nie zwraca na to uwagi. Całe nasze życie składa się z wymiany informacji – i od takiego fana disco polo można dowiedzieć się prawdopodobnie mnóstwa ciekawych rzeczy, a z kimś, kto nie interesuje się niczym, porozmawiamy co najwyżej o pogodzie. Nie będzie wymiany doświadczeń.
Bartek Chaciński
Dziennikarz i publicysta. Absolwent dziennikarstwa na UW. Był redaktorem naczelnym „City Magazine Warszawa” i redaktorem działu muzycznego miesięcznika „Machina” oraz zastępcą redaktora naczelnego tygodnika „Przekrój”. Współpracował z Radiostacją, jego publikacje ukazywały się w „Ex Librisie”, „Dużym Formacie” oraz „Nowej Fantastyce”. Zajmuje się kwestiami współczesnego języka młodzieżowego, którym poświęcił książki: „Wypasiony słownik najmłodszej polszczyzny” (2003), „Wyczesany słownik najmłodszej polszczyzny” (2005) i „Totalny słownik najmłodszej polszczyzny” (2007). Zajmuje się również kulturą najnowszą i muzyką współczesną. Współpracował z Radiem Bis, w latach 90. prowadził w Rozgłośni Harcerskiej audycję ProgGram, poświęconą rockowi progresywnemu. Obecnie można go usłyszeć w radiowej Trójce i Drugim Programie Polskiego Radia. W 2008 r. uhonorowany został tytułem Młodego Ambasadora Polszczyzny przez Radę Języka Polskiego PAN i Senat RP.
W tym roku ukazała się jego książka „Wyż nisz. Od alterglobalistów do zośkarzy. 55 małych kultur”.
Jaki był klucz doboru haseł? Przyznam, że np. grunge wydaje mi się tu nieco wątpliwy – tę kulturę postrzegam jako martwą. Działającego do dziś z powodzeniem zespołu Pearl Jam nie sposób nadal przypisywać do tego nurtu. Z kolei inne nisze bardzo intensywnie się przenikają, zazębiają, na przykład backpackerzy i travellerzy oraz couchsurferzy. Tacy wardriverzy, ironmani czy widmowi gitarzyści wydają mi się natomiast grupami o niezwykle mikroskopijnym zasięgu...
Grunge wziąłem pod uwagę, bo wydaje mi się ciągle istotny w Polsce. Całą muzykę alternatywną wielu słuchaczy postrzega przez pryzmat muzyki grunge'owej i pochodnych, muzyki z początku lat 90. Wardriverów też będę bronił, ale w czasach powszechnego dostępu do internetu i coraz powszechniejszej wiedzy o zabezpieczeniach rzeczywiście są na wymarciu. U mnie w bloku jeszcze trzy lata temu odbierałem sygnał dwóch, trzech otwartych sieci prywatnych. Teraz wszystko jest zabezpieczone hasłem. Ironmani są wybrykiem z mojej strony – oczywiście to nie żadna grupa, bardziej kilku pomysłowych indywidualistów. Widmowi gitarzyści to też rodzaj żartu – opisując ich, chciałem pokazać, jak coś kompletnie szalonego potrafi zmobilizować ludzi do zorganizowania zawodów międzynarodowych. Kiedy popatrzymy na zwolenników air guitar (taniec, ruch polegający na udawaniu, że się gra na gitarze– przyp. red.), zobaczymy dwie ważne rzeczy. Po pierwsze – że niczym szczególnym nie odróżniają się od nich ludzie uprawiający „poważne” sporty. Jak organizujemy nasze zainteresowania i jak dziwne dyscypliny jesteśmy w stanie obudowywać przepisami to rzecz bardzo względna. Dla jednych absurdem będą widmowi gitarzyści, dla innych – jazda figurowa na lodzie. Po drugie – cała ta kultura udawania, która bardzo się ostatnio rozwija, ma źródła kulturowe właśnie w fenomenie air guitar. O tym można by było oddzielną książkę napisać! Wybór jest – i zawsze będzie – niereprezentatywny. Zamiast pięćdziesięciu pięciu małych kultur mógłbym opisać – gdybym miał dość sił, cierpliwości i czasu – pięćset pięćdziesiąt pięć. Wybrałem te, a nie inne, bo wydały mi się ciekawsze lub ważniejsze dla dzisiejszej kultury.
Bardzo interesująca zdaje się współzależność poszczególnych małych kultur. Na początku na przykład był punk, z którego wytworzył się m.in. straight edge czy zjawisko riot grrrl. We wstępie określa Pan tę tendencję „plątaniną nisz”. Czy świat małych kultur będzie nadal ewoluował? Co mogłoby powstrzymać dalszą decentralizację kultury?
Mnie też najbardziej fascynują te współzależności. Punk dał coś w rodzaju ogólnego filozoficznego zarysu większości młodych kultur: nie zmieniajcie świata, stwórzcie własny, róbcie wszystko sami. Ale zarazem nie zorganizował swoim wyznawcom zbyt wielu dziedzin życia – poza muzyką, gazetkami, po trosze modą. Kolejna chronologicznie potężna kultura – hip-hop – zatrzymała część tej filozofii działania, ale zorganizowała ludziom czas na bardzo wielu polach, stworzyła taką naturalną federację – z tańcem, partyzanckim malarstwem, starciami i konkursami, beatboxingiem, kultem gramofonu itd.
Nisze będą moim zdaniem coraz głębsze, coraz trudniejsze do zdefiniowania dla osoby postronnej. Będzie coraz więcej etykietek, pod którymi ludzie będą się podpisywać, ale też unikać pełnej identyfikacji w obawie przed tym, że ktoś ich pasję spienięży i spróbuje wypromować na hit sezonu w tzw. mainstreamie. Dlatego emo, indie czy hipsterzy to właściwie etykietki, a nie żywe kultury. A jeśli mówimy o planie kultury danego kraju – polskiej kultury w tym przypadku – to jedyną siłą mogącą powstrzymać izolację poszczególnych grup ludzi jest rozsądna polityka sektora publicznego – ministerstw i mediów. Powinno się mówić o wszystkich zjawiskach niszowych w sposób naturalny, zamiast się dziwić, powinno się traktować je dokładnie w ten sam sposób, bez sensacji, w jaki traktowana jest kultura narodowa. Nie wiem, czy to możliwe.
Bartek Chaciński, „Wyż nisz. Od
alterglobalistów do zośkarzy. 55 małych
kultur”. Znak, Kraków, 304 strony,
w księgarniach od lipca 2010Jak w takim układzie, w dobie internetu, który pozwala dowolnie grupować się pasjonatom jakiegokolwiek niszowego działania czy sportu z każdej szerokości geograficznej, zdefiniować „główny nurt kultury”?
Jako wypadkową nisz. W tej sytuacji to nie nisze definiują się w opozycji do głównego nurtu – to główny nurt tworzy się z mozaiki najsilniejszych nisz. Wielkie mainstreamowe kino nawet nie zauważyło, kiedy opanowały je teoretycznie niszowe gatunki. Science fiction rządzi w zestawieniach box office, mimo że jako gatunek wciąż jest uznawane za niszę. Heavy metal, muzyka improwizowana i elektroniczna to najlepsze polskie towary eksportowe, chociaż my, z uporem maniaka, chcemy pchać na Zachód kompletnie tam niepotrzebną Edytę Górniak. Główny nurt słabnie. A czasem się zastanawiam, czy główny nurt kiedykolwiek istniał, może zawsze był to rodzaj niemej umowy, która pomagała nam się dogadać, kiedy mówiliśmy o kulturze. Za „główny nurt” uznać można to, co w danej chwili najpopularniejsze (i zarazem to, co jest nam potrzebne, żeby mieć o czym porozmawiać z przypadkowo poznaną w tramwaju osobą). Ale to zawsze będzie zmienna, nie stała.
Bartek Chaciński
(z własnego archiwum)Publikacja taka jak „Wyż nisz”, czerpiąca intensywnie z najświeższych tendencji, już w momencie wydania pozostaje w tyle. To wada?
Stałem się w pewnym sensie specjalistą od książek obciążonych tą wadą. Każda szybko się starzeje. Kiedy patrzę na moje stare teksty dziennikarskie, też widzę rzeczy, które się zestarzały. Nie boję się tego, że kiedyś trzeba będzie te książki zaktualizować. Poza tym alternatywa jest jedna: nic nie pisać. Albo pisać beletrystykę, zmyślać na tematy uniwersalne, a tego nie potrafię.
Mały format książki i napisane przystępnie słownikowe hasła powodują, że „Wyż nisz” idealnie sprawdza się w tramwaju czy w pociągu. Łatwo zaangażować się w lekturę, a jednocześnie nietrudno przerwać. Taki był zamysł?
Hm, fajnie by było powiedzieć, że byłem aż tak przebiegły. Ale to w dużej mierze przypadek. Hasła ułożyłem alfabetycznie, wcześniej pisałem je w chaotycznej kolejności, format wybrał wydawca. Forma leksykonu była naturalna dla tej książki. I tylko to, że jest napisana przystępnie, mogę uznać za swój zamysł. Lubię kontakt z czytelnikiem i uważam, że jeśli już się odzywam, jestem mu winny taką formę, żeby lektura była możliwie gładka. Ja też mam wykonać pewien wysiłek, a nie tylko czytelnik. Nie jest to oczywiście zaleta w sensie bezwzględnym. Moi koledzy po fachu czasem traktują mnie z tego powodu jak idiotę. Ale wolę być głupkiem w oczach niektórych niż nudziarzem w oczach wszystkich.
Ten artykuł jest dostępny w wersji angielskiej na Biweekly.pl.