„Pogrzebany”, reż. Rodrigo Cortes

Jakub Socha

W „Pogrzebanym” królują słowa, których kino w dużych ilościach ponoć nie lubi. Cortes udowadnia jednak, że można na nich oprzeć rewelacyjny film

Jeszcze 1 minuta czytania


Porywacze bawią się w kino, kręcą swój własny horror: piszą scenariusz, wybierają aktora, plener, budują scenografię. Rezygnują z castingu, robią zamach i łapią faceta. Potem zamykają go w drewnianej trumnie, którą wpychają do dołu i przysypują piachem. Piach przecieka przez szczeliny między deskami, powietrze jest nieświeże, zaczyna go z minuty na minutę coraz bardziej brakować, pogrzebanemu kończy się czas. Gra jednak w filmie – u kogoś, kogo nigdy nie widział na oczy – więc musi trzymać się scenariusza i korzystać z przedmiotów dobranych przez rekwizytora – telefonu komórkowego, zapalniczki, ołówka, wadliwej latarki. Tajemniczy głos w słuchawce, wielki manipulator dzwoni co chwila, mówi swoje i się rozłącza. Artykułuje tylko polecenia lub groźby. Zdobyć pieniądze na okup, obciąć sobie palec, obejrzeć film na komórce. To nie są łatwe zadania, porwany nie ma czasu się nudzić, tym bardziej, że między kolejnymi scenami próbuje wrócić do życia. Wszczyna alarm, dzwoni do firmy, w której pracuje, do FBI, do żony. Reszta świata bawi się jednak z nim w głuchy telefon. Mimo, że jest zasięg w telefonie, mimo że bateria ciągle trzyma, po drugiej stronie łącza nie dzieje się nic, co mogłoby pomóc. Wszyscy albo umywają ręce, albo mają włączona pocztę głosową. To tyle, jeśli chodzi o wybawienie, które przynosi ze sobą technika.

„Pogrzebany”, reż. Rodrigo Cortes.
USA 2010, w kinach od 26 listopada 2010
„Pogrzebany” to gęsty film. Jego akcja rozgrywa się całkowicie w trumnie. Nie ma tu ujęć, których moglibyśmy się spodziewać. Gdy bohater łączy się ze światem, ekran nigdy nie dzieli się wzdłuż przekątnej, by pokazać obydwu rozmówców. Nie ma tu żadnych innych twarzy. Tylko ciemny dół i pogrzebany za życia Amerykanin, Paul Conroy, zwyczajny kierowca ciężarówki, pracujący na kontrakcie w Iraku, który nie potrafi tak jak Beatrix Kiddo z „Kill Billa” rozbić pięścią zwisających nad nim desek i bez niczyjej pomocy wydostać się na powierzchnię. Kamera próbuje wyręczyć bohatera, próbuje za niego jakoś rozpychać się między dechami, ruszyć się, ale jej wysiłek jest bezcelowy. W „Pogrzebanym” króluje bezruch, czyli stan, który jest zaprzeczeniem kina, królują też słowa, których to medium w dużych ilościach ponoć nie lubi. Cortes udowadnia jednak, że można na nich oprzeć rewelacyjny film, który  jest czymś więcej niż budzącym podziw ćwiczeniem stylistycznym.

Paul Conroy uwięziony w trumnie, która jest dla niego tym, czym dla Winstona Smitha z „1984” była metalowa klatka ze szczurami nałożona na jego głowę. Paul Conroy zastępujący taśmy Krappa plikami w formie cyfrowej, które nagrywa gdzieś daleko za oceanem domowa sekretarka w telefonie, rozmawiający tuż przed śmiercią z matką, chorą na Alzheimera. Paul Conroy – człowiek bez przyszłości.

Nie jest więźniem sumienia, przegranym buntownikiem, nie roztrząsa niczego na poziomie idei, nie rozpacza nad klęską człowieka. Znalazł się jednak w momencie, w którym kończy się udawanie, milknie medialny szum, dźwięki wojny z dżihadem, znika amerykańska administracja i kapitalizm. Zachowała się tylko jakaś pierwotna nieczułość świata. Conroy wie, że ten świat sobie bez niego poradzi, wie, że wszystko zostało mu bezkarnie zabrane, wszystko się odkleiło. Pozostało już tylko zbliżające się do końca nagie i bezbronne życie, wyrzucone poza nawias, na które nic nie naciska oprócz wiszącej nad nim ziemi.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.