Kosiński smutny i zboczony

Eliza Szybowicz

Głowacki dotknął tajemnicy Kosińskiego - tego, jak doświadczenie  ocalałego z Holokaustu dziecka mutowało w immoralizm.  Niestety nie wykorzystał okazji, by opowiedzieć coś bardziej skomplikowanego o sobie samym

Jeszcze 2 minuty czytania


Kim jest Jerzy Kosiński według Janusza Głowackiego? Nie do końca wiadomo. Fikcja biograficzna „Good night, Dżerzi” została bowiem napisana z wyraźną niechęcią do definitywnych wyjaśnień. Jedno jest pewne, wszyscy od dawna o tym wiedzą – Kosiński to dla Głowackiego ważny temat. Książka ma formę różnogatunkowego zbioru luźno powiązanych tekstów, z których najważniejsze są fragmenty sztuki teatralnej i scenariusza filmu o Dżerzim, rozmowy ich autora, niejakiego Dżanusa, z różnymi związanymi z Dżerzim osobami, historia Maszy, jednej z „kobiet Dżerziego”, wreszcie odautorskie mikroeseje czy felietony. Niespójna całość sprawia wrażenie, jakby nie tylko biografia czy powieść biograficzna, ale nawet scenariusz filmu o Kosińskim były dla Głowackiego niemożliwe jako takie, bez ciągłego sygnalizowania umowności i fragmentaryczności powstającej opowieści, bez pisania o pisaniu, bez pisania o sobie jako postaci literackiej oraz bez rozpisywania historii na – często sprzeczne – głosy.

Z pełnych kryptocytatów monologów i dialogów, z tego, co Kosiński sam o sobie mówił, co o nim mówiono, w Polsce i w Ameryce, w subtelnych tekstach naukowych i wulgarnych plotkach, najpierw i później, z anegdot o życiu elit artystycznych Nowego Jorku i środowisk imigranckich, z obrazów miasta, ze scen przedstawiających różne okresy życia głównego bohatera wyłania się ów nie do końca wiadomo kto. Ktoś, kogo, jak mówi jedna z postaci, właściwie nie ma, ponieważ jest kreacją. To jeden z powtarzanych przez recenzentów bon motów, którymi Głowacki od czasu do czasu stabilizuje sensy swojej wieloznacznej opowieści. Zresztą ze szkodą dla niej.

W scenach dialogowych, kiedy mamy tylko scenografię, bohatera i język, udało się uchwycić coś ulotnego, coś co wyłania się z przedstawionych sytuacji, niezależnie od treści wypowiadanych słów, a nawet wbrew niej – doświadczenie absolutnej deziluzji dotyczącej relacji społecznych i intymnych. To jest oczywiście doświadczenie dziecka ocalałego z Holokaustu, ale doświadczenie, które potem ewoluuje i mutuje w destrukcyjny immoralizm, tak że nie ma już żadnego znaczenia, czy i kim się jest i co się mówi. W tym sensie głównego bohatera rzeczywiście nie ma – nie istnieje jako podmiot. Gadanie o przeznaczeniu i o tym, że tylko pożądanie i ból są prawdziwe, psuje ten efekt. Nadaje na siłę strukturę magmie, w której dobro, zło, miłość, seks, cierpienie, okrucieństwo, lęk, bezpieczeństwo, samotność, bliskość są tyle samo warte, bo nie ma w nich nic prostego, naturalnego, spontanicznego.

Paradoksalnie najlepiej widać to na przykładzie Maszy, rosyjskiej malarki, która została wychowana według dobrze nam znanego tradycyjnego wzorca kobiecości do pośledniej roli społecznej, a jednocześnie głowę nabitą ma idealistycznymi wyobrażeniami o miłości i stosunkach międzyludzkich. Jej „dobroć” i „czystość” są wynikiem tresury i kontroli, czego symbolem jest regularne sprawdzanie przez szkolną lekarkę dziewcząt, które skończyły dziewięć lat, pod kątem dziewictwa. System, w którym kobieta jest niczym, potrzebuje iluzji jej wyższego, lepszego, piękniejszego statusu. Przedmiot, który nie może mieć za dużego otworu, więc się sprawdza, czy przypadkiem się nie zepsuł, czyli nie wymknął spod kontroli, jest kulturowo przerabiany na coś niezmiernie cennego, o co trzeba się wyjątkowo troszczyć, co trzeba szanować. Degradacja i awans wyrażają się w tych samych gestach i słowach.

Podobnie jest w przypadku Dżerziego, chociażby dlatego, że Holokaust jest jednocześnie kulturotwórczym tabu i chodliwym towarem, towarem jako tabu i tabu, które rozprzestrzenia się dzięki temu, że jest towarem. Kiedy jednak pojawiają się formułowane przez różnych ludzi, w tym Dżanusa, charakterystyki i oceny autora „Malowanego ptaka”, zaobserwować można tendencję do porządkowania tej magmy, przynajmniej przez wyznaczenie opozycji. Na jednym biegunie byłby Kosiński oszust, złodziej i zboczeniec, którego stać tylko na literacką tandetę udającą głębię, wykorzystujący Holokaust do podrywu i zadręczający zdobyte w ten sposób kobiety. Na drugim, zdecydowanie Głowackiemu bliższym, byłby Kosiński - smutny i gniewny Edyp, wybraniec obarczony złym losem, przy nieustającej maskaradzie zmagający się z prawdziwymi demonami, za wszelką cenę pnący się na szczyt, żeby tym boleśniej z niego spaść. Żałosny błazen i wielki mistyfikator. Świadek Holokaustu wchodzący pod stół, żeby zakpić z kelnera. Nic w tym dziwnego – właśnie tak, między doniosłością i trywialnością, widzi Głowacki współczesnego pisarza, a więc i siebie.

Już zdążyliśmy się przyzwyczaić do tego ironiczno-melancholijnego wizerunku, do tych rozmów przy wódce o losie emigranta z Europy Wschodniej, do tej męskiej, dojrzałej twarzy patrzącej na nas z okładek to przenikliwie, to refleksyjnie, ale zawsze kojąco. Prawdę mówiąc, na podstawie tych fotografii trudno byłoby się domyślić, że autor ma jakieś problemy z rynkiem. Wygląda raczej na przystosowanego, a na pewno pogodzonego. Tymczasem jedną z najważniejszych kwestii w „Good night, Dżerzi” jest kwestia rynkowego wstrząsu, jaki musiał przeżywać polski pisarz przybywający w 1957 czy 1982 roku do Nowego Jorku, i sposobów poradzenia sobie w nowej sytuacji, ponownego określenia swojej roli jako pisarza. Czy to jest sprawa aktualna? Czy to jest sprawa od 30 lat aktualna w ten sam sposób? Nic nie wskazuje na to, żeby było inaczej. Mówiąc o Dżerzim, Głowacki subtelnie, ale konsekwentnie umacnia swój znany już skądinąd wizerunek rynkowego autsajdera, któremu co nieco się udało, ale sprzedaje się średnio, gwiazdą nie jest, skandali nie wywołuje i nie lubi go własny agent. Do ekskluzywnej i luksusowej elity, kulturalnego establishmentu nie należy.

Janusz Głowacki, „Good night, Dżerzi”.
Świat Książki, Warszawa, 320 stron,
w księgarniach od listopada 2010
Matka go błagała, żeby nie zostawał pisarzem, ale on został, widać musiał.
Przyjechał z Polski z jakimiś, bliżej niesprecyzowanymi, zobowiązaniami społecznymi. Z przekonaniem, że ma coś ważnego do powiedzenia czy zrobienia. Coś nawet zaczął z przyzwyczajenia deklarować, ale w tej samej chwili wydał się sobie naiwny, bo zrozumiał, że nie tylko nie zarobi w ten sposób na życie, ale nie dotrze do czytelnika i widza, co przecież jest bez sensu. Tak więc nabrał do siebie i literackiego targowiska próżności, na którym trzeba płacić choćby niewielki trybucik, zdrowego dystansu. Tak było, jest i będzie, zatem nie ma co wierzgać przeciwko ościeniowi. Dobrze, jeśli można pozostać w miarę niezależnym od mód, na przykład pisząc o Kosińskim, którym nikt już się nie interesuje.

Taka wizja życia literackiego ogranicza wiedzę o czytelniku. Przedstawia się ono dość absurdalnie, są przypadkowe literackie gwiazdy oraz ci, którzy genialnie wyczuwają koniunkturę, mrowie kandydatów do kariery, wydawnictwa kierujące się nie wiadomo czym, znudzeni agenci, dyżurne autorytety, jurorzy nagród, głupi i zawistni krytycy, goniące za skandalem media. Bałwochwalcze kulty i agresywne nagonki. Hossy i bessy. A czytelnicy? To zbiorowość zbiorowo podążająca w jednym kierunku. Łatwo ich uwieść i zwieść, nie są zbyt inteligentni. Polscy czytelnicy nic nie wiedzieli o pisarstwie Kosińskiego, bo nie był w PRL-u wydawany, ale nikt nie wierzył komunistycznej propagandzie, że robi on karierę na szkalowaniu Polski i Polaków. Kiedy zaś przyjechał do kraju w połowie lat 80., tłumy pospieszyły, żeby otrzeć się o międzynarodową sławę. O amerykańskich czytelnikach wiadomo jeszcze mniej. W „Good night, Dżerzi” z tych, którzy nie zawarli z Kosińskim bliższej znajomości osobistej, pojawiają się tylko czytelnicy zawodowi – zafascynowani studenci, piszący o nim prace, apologetyczni bądź mściwi krytycy. Nic poza rzuconymi mimochodem oczywistymi uproszczeniami.

Do kogo zatem skierowana jest ta książka? Do czytelniczej owcy? Do kogoś, kto lubi myśleć, że kiedy mowa o owcach, to nie o nim mowa? Że on, czytając o Kosińskim, jest nonkonformistą, ponieważ nikt się tym tematem obecnie nie interesuje? No przecież nie. Czytelnik projektowany przez Głowackiego to ktoś bardziej skomplikowany. Może wobec tego warto mu opowiedzieć coś bardziej skomplikowanego o nim samym, życiu literackim i roli pisarza? Kosiński to byłaby dobra okazja.


Tytuł pochodzi od redakcji.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.