Neurozy Sowizdrzała

Neurozy Sowizdrzała

Eliza Szybowicz

W „Śmierci czeskiego psa” Janusza Rudnickiego Polska to szaleństwo, permanentne zagrożenie, katastrofa albo trasa cierpiętniczych, nadętych pochodów

Jeszcze 2 minuty czytania


Janusza Rudnickiego najlepiej byłoby czytać w całości, tekst po tekście, od razu w opasłym sylwicznym tomie utworów zebranych. W głowie czytelnika powstałby wówczas ruchomy obraz składający się z mnóstwa symultanicznie rozgrywających się scen i scenek. Łatwiej można by ogarnąć ich wielość i zdać sobie sprawę z tego, co je łączy.

Rudnicki stoi z papierosem na balkonie, a piętro wyżej Uschi, sąsiadka alkoholiczka, pozoruje atak cukrzycowy w rozpaczliwej próbie zwrócenia na siebie uwagi. Rudnicki, jego matka i Panstanisław, śpią na wystawie olbrzymiego hamburskiego domu meblowego, nad nimi kierownik działu i pierwsi klienci. Gdzieś z boku Rudnicki sarka nad „Sklepami cynamonowymi”. Tu sterczy przymarznięty przed wejściem na gdyński festiwal filmowy, tam zasypia na własnym spotkaniu autorskim. W innym miejscu tkwi na dachu zalanego powodzią bloku, koło którego przepływa ławica butów z Oświęcimia. Obok jeszcze Rudnicki, w przebraniu kardynała, wisi na krzyżu wetkniętym w oświęcimskie żwirowisko. Kawałek dalej stoi obok prezydenta Kwaśniewskiego na Górze św. Anny – trwają obchody rocznicy III powstania śląskiego i Rudnicki ma na plecach ostatniego powstańca, który przed chwilą umarł. Jeszcze dalej jako drobny handlarz sprzedaje kryształy na targu, jako mrówa przenosi przez most graniczny do Frankfurtu polskie wędliny i jako cmentarny rabuś przekopuje niemieckie groby w poszukiwaniu wartościowych drobiazgów. I tak dalej, i tak dalej. Do śmiechu. I do płaczu.

Figura ostentacyjnie plebejska

Najnowsza książka Rudnickiego – „Śmierć czeskiego psa” – to ciąg dalszy tej niekończącej się pikareski. Znajdziemy w niej znane już tematy, sytuacje, sposoby rozwijania fabuły, ba, powtórzenia niektórych fraz. Jak zwykle dominuje tu (choć nie objętościowo) żywioł groteskowej fantazji autobiograficznej. Potem idzie proza roli – opowiadania z narratorem wyraźnie nieautorskim. Na marginesie ciągle zostają obszerne historie biograficzne oparte na cudzych książkach. Rudnicki swoim zwyczajem wykorzystuje fakty do stworzenia fikcji. Cytuje fragment gazety, z którego wysnuwa odlotową wizję, albo po prostu pisze monolog bohatera prasowej notatki.

Nie obywa się bez znaku rozpoznawczego tejprozy – perypetii wywołanych drobnymi z pozoru przeszkodami, które uniemożliwiają wykonanie jakiejś prostej czynności, absurdalnie się piętrzą, obrastają kolejnymi niepowodzeniami i nieporozumieniami. „Rudnicki”, literackie alter ego pisarza, to figura ostentacyjnie plebejska, Łazik czy Sowizdrzał – niby pisarz, uczestnik kulturalnych imprez, kursujący pociągami między Polską a Niemcami, konsultujący w Pradze czeski przekład swoich utworów, ale wychowany w Kędzierzynie-Koźlu, w piaskownicy na blokowisku, swego czasu gastarbeiter w Berlinie, teraz okazjonalnie dorabiający wyprowadzaniem psów, oszukujący sprzedawcę w Baumarkcie w celu uzyskania rabatu na blat kuchenny, wieczny pechowiec, któremu życie wymyka się spod kontroli, jednocześnie zaś fenomenalny obserwator, antropolog codzienności obdarzony okiem przybysza z obcej planety.

Żenady, porażki, nierówności

Janusz Rudnicki, „Śmierć czeskiego
psa”
. W.A.B., Warszawa, 208 stron
w księgarniach od 24 czerwca 2009
Proza, która w ten sposób powstaje, oscyluje między różnymi poziomami doświadczenia. Elementarne jednostkowe samo-poczucie, kiedy narrator jest sam w mieszkaniu i nic się nie dzieje, albo kiedy co prawda otaczają go ludzie, ale nie wchodzi z nimi w interakcje, jest dla niego stanem na dłuższą metę nie do zniesienia. Odczuwa wtedy przymus wyjścia, np. żeby coś kupić, a jeśli jest na zewnątrz, udaje, że filmuje go ukryta kamera, symuluje myśli i emocje na użytek wyimaginowanego obserwatora.

Jeszcze bardziej nieznośna jest wymuszona bliskość fizyczna innych, choćby współpasażerów w pociągu. Ich nachalne jedzące albo rozmawiające przez komórkę istnienie krępuje i irytuje, budzi wstręt i złą fascynację. Łazik staje wówczas oko w oko z abiektem i wije się w męce tłumionej agresji.

Sfera interakcji międzyludzkich w ogóle obfituje w żenady, porażki, nierówności, inwazje, zawłaszczenia, redukcje, narzucanie ról. Sytuacja, kostium, przypadek, stereotyp, spojrzenie innego czynią człowieka, mają nad nim władzę. Ramy tej przymusowej antropokreacji wyznacza splot warunków ekonomicznych, historycznych zaszłości i narodowych kompleksów zmieszanych z poczuciem wyższości. Rudnicki jest nagminnie brany za kogoś innego lub za kogoś się podaje. W „Śmierci czeskiego psa” zostaje przed hamburskim supermarketem rozpoznany przez dwie Polki jako żebrak, najprawdopodobniej Cygan (bo ma komórkę i je kurczaka rękami), a potem jako Niemiec przez Cyganów okupujących Bergen-Belsen. Żeby uśpić czujność sprzedawcy Baumarktu, mówi po angielsku. Natomiast kiedy w dniu projekcji „Katynia” dociera na berliński festiwal filmu polskiego w pidżamie i papciach, okrwawiony po upadku z balkonu, na którym (znowu) się zatrzasnął, oznajmia porządkowym, że to pasiak i sztuczna krew, i że w ten sposób reklamuje festiwal. Bo w rolę można wpaść, chcąc nie chcąc, a można też odegrać ją świadomie – żeby coś zyskać, sparodiować albo ujawnić reguły gry. Tylko wyjątkowo wśród gombrowiczowskich gąb pojawia się twarz przyjaciela, np. kumpla z piaskownicy, sojusznika otoczonego aurą sentymentu, z którego nic, nawet śmierć, nie wydobędzie obcości.

Polska jak żurek

Poza domeną samotnej intymności i przestrzenią społeczną, Rudnicki kreuje sferę symboliczną, zarezerwowaną niemal w całości dla Polski. A Polska to jest szaleństwo, permanentne zagrożenie, katastrofa albo dziwaczna epidemia, trasa cierpiętniczych i nadętych pochodów. W poprzednich książkach – powódź, wybuchy migrującego gazu, pielgrzymka z krzyżami na żwirowisko, antysemityzm bez Żydów i antykomunizm bez komunistów, dzieciństwo w leju po bombie, Przymusowi jadący protestować do Niemiec, kult Matki Boskiej na szybie. W „Śmierci czeskiego psa” – opustoszałe miasto, którego mieszkańcy powpadali do kanałów, bo złodzieje sprzedali na złom pokrywy, Zaduszki z łuną od świeczek i wielką gromnicą, którą trzeba zapalić na górze, żeby po czeskiej stronie widzieli, że „Polak z martwymi za pan brat”, samospalenie nawiedzonego Ryszarda Siwca, ulice Zgorzelca pełne snujących się, bladych jak ofiary wampirów straceńców, ubogich ludzi masowo oddających krew za pieniądze w Görlitz.

Polska dla Rudnickiego jest jak ten żurek, który je się na przekór kpiącym współpasażerom niemieckiego pociągu, mimo że niesmaczny, a potem wymiotuje. To sfera coraz większej niemożności, której w fabule odpowiadają fantazje na temat bezruchu, paraliżu, niemoty, ugrzęźnięcia, przepływania wszystkiego wokół albo zagarniania bezwolnego podmiotu narratorskiego przez takich czy owakich demonstrantów.

Niesentymentalna przyjaźń

Póki Rudnicki to tylko narcyz i neurotyk celebrujący swoje natręctwa, a w najnowszej książce taka strategia przeważa, jest niejako skazany na potrójne fiasko – w przebywaniu z samym sobą, w kontaktach z innymi i w sferze symbolicznej (poziomy te oczywiście się przenikają). Przewidywalność jego porażek bywa zabawna, ale na dłuższą metę nie służy literaturze. Opowieść wciąż ma potencjał wywrotowy, ale coraz bardziej widoczne są jej ograniczenia. Należy do nich zdeterminowanie przez kod romantyczny, stanowiący stały punkt negatywnego odniesienia, zwłaszcza że Łazik nie nadąża za ewolucją fatalnego paradygmatu, który znalazł już sobie nowych wrogów. Poza tym Rudnicki podporządkowuje nierówności ekonomiczne kwestiom narodowościowym (nie znajdziemy na kartach „Śmierci czeskiego psa”, i bodaj w żadnej innej jego książce, bogatego Polaka). Relacje międzyludzkie zaś są nazbyt upraszczane. Mizantropia, która gwarantuje fenomenalny zmysł obserwacji i słuch językowy, zawsze była u Rudnickiego równoważona wzruszającymi sympatiami. Obcość i bliskość – jak rewers i awers – składały się na jedną monetę.

Uschi, główna bohaterka rewelacyjnych opowiadań z 1988 i 1997 roku, w czwórnasób obca – bo Niemka, bo kobieta (i to nieukrywająca swojej seksualności), bo alkoholiczka (budząca wstręt fizjologią zaawansowanego stadium choroby), bo pogrążająca się nieodwołalnie w rozpaczy – narzucająca się, żenująca, drażniąca, stawała się nie tylko kimś swojskim, bliskim, ale wręcz drugim „ja”, nie tracąc nic ze swej abiektalności. Ale to było już przekroczenie neurozy i nowa, niesentymentalna przyjaźń.

W najnowszej książce, może tylko chwilowo, zabrakło jakiejś Uschi. Przeważyła mizantropia, a nawet socjopatia, najmocniej pokazana w (zresztą niezłym) opowiadaniu „Na wzgórzu”, które nadaje całemu zbiorowi ciemny ton, gdyż następuje w nim kafkowska metamorfoza narratora w psa, ludzko-zwierzęcą libidalną bestię, rozpędzone wcielenie chuci i absurdalnej, gwałtownej, makabrycznej śmierci.

Rudnicki pisze nierówno, miewa spadki formy, popada w rutynę, ćwiczy, przymierza się (może taką przymiarką jest szkic biograficzny o Andersenie, który wypada w nim nader queerowo?). Jednak już nie raz udało mu się pobić własny rekord. Czekamy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.