Bratnie łapki

Eliza Szybowicz

Dwie autobiograficzne książki Ewy Kuryluk, „Goldiego” i „Frascati” należy czytać jako całość. Ich tematem jest historyczna i polityczna trauma i zrodzony z niej język, który ma ją jednocześnie wypowiadać i maskować

Jeszcze 2 minuty czytania

Brata Ewy Kuryluk, Piotra, przekładającego książkę o sztuce Indian północnoamerykańskich, dręczy we „Frascati” myśl, że Indianie nic z tego tłumaczenia nie mają. Chce założyć Odrodzenie Zwierzaków Oraz Sapiensów Dobrej Woli Podających Sobie Bratnie Łapki. Tej bezsennej nocy mówi rodzinnym szyfrem, którego w opowieści siostry jest najbardziej konsekwentnym i najbieglejszym użytkownikiem.

Każdy członek rodziny Kuryluków ma swoje domowe imię i posługuje się wspólnie stworzonym intymnym językiem, który z założenia pozostaje infantylny mimo dorastania dzieci. Ze względu na niepubliczny charakter tego kodu interpretator może mieć z nim kłopot. Poruszając wielkie tematy – dziedziczenia traumy Holokaustu, polskiego antysemityzmu, stalinizmu, choroby psychicznej – nie da się jednak pominąć małego języka, w którym autorka „Goldiego” i „Frascati” przedstawia historię swojej rodziny.

Ewa Kuryluk, „Goldi”. Wydawnictwo
Literackie, Kraków, 208 stron,
w księgarniach od marca 2011
„Goldi”, którego pierwsze wydanie ukazało się w 2004 roku, i opublikowane w roku 2009 „Frascati” stanowią całość.
Druga książka uzupełnia i prostuje niektóre wątki pierwszej. Opowieść nie jest jednak domknięta. Kuryluk, która zapowiada już trzeci tom, prowadzi bowiem nieustające śledztwo w sprawie swojej rodziny. Dba przy tym o zachowanie perspektywy urodzonej po wojnie córki, której rodzice z różnych względów niewiele mówią. Historię rodzinną Ewy Kuryluk poznajemy zatem stopniowo, jakby odtwarzając jej własny proces rekonstrukcji przeszłości ze strzępów informacji.

Karol Kuryluk jest postacią znaną. Przed wojną lwowski społecznik i redaktor naczelny lewicowego pisma „Sygnały”, w czasie wojny w konspiracji. Jak się okazało długo po jego śmierci – ukrywał kilkoro Żydów, w tym swoją przyszłą żonę, matkę Ewy i Piotra. Od 1945 do 1947 roku był naczelnym „Odrodzenia”. Za Gomułki ministrem kultury, ambasadorem w Wiedniu, wreszcie dyrektorem PWN. Na tej ostatniej posadzie w 1967 znalazł się w centrum „afery encyklopedystów”, przedmarcowego wylewu propagandy antysemickiej, do którego pretekstem było rozdzielenie encyklopedycznych haseł „obozy zagłady” i „obozy koncentracyjne”.

Maria Kuryluk wychowała się w Bielsku-Białej w mieszczańskiej rodzinie niemieckich Żydów zmiecionej później przez Zagładę. Trafiła do lwowskiego getta, skąd uciekła „na aryjską stronę”. Przyszły mąż spotkał ją przypadkiem w parku, po tym jak z góry opłaceni znajomi nie wpuścili jej do domu, i ukrywał do końca wojny. Po wojnie próbowała pisać, ale przegrała z traumą, którą określono jako schizofrenię i leczono ówczesnymi metodami. Taką samą diagnozę postawiono potem jej synowi Piotrowi, wybitnemu studentowi fizyki, który wielokrotnie próbował popełnić samobójstwo i długie lata spędził w strasznych warunkach Tworek lat 70. i 80.

Ich rodzinny język powstał w warunkach społecznej i politycznej przemocy, został wymyślony, żeby oswoić zagrożenie, wypowiedzieć, nie strasząc, obrócić w żart, zbudować porozumienie przeciwko zewnętrznemu światu, zaczarować go. Mówi się nim w domowej enklawie, której izolacja z czasem coraz bardziej się pogłębia, kiedy obok innych stygmatów pojawia się stygmat choroby psychicznej. Jest szczery, podczas gdy poza domem nie można być szczerym. Ma jedno, za to wielkie tabu – wyznacza je dobro członków rodziny, których nie wolno martwić.

Tego zakazu mała Ewa uczy się bardzo wcześnie, mimo że niewiele jeszcze rozumie. Mama nie dowie się, że pani w przedszkolu groziła Misi pójściem do pieca. Córka nie powie tacie, że całe przedpołudnie siedziała z przerażoną mamą pod stołem. W języku Kuryluków pełno przejawów inwencji – neologizmów, zdrobnień, gier stylistycznych, a jednocześnie wyklucza on użycie niektórych słów języka ogólnego. Słowo na „ży” jest tak porażające, że nikomu nie przechodzi przez gardło. Nawet występująca w nim litera „d” ma w sobie coś niemiłego, więc parkowa kaczka Danusia stanie się Anusią.

W życiu i języku rodziny bardzo ważne są zwierzęta. Ich rzeczywista i metaforyczna obecność ma znaczenie terapeutyczne, by nie rzec: magiczne. Suka Zaza zastępuje Marii Kuryluk dalsze leczenie w wiedeńskiej klinice psychiatrycznej. Chomik Goldi jest powiernikiem Karola Kuryluka, który bawi się z nim w swoje ukochane „Sygnały” oraz przemawia do niego czule przekształconą mową partyjnych zwierzchników: „towarzyszu Goldi, nagana za susłowanie”, „kolego Goldi [...] nie po to was awansowałem, żebyście mi tu odstawiali batiara”. Domowy seans zabawy i kpiny jest dla niego sposobem na odreagowanie drastycznych kompromisów w sferze publicznej.

W tym domu ludzie nieustannie mówią do zwierząt, a siebie animalizują, jakby pisali bardzo trudną książeczkę dla dzieci. Wobec ludzkiej nienawiści i zbrodni zwierzęce nazwy są nobilitacją, na przykład bycie torbaczem oznacza prawość, poczucie obowiązku i dzielność. Strategia ta odwraca mechanizm antysemickiej retoryki, która przygotowała Zagładę. Maria Kuryluk opisuje ten mechanizm, interpretując „Przemianę” Kafki: ogłoszenie, że Gregorowie są karaluchami i tak należy ich traktować, umożliwiło eksterminację – wystarczy „przemianować” braci, żeby nie widzieć w nich ludzi i móc z nimi zrobić wszystko. W języku Kuryluków zwierzęce metafory są wyrazem szacunku i zobowiązaniem.

Ewa Kuryluk, „Frascati”. Wydawnictwo
Literackie, Kraków 2009, 342 strony
Furkotanie chomiczego rowerka daje gwarancję bezpieczeństwa, może nawet nieśmiertelności. Śmierć Goldiego zapowiada śmierć ojca. Żałobę będzie wyrażać płacz Piotrusia i skomlenie Zazy. Zwierzęta stają się również zastępczymi figurami niewypowiedzianej traumy. Maria Kuryluk nie może opowiedzieć dzieciom swojej historii, ale opowie im o żółwiu Niedobitku, któremu „wypalili numer”, a Łapka (Karol Kuryluk) zabrał go z ławki w samym sweterku. Taką samą funkcję ma baśń o marmotkach, alpejskich świstakach, których kolonię na wschodnim stoku spotkała zagłada. Przeżył tylko Tabuś, marmotka ze sparaliżowanymi łapkami, ślepymi ślipkami, wacianą głową i bez języczka. Matka, która mówi, że ocalała, żeby zataić, była Niedobitkiem i Tabusiem. Ukrywała się do końca życia, a psychiczne przyczyny jej milczenia były potęgowane przez przyczyny społeczne – uniknąwszy śmierci w czasie okupacji, po wojnie codziennie musiała unikać antysemityzmu.

Dzieci o niczym nie wiedzą, ale uczestnicząc w psychozie matki, w pewnym sensie wiedzą wszystko. Znają kluczowe słowa nieznanej opowieści. Mała Ewa używa ich do zabawy z wyimaginowanym jamnikiem, kiedy mama znów ogłasza alarm: „– Łapanka? – Nie, wywózka. – Jamniki też jadą? – Tylko rasowe. – W wagonach bez wody? – Mam termos z sokiem malinowym. – Za kolcami zabierają nam ubrania? – Rozdają pasiaki. – Aha. Guziki zostawiają? – Psst! – Waldi! Okropnie się boję o włosy mamy. – Z jasnych nie robią materacy. – A abażury? – Z dorosłych. Z maleństw się nie opłaca”. W podobnym trybie Piotr Kuryluk wypowie swoją schizofrenię: „Tu leży – puknął się w czoło – Einstein Goldi. Mnie wywieźli do Auschwitz”.

Język Kuryluków jest urokliwy i poruszający. Zewnętrzne i wewnętrzne ograniczenia jego użytkowników sprawiły, że stał się błyskotliwy i odkrywczy. Jednak nawet w najradośniejszych chwilach nie pozwala zapomnieć o swej maskującej funkcji. Ewa Kuryluk, czyniąc z niego swój język literacki, oprócz historii rodziców przedstawia okoliczności, w których doszło do stłumienia ich głosu i zamrożenia aktywności. Kurylukowie nie mówią wprost i nie działają zgodnie ze swoimi aspiracjami, bo zagraża im partia i antysemityzm (w latach 60. te dwa zagrożenia okazują się jednym). Z otwartej, etycznej mowy zakorzenionej w tradycji lewicowej i pracy społecznikowskiej córce, czyli kolejnemu pokoleniu zostają ogólnikowe hasła, z którymi nie wiadomo co zrobić.

Pozostaje ideał „planety braterstwa”, który wyjaśniają zapamiętane słowa ojca: „Bo cóż jest życie? To nie jest tylko ja i ty, my i wy, i tamci, ale my wszyscy razem, nasze wszystkie sprawy, uwikłane w jedną nierozerwalną społeczność. To nie jest chwila dzisiejsza, ona rozciąga się daleko wstecz i sięga tak samo naprzód. [...] To branie słusznej odpowiedzialności nie tylko za to, co jest i co będzie, ale też za to, co było, co już nie powróci”. Dorosłej, współczesnej Ewie Kuryluk te słowa nie dają spokoju, choć o własnej odpowiedzialności wspomina z dystansem, w trzeciej osobie, używając domowego kodu i przezwiska: „sapiens chuligani się dalej, za co odpowiedzialność ponosi w całości Kangór”. Maskujący język Kuryluków znalazł tu jeszcze jedno zastosowanie – osłabił oświadczenie, które dziś wydałoby się może za mocne.

Ta swoista deklaracja chyba najbardziej zbliża „Goldiego” i „Frascati” do „Utworu o Matce i Ojczyźnie” Bożeny Keff, z którym książki Kuryluk mają wiele wspólnego. Tam też córka holokaustowej matki i zniszczonego przez PRL lewicowca układa opatrzony znakiem zapytania manifest uniwersalizmu, ateistycznej odpowiedzialności i braterstwa obejmującego zwierzęta. Tyle że Keff, mimo formy pytającej, przemawia bardziej zdecydowanie i postulatywnie. Kuryluk pisze o bezsilności, która trawiła jej rodzinę w okresie powojennym, i o własnej bezsilności bez większych nadziei na zmianę, niejako włączając żal za lewicowym etosem do swojej wielowątkowej, niekończącej się żałoby.

Literackie, Kraków 2009, 342 strony


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.