Biograf Janusza Korczaka ma trudne zadanie. Musi się zmierzyć z wizerunkiem świeckiego świętego, męczennika, łagodnego Starego Doktora, który zawsze taki sam, pewny swoich racji, poświęca życie osieroconym dzieciom i ginie z wychowankami z rąk hitlerowców, choć mógłby się uratować. Był taki czas, że pobierając elementarną edukację w Polsce, można było jeszcze nie znać takich słów jak Żyd, getto, holocaust, w ogóle niewiele rozumieć, a już „wiedzieć”, kto to był Janusz Korczak. Sama jestem tego najlepszym przykładem. Ten miękki jak sentyment i twardy jak brąz symbol zakrywa życie, redukuje jego wielowątkowość i wieloznaczność do jednego gestu. „Korczak z dziećmi idzie po raz wtóry na mękę” – narzekał patetycznie Igor Newerly w pisanym na początku lat 60. „Żywym wiązaniu”, obserwując tendencję do eksponowania śmierci doktora.
Jeśli mamy wyjść poza „wieczne teraz” heroicznej legendy i zacząć poznawać Korczaka żywego, autor popularnej biografii musi opowiedzieć o swoim bohaterze tak zajmująco, żeby czytelnik zapomniał, o kim właściwie mowa i jak to się wszystko skończy, to znaczy pozbył się swojej gotowej „wiedzy”, często od lat nieużywanej i spoczywającej w zakurzonym kącie magazynu świadomości kulturowej. Opowieść powinna być ciekawa i zawiła, a kiedy zbliży się do wiadomego końca, powinno się okazać, że ten aż nazbyt dobrze znany finał, mimo że taki sam, jest teraz zupełnie inny. Opowieść po prostu zmieniła historię.
Janusz Korczak ok. 1930 roku / courtesy of
Międzynarodowe Stowarzyszenie
im. Janusza KorczakaNie do końca udało się to Agnieszce Holland, Andrzejowi Wajdzie i Wojciechowi Pszoniakowi, którzy w filmie usiłowali pogodzić żywioł biograficzny z hagiograficznym. Nad ich „Korczakiem” (1990) od początku ciąży droga na Umschlagplatz, w centrum zainteresowania jest getto i wagony pociągu do Treblinki. Nawet zanim się pojawią na ekranie. Film zaczyna się od radiowej pogadanki Starego Doktora, który mówi: „Nie poświęcam się wcale [...]. Nie wierzcie proszę słowom o poświęceniu. Są kłamliwe i obłudne”. Zdania te w oczywisty sposób natychmiast przywołują to, czego Holland, Wajda i Pszoniak nie chcą nazwać poświęceniem. Ostatnia scena filmu (cudem odłączony wagon zatrzymuje się gdzieś w polu i uwolniona gromadka znika ze sztandarem we mgle) została wzięta z utrzymującej się jeszcze jakiś czas po wojnie legendy o ocaleniu Korczaka i dzieci. Nie tylko nie zmienia wiadomego zakończenia, ale dodatkowo je przypieczętowuje. Pocieszycielska fikcja wizualnie pseudonimuje śmierć i ostatecznie przenosi widza poza rzeczowość i zawiłość biografii.
Joanna Olczak-Ronikier z podstawowego zadania biografa Korczaka wywiązuje się dobrze. Potrafi opowiadać o Korczaku, jakby nie był Korczakiem. Porusza kwestie, które poprzedni biografowie przemilczali, mnoży pytania i wątpliwości, nie zataja konfliktów. Jej narracja nie jest niedyskretna, przed niektórymi tematami się cofa, zaledwie ich dotknąwszy, innych nie tyka wcale. Przedstawia jednak skomplikowanego człowieka, który w określonym kontekście społeczno-politycznym i konkretnej sytuacji indywidualnej formułuje cele i dokonuje wyborów, liczy się z realiami i wypracowuje kompromisy, ale przede wszystkim próbuje zmieniać rzeczywistość.
Żebranina
Joanna Olczak-Ronikier
„Korczak. Próba biografii”.
W.A.B., Warszawa, 480 stron,
w księgarniach od czerwca 2011Poznajemy więc najpierw urodzonego pod koniec lat 70. XIX wieku małego Henryka Goldszmita, dziwne dziecko, ciągle strofowane przez ojca (zamożnego żydowskiego adwokata) jako nie dość męskie. Asymilacja rodziny rozpoczęła się tylko pokolenie wcześniej. Pradziadek Henryka był sztetlowym szklarzem. W odróżnieniu od swoich poprzedników, którzy na siłę polonizowali Korczaka, Olczak-Ronikier podkreśla jego podwójną polsko-żydowską tożsamość o zmiennych proporcjach. Inna ważna nowość to jej interpretacja obłędu i śmierci mecenasa Goldszmita. W jego psychicznej chorobie autorka domyśla się skutku syfilisu, a w przedwczesnym zgonie – samobójstwa. Kilkunastoletni Henryk musiał więc według niej nie tylko wyjść z cieplarni i zacząć zarabiać, ale i zmierzyć się z piętnem budzącej wówczas irracjonalny lęk choroby ojca.
Edukacja młodego Korczaka przebiegała wielotorowo. Jednocześnie studiował medycynę, poznawał warszawskie dzielnice nędzy i angażował się w działalność lewicowej inteligencji. Rewolucyjne i społecznikowskie wrzenie początku XX wieku miało na niego ogromny wpływ. Leczył za darmo, uczył na tajnych kursach, pracował w ludowej czytelni, pisał. Powoli zyskiwał status modnego lekarza-literata, ale od inkasowania sutych honorariów i picia herbatek w mieszczańskich salonach wolał groszową posadę w jedynym bezpłatnym szpitalu dziecięcym w mieście.
Wreszcie, udręczony bezradnością lekarza wobec nędzy, zajął się tworzeniem od podstaw Domu Sierot dla żydowskich dzieci, w którym wprowadzał nowatorski system wychowawczy. Współtwórczynią przedsięwzięcia i niezmordowaną kierowniczką w czasie długiej nieobecności Korczaka, wcielonego do armii carskiej, była Stefania Wilczyńska, którą autorka wydobywa z cienia doktora. Do obowiązków obojga należało zbieranie pieniędzy na utrzymanie ośrodka, co w wojennych i kryzysowych czasach wymagało nie lada wysiłku. Korczak i Wilczyńska, jak pisze biografka, potrafili wytworzyć wśród warszawskich mieszczan coś w rodzaju filantropijnego snobizmu, sprawić, że ofiary na Dom Sierot stały się modne. Spodziewali się jednak, że rola jałmużników jest tymczasowa i przestanie być potrzebna, kiedy kapryśną dobroczynność zastąpi państwo.
Druga Rzeczpospolita rozczarowała ich nie tylko pod tym względem. Korczak, mimo wielu zajęć, mimo niejakiej pozycji i sławy, właściwie nigdy nie zawiesił starań o datki, a w getcie jego chodzenie po prośbie przybrało skrajną formę. W ujęciu Olczak-Ronikier historia polskiej niepodległości, której odzyskiwaniu towarzyszyła antysemicka histeria, bicie i grabienie Żydów, jest historią narastającego antysemityzmu i w końcu faszyzacji życia, a także historią rażących nierówności ekonomicznych oraz słabości i niegodziwości państwa. Takie spojrzenie na idealizowane międzywojnie to wciąż rzadkość. Na tym tle szczególnie przejmujące są rozdziały dotyczące rozgoryczenia i zniechęcenia Korczaka, który w drugiej połowie lat 30. bywał nieznośny dla otoczenia i całkiem poważnie rozważał porzucenie pracy w ukochanym Domu Sierot i emigrację do Palestyny. Jakie mogły być motywy tego wyjazdu, świadczą cytowane przez autorkę zapiski Korczaka z pobytu w Erec Israel: „Co by to być mogło, gdyby w Polskę włożyć tyle pracy, co tu”.
Społecznik odludek?
Nie ma sensu streszczać książki Olczak-Ronikier. Od pierwszych do ostatnich stron, na których opisuje apatię drogi na Umschlagplatz, odmalowywanej zazwyczaj jako triumfalny zgoła marsz, autorka rewiduje legendę i snuje piękną opowieść. Jednak im lepsza biografia, tym większe oczekiwania czytelnika. Choćby w kontekście pytań o życie osobiste i seksualne Janusza Korczaka. Olczak-Ronikier pisze, że był skrytym odludkiem, „nigdy nikomu nie zawracał głowy swoimi sprawami”, nie umiał mówić o uczuciach, wybrał życie samotne, zrezygnował z własnej rodziny, wyrzekł się, unikał, tłumił. Można by dyskutować, czy nazywanie odludkiem człowieka tak społecznego i charakterystyka negatywna, odsyłająca do zewnętrznej normy, nie jest aby dowodem niezrozumienia bohatera. Tak czy owak sam Korczak nie był wolny od ciśnienia tej normy i po latach interpretując swój wybór, też mówił o braku, utracie, a nawet „zabiciu samego siebie”.
Nie było tajemnicą, że Wilczyńska go kochała. Olczak-Ronikier twierdzi, że on najprawdopodobniej poczuł coś więcej do spotkanej w Kijowie Maryny Falskiej, późniejszej kierowniczki Naszego Domu, ale nic z tego nie wyszło. Wyjaśnień autorka szuka bez przekonania. Psychoanalizę uważa za coś niestosownego i prostackiego. Nie czuje się, jak powiada, „uprawniona do bezceremonialnego buszowania w cudzej podświadomości, do polowania na ukryte urazy i kompleksy, do stawiania stereotypowych diagnoz”. Owe diagnozy podaje w dystansującym cudzysłowie: „zaburzone relacje z rodzicami”, „niedojrzałość psychiczna”, „lęk wobec innej płci”, „niepowodzenia w życiu seksualnym”. Mówi tak, żeby za wiele nie powiedzieć, cudzysłowem rozmywa sprawę i niechcący właśnie na niej skupia uwagę czytelnika. Najmocniej brzmi chyba hipoteza nieświadomego lęku przed powtórzeniem losu ojca. Korczak starał się być przeciwieństwem ojca, pisze Olczak-Ronikier, „zmienności przeciwstawił stałość. Hedonizmowi – ascezę. Egoizmowi – altruizm”, ponieważ sfera seksualna wiązała się dla niego ze straszliwą karą. Jednak i ten motyw autorka bagatelizuje.
Kilka razy mowa jest o tym, że do kobiet jako kobiet Korczak odnosił się z rezerwą, natomiast przyjaźnił się z kobietami jako współpracowniczkami. Gdzieś po drodze przywołany zostaje epizod z młodości, o którym on sam wyraził się nie dość, że mało precyzyjnie, to jeszcze mizoginicznie. Nie miał czasu na dziewczęta, stwierdzał w pisanym w getcie „Pamiętniku”, bo „juchy zachłanne i na noce łase, no i rodzą dzieci. Paskudny obyczaj. Raz mi się zdarzyło. Pozostał niesmak na całe życie. Dość mi tego było. I gróźb, i łez”. Kiedy Olczak-Ronikier zastanawia się, czy „cień tego własnego, niechcianego, najprawdopodobniej nienarodzonego dziecka nie wpłynął później na jego wybory”, raczej przecenia to zdarzenie. Dla biografa „juchy”, czyli siedemnastoletniej Wikty, pracującej w magazynie krawieckim, sprawa miałaby zapewne większe znaczenie. W komentarzu do trywializującej i autoironicznej wypowiedzi Korczaka sformułowanie „najprawdopodobniej nienarodzone dziecko” brzmi osobliwie i jest jednym z wyraźniejszych przejawów kłopotów biografki z językiem i źródłami.
Na przykład, traktując „Pamiętnik” jako źródło informacji, należałoby pamiętać, że jego półsennie przenikliwy ton, skrót, detal, luźny tok, szlachetne i złe słowa, oddają przede wszystkim stan ducha bardzo zmęczonego człowieka, który całe dnie spędzał na beznadziejnych staraniach o byt podopiecznych. „Pamiętnik” jest źródłem nieocenionym, ale trudnym, gdyż wszystkie opisane w nim wydarzenia, nawet te sprzed półwiecza i te mandżurskie, rozgrywają się w pęczniejącej czasoprzestrzeni getta. Olczak-Ronikier obficie cytuje źródła: od dokumentów urzędowych do tekstów literackich. To bezsprzecznie jedna z największych zalet obranej przez nią metody. Najsłabszą jej stroną jest brak współczesnego, mocnego i subtelnego języka, na który źródła dałyby się bez większej szkody przełożyć. Zamiast niego pojawiają się zapożyczenia z nieadekwatnych i skonfliktowanych słowników, jak choćby owo „nienarodzone dziecko”, czy „marzenie o potędze”, albo „etos epoki”, domagający się „ofiar i poświęceń dla dobra ogółu” na wzór doktora Judyma, który zrezygnował z prywatnego szczęścia, żeby całkowicie poświęcić się pracy społecznej.
Przeprowadzka do getta na ulicę Chłodną 33, 1940
Trudno nie ulec wrażeniu, że niedopowiedzenia i zastrzeżenia, napomykanie o podejrzanym, obsesyjnym zainteresowaniu dziećmi, podchodzenie i porzucanie tematu, wynikają z obawy przed jednym straszliwym słowem, którego autorka użyła, i to bardzo niechętnie, dopiero w rozmowie z Anną Bikont, zaraz potrójnie je zamawiając: jako doktrynalne, współczesne i obsesyjne. Czyżby kryło się za tym wszystkim przekonanie, że otwarte mówienie współczesnym językiem o seksualności Janusza Korczaka nie może się obyć bez słowa „pedofilia”?
Stary Doktor jako queer
A przecież o Starym Doktorze można by spróbować opowiedzieć, posiłkując się porywającym językiem krytyki heteronormatywizmu. Jego teksty, mimo że oczywiście naznaczone świadomością epoki, zawierają zaskakująco spokojne fragmenty dotyczące polimorficzności pożądania. Narrator autobiograficznego opowiadania Korczaka, gimnazjalista analizujący swoje dojrzewanie, kocha się w Zosi i w Stachu. Chłopcy spędzają przerwy obejmując się, trzymając za ręce, rozmawiając. Narrator konstatuje neutralnie: „Widocznie miłość do tej samej płci spotyka się nie tylko u dziewcząt”. Stach powraca w „Pamiętniku” jako obiekt dawnej „przyjaźni (miłości)” i „naczelnego marzenia” o wspólnej przyszłości: „on ksiądz, ja lekarz w tamtym małym miasteczku”. Poniżej jest wspomnienie o licznych dziewczynkach kochanych jednocześnie, każda inaczej, i podstawowa wyniesiona z tego okresu zasada: „Ciekawy świat nie był już poza mną. Teraz jest we mnie. Jestem nie po to, aby mnie kochali i podziwiali, ale po to, abym ja działał i kochał”.
Potem coś się stało. Przyczyn subiektywnych i obiektywnych musiało zebrać się nieskończenie wiele, jedną z ważniejszych mogło być poznanie życia mieszkańców warszawskich slumsów. W każdym razie większość tej wielokształtnej energii, która nie mogła czy nie chciała skanalizować się w bardziej konwencjonalny sposób, przekształciła się w zapał do pracy społecznej. Można mieć co do takiej transformacji wątpliwości, mieli je jego współpracownicy, wychowankowie, sam Korczak miał ich z wiekiem coraz więcej – zastanawiał się na przykład, „jak nie okazać się bankrutem”, ciągle rozdając. Ale bywają przemiany nieporównywalnie gorsze, a ta może pretendować do miana najlepszej. Kiedy w getcie ta rozdawana całe życie energia się kończyła, kiedy emocjonalne bankructwo było bliskie, a młodzieńcze wybory wydawały się „fałszywą ambicją”, pozostał jeszcze nieprawdopodobny upór.
Premio Acerbi dla Joanny Olczak-Ronikier
Joanna Olczak-Ronikier została laureatką włoskiej nagrody literackiej Premio Acerbi. Nagroda istnieje od 19 lat i co roku koncentruje się na literaturze innego kraju przełożonej na włoski. Nosi imię Giuseppe Acerbiego (1773-1846), włoskiego odkrywcy, naukowca i pisarza. Jury nagrody to 250 osób z dwóch lombardzkich miast – Castel Goffredo i Mantui. Są to przedstawiciele różnych zawodów, nie tylko literaturoznawcy, lecz także lekarze, adwokaci, nauczyciele. Nagrodę wręczono w sobotę w Castel Goffredo.
Joanna Olczak- Ronikier została nagrodzona za książkę „W ogrodzie pamięci”. To już szósty przekład tej książki, która została przetłumaczona także na angielski, francuski, hebrajski, niderladzki i szwedzki. Konkurentami Joanny Olczak-Ronikier do nagrody byli Marek Krajewski ze „Śmiercią w Breslau” i Mariusz Szczygieł ze zbiorem reportaży o Czechach „Gottland”. Nagrodę specjalną otrzymała Julia Hartwig za całokształt twórczości (jej poetycka antologia ukazała się we Włoszech w 2007 r.).
Kto wie, może jakiś biograf sprawdzi kiedyś, czy tę naprędce zarysowaną teorię queerowego napędu dzieła i życia Janusza Korczaka warto rozwinąć. Musiałby on znaleźć tajemne przejście pomiędzy wylewającą się poza heteroseksualną normę miłością a socjalizmem. Nie powinno to być trudne. Korczak eliminował moralistykę, a wierzył w zmienną rzeczywistość społeczną i szkołę, gdzie „nie będą się uczyli martwych liter z martwej bibuły, gdzie natomiast uczyć się będą tego, jak żyją ludzie, czemu tak żyją, jak inaczej żyć można, co umieć i czynić należy, by żyć pełnią wolnego ducha”. To idealny punkt wyjścia do postrzegania emancypacji we wszystkich jej aspektach naraz – ekonomicznym, intelektualnym, zawodowym, emocjonalnym, seksualnym i innych.
Fantasta kontra Szatan
Olczak-Ronikier wypowiada się o poglądach i efektach pracy Korczaka z podziwem. Społeczność Domu Sierot przy minimalnym udziale nielicznego personelu stawała się, jak określa to autorka, „coraz lepiej funkcjonującym organizmem”, choć powstawała „z tak różnych cząstek elementarnych”, czyli dzieci po najrozmaitszych przejściach. Wychowywanie odbywało się dobrowolnie, przez samorząd i równość wszystkich, w tym wychowawców, wobec wspólnie stanowionego prawa, przez pracę jako przeciwieństwo konsumpcji, przez odpowiedzialność za innych członków społeczności, przez tworzenie gazety czy w ogóle zapisywanie i analizowanie ważnych spraw.
Jednak jest w działalności Korczaka jakiś naddatek, o którym autorka pisze niewyraźnie i nieco protekcjonalnie. Dom Sierot i Nasz Dom były według niej dziełem wizjonerów, laboratorium pedagogicznym, w którym miał się narodzić nowy człowiek. „Para fantastów budowała na papierze utopijną krainę szczęśliwości. Wychowankowie marzyli o gęstej dolewce i o kiszce pasztetowej” – niezbyt konsekwentnie stwierdza Olczak-Ronikier, chociaż w innych miejscach opisuje całkiem przyziemne i całkiem niepapierowe starania „fantastów”, żeby dolewka była gęsta. Trochę to krzywdzące dla trzeźwo myślącego Korczaka, który nie był utopistą. Wierzył w zmianę relacji międzyludzkich, ale wiedział, że wymaga ona ustawicznych zabiegów i instytucjonalizacji. „Nic nie idzie samo – charakteryzował tę postawę Andrzej Mencwel – wszystko porusza się o tyle tylko, o ile jest przeze mnie, przez nas poruszane”. Idąc tym tropem, można by rzec, że przemiany społeczno-polityczne spowodowane przez kogo innego sprawiły, że Korczakowskie enklawy socjalizmu pozostały enklawami, a potem zniknęły z powierzchni ziemi. Olczak-Ronikier formułuje myśli zupełnie inaczej: „Zderzył się z wymyśloną przez Szatana antytezą idei, której poświęcił życie”. To już nie są niuanse językowe – to demonizacja i odrealnienie zła, którego Korczak nie demonizował i które traktował analitycznie.
Można mówić o polsko-żydowskiej tożsamości Korczaka, można podnieść jego przynależność do loży masońskiej, można poruszyć temat jego seksualności, a nie można bez dystansowania się powiedzieć, że wierzył w zmianę społeczną? Jak konkretnie wierzył, jak ją sobie wyobrażał, jak jego wiara w zmianę się zmieniała, jakie miał osiągnięcia, jakie porażki – to wciąż nienapisane rozdziały współczesnej książki o Korczaku. Odnotowywał przecież przypadki jego zdaniem beznadziejne – dzieci nie poddające się wpływowi wychowawczej społeczności. Takie przypadki i ich opis są zawsze najciekawsze. Co sprawiało, że zasadniczo inkluzywny system, świetnie funkcjonujący organizm, odrzucał niektóre członki? Musiałoby pewnie przy tej okazji paść inne straszne słowo – eugenika – której Korczak był zwolennikiem. Newerly, choć idealizował Korczaka niemożebnie, pisał o tym bez ogródek i nawet przywoływał cytat z „Senatu szaleńców”, czyli utworu dramatycznego, jako wyrażający celowo przejaskrawione poglądy doktora: „na budkę z wodą sodową trzeba mieć koncesję. Legitymacje, kwalifikacje, kapitał zakładowy, kontrola”, a „rodzi każdy, kto chce i ile chce”.
Joanna Olczak-Ronikier ostrożnie nazywa swoją książkę „próbą biografii”. To dobra próba. Jeszcze lepszy początek dyskusji.
A, i koniecznie musi powstać biografia Stefanii Wilczyńskiej – jej życie i wybory, choć podobne do Korczakowskich, przez to, że była kobietą, były pod wieloma względami trudniejsze.