Książki Mariusza Sieniewicza nie są łatwe, bo nie może być łatwa spora powieść napisana poetycką prozą, gęstą od intertekstualiów i metafor. Autor prowadzi narrację niemal statycznie, od jednego rozrastającego się wszerz obrazu do drugiego, oddając rządy językowi i wyobraźni. Czytelnik to wyczuwa grunt pod nogami, to go traci. Towarzyszy mu wrażenie, że w następnym akapicie może zdarzyć się wszystko.
Mariusz Sieniewicz, „Miasto Szklanych
Słoni”. Znak, Kraków, 256 stron,
w księgarniach od lutego 2010Wśród recenzentów przyjęło się już nawet określenie „proza wyzwolonej wyobraźni” i opinia – głoszona z satysfakcją i ulgą – że ten Sieniewicz to jednak boi się „publicystyczności”, „tendencyjności” i „zaangażowania”, dlatego „ucieka w fantazję”. Bardzo dziwne jest to dualistyczne myślenie o zainteresowaniu językiem i wyobraźnią jako przeciwieństwie zaangażowania w rzeczywistość społeczną. Język i wyobraźnia są przecież niezmiernie polityczne i ich polityczność jest jednym z centralnych problemów w twórczości Mariusza Sieniewicza, który, wbrew temu, co twierdzi Dariusz Nowacki, nie tkwi w żadnym rozkroku. Toteż jego wyobraźnia pisarska jest wyzwolona tylko w pewnym sensie. Brawurowa i zaskakująca, to prawda, ale ściśle związana z historycznym kontekstem, karmiąca się kulturą, której nie sposób pomylić z inną. „Miasto Szklanych Słoni” może być zresztą czytane jako powieść o warunkach, w jakich dochodzi do wyzwolenia wyobraźni, o tym, co z niego wynika, oraz o tym, co kładzie mu kres.
W takim samym stopniu, co możliwości języka i wyobraźni, interesują bowiem Sieniewicza ich ograniczenia. Szkiełko fantazji, inaczej niż w dziecięcej piosence, nie wszystko potrafi. Główny bohater „Miasta”, mag-okulista, ideolog nowego widzenia, może nagle stać się giaurem obserwującym z balkonu (niczym ze skały) karawanę ludzi zmierzających w niedzielę do kościoła, może przeistoczyć się w słonia lub ptaka, może gawędzić ze stołem kuchennym, ale nie może swej alternatywnej, polimorficznej rzeczywistości usankcjonować. Od samego początku wiadomo, że wszystkie zmyślenia szalonego lekarza i jego pacjentów zostaną ukrócone przez specjalne instytucje nadzoru.
Powieść rozwija się w dwóch równoległych planach i plan, który ostatecznie zwycięża, udowadniając swoją hegemonię, jest antyutopią – wyrazistą metaforą uprzedmiotowienia i alienacji. W tym planie jest tylko jedna opowieść, wszystko i wszyscy zostali w niej z góry opowiedziani i są jej własnością. Jeśli ktoś wykazuje jakieś odstępstwa lub zaczyna snuć swój poboczny wątek, umieszcza się go w specjalnym zakładzie, ni to szpitalu, ni więzieniu, by tam poddać przymusowemu włączeniu do jedynej opowieści. W antyutopii Jan Kwiecisty jest bezdomnym włóczęgą zabranym z dworca i osadzonym w przytułku, gdzie nakazuje mu się, by, poprzez pisanie pamiętnika, wpisał swoje życie w hegemoniczną narrację.
Drugi plan najnowszej powieści Sieniewicza ma pewne cechy utopii, ale jest to utopia – by tak rzec – oddolna, niezaprojektowana, wykluwająca się w miarę możliwości, a więc punktowo, tymczasowo.
Jej potencjalni autorzy nie są filozofami – po prostu żyją w prowincjonalnym mieście otoczonym lasami i jeziorami, o którym świat jedynej opowieści chwilowo zapomniał, więc mogą opowiadać się sami po swojemu. Miejscowa władza abdykowała – burmistrz, ksiądz, dyrektor huty, dyrektor szpitala nie egzekwują obowiązujących gdzie indziej praw, a nawet sami uczestniczą w zbiorowych rojeniach. Wszyscy mieszkańcy mogą być podmiotami i kreatorami swojej rzeczywistości. Co nie znaczy, że wszyscy zawsze są. I że obywa się bez przemocy.
Miasto Szklanych Słoni nie jest wyspą szczęśliwą, choć tutejsza huta „wytwarza więcej emblematów szczęścia niż całe Chiny”. Jego mieszkańcy marzą i praktykują nową widzialność niejako z konieczności – wszyscy pracują w hucie, która niszczy im wzrok, ponieważ globalny kapitalizm zlikwidował ich dotychczasowe zawody. Do produkcji emblematów szczęścia służy stłuczka z butelek po powszechnie i stale pitym alkoholu. W tym świecie bezdomni włóczędzy zbierający szkło są lokalną arystokracją.
Zatem utopia, poza tym, że dopiero się zawiązuje, jest też podszyta gorzkim humorem. Ludzie pozostawieni samym sobie wymyślają swoje życie i miasto z tego, czego doświadczyli, co uprzednio wchłonęli, co im podpowiada pamięć i kultura, baśń, półlegendarna geografia, wiersze Asnyka, stare piosenki. Oczywiście miewają wciąż jeszcze jakieś wojenne powidoki i oczywiście są wirtuozami nostalgii za PRL-em, jak ta lunatyczka, która przez sen stoi w kilku widmowych kolejkach na raz i ochoczo bierze udział w inscenizowanych przez życzliwych sąsiadów kolejkowych kłótniach.
Mag-okulista i jego pacjenci nie wynajdują niczego nowego ani spektakularnego, są komiczni, niedoskonali, niespełnieni, bywają rozżaleni czy pogrążeni w rozpaczy, ale na ogół wydają się niegroźni i przyjaźni. Dobrze żyją nawet z niedobrą historią – nie projektują jej po inkwizytorsku na zewnętrznego wroga, lecz próbują zrozumieć, gotowi wysłuchać każdego potępieńca, choćby i ducha Władysława Gomułki. Okazjonalnie zdarza się, że ktoś w odwecie za dawne upokorzenia narzuci innym coś kontrnormatywnego, jak Burmistrzowa, która organizuje obchody Dnia Kobiet jako Oktoberfest à rebours – w tłumie żłopiących piwsko bab krążą wówczas wystawieni na podszczypy i grube komentarze mężczyźni w fartuszkach i na obcasach. Czasem natomiast ma miejsce coś zupełnie nienormatywnego – jakaś miłość miedzy kobietami, jakiś pomnik ku czci butelki octu zamiast wypełniających całą diecezję odlewów papieża. Niestety dochodzi również do najgorszego – wśród mieszkańców mogących dokonać każdego wyboru znajduje się ktoś, kto wybierze jedyną opowieść i w jej imię spali w piecu żonę, bo ta „porzuciła pralkę, kuchenkę i zestaw nożyków do cięcia warzyw” i chciała „w gendery się bawić”.
Nie wiadomo, co by z tego wszystkiego w końcu wyszło. W finale na zasadzie deus ex machina interweniuje wyższa instancja. Duch wielkiej bogoojczyźnianej opowieści i bezwzględny wizytator (sam Bóg?) wprowadzają bezosobowy porządek, łamią i degradują konfabulatorów, by odebrać im miasto, w którym będą odtąd bezdomnymi. Wysłannicy jedynej opowieści pojawiają się z zewnątrz, reprezentują jakąś abstrakcyjną, nieodgadnioną władzę, która rozbija więzi społeczne i decyduje o życiu podzielonych podwładnych. Jak mówi proboszcz: „Bawi się w Boga, a takie zabawy są zawsze nieładne. Wiem, co mówię. Sześć lat w seminarium, staż w kurii, kilkadziesiąt lat w konfesjonale. Też mnie kusiło. A kusi każdego, by rozporządzać nie swoim losem”.
Owa nagła interwencja symbolizuje arbitralność jedynej opowieści, jej nieadekwatność, antyemancypacyjne oddziaływanie, ale także pokazuje słabość mieszkańców Miasta Szklanych Słoni, którzy pojedynczo, parami, rzadko grupkami, kultywowali wielość języków i twórcze widzenie, ale nie wyłonili instytucji, które mogłyby tych wartości bronić. Coś tu chyba nie zostało dopowiedziane. Czy instytucjonalizacja swobody wyobraźni jest niemożliwa? Nie mieści się w ramach oddolnej utopii? Nie mogłoby do niej dojść w tym momencie historii Miasta Szklanych Słoni? W ogóle? Jak by te instytucje wyglądały? Jak poradziłyby sobie z egzekutorami jedynej opowieści? Mariusz Sieniewicz nie tylko syci, ale i zaostrza czytelnicze apetyty.