Rokosz Rymkiewicza

Eliza Szybowicz

Rzemiosło Rymkiewicza jest pasjonujące. Jednak cała subtelna filozoficzna otoczka, w którą ubiera swój przekaz, nie jest w stanie zamaskować jego intelektualnej tandety

Jeszcze 2 minuty czytania


Jarosław Marek Rymkiewicz od jakiegoś czasu sławi makabrę. Z lubością kreśli rzeczywiste i wyimaginowane sceny rzezi i egzekucji. Nic tak nie podnieca jego wyobraźni jak sznur i krew. Marzy mu się mord polityczny, roi zbiorowa masakra. Trawi go też obsesja wielkiej tajemnicy polskości. Książka o Samuelu Zborowskim i szlacheckiej Rzeczpospolitej jest, jak było do przewidzenia, znowu właśnie o tym. To mistrzowsko napisany esej historyczny z kilkoma drastycznymi epizodami fabularnymi, który zawiera zarys politycznego projektu opartego na rzekomo odwiecznej i specyficznie polskiej idei nieograniczonej wolności. Jak w przypadku dwóch poprzednich książek Rymkiewicza, jeśli nie jest się jego wyznawcą, lektura „Samuela Zborowskiego” dostarcza mieszanych wrażeń – są to dzieła jednocześnie pasjonujące i coraz bardziej nudne.

Pasjonujące jest rzemiosło Rymkiewicza. Potrafi on zmusić polską składnię do przyjęcia niedopuszczalnej, wydawałoby się, ilości wtrąceń i powtórzeń, nadać jej magnetyzujący rytm. Opanował do perfekcji sztukę cytatu i komentarza, roztaczania czaru źródeł (tym razem staropolskich). Z rzadką biegłością wykorzystuje napięcie między wiedzą i niewiedzą historyczną – eksponuje brak informacji, ich fragmentaryczność, wariantywność, rekonstruuje kontekst, wnioskuje, docieka, zmyśla, przechodzi od ścisłości do dowolności. Kontempluje niedostępność minionej rzeczywistości opisanej w języku, którego przekład na współczesną polszczyznę bywa niemożliwy, a potem dokonuje poetyckiej epifanii. Godzi historyczną nieciągłość z ciągłością. Swój esej komponuje ze swobodą kogoś, kto od dawna studiuje literaturę przedmiotu i przedmiotem tym żyje. Dozuje słowa i konkluzje cząstkowe, wchodzi w dygresje, długo krąży wokół puenty, zanim ją osiągnie. Po prostu pasjonująco opowiada. Dopóki opowiada. Ucieczka Henryka Walezego, elekcja Batorego, okoliczności śmierci Zygmunta Augusta, owce, bartnicy – wszystko to świetnie się czyta. Kiedy przychodzi do filozofowania, zaczyna być manierycznie. Kiedy przychodzi do współczesności, zaczyna być banalnie i mało trafnie.

Nie chodzi nawet o trudną do usunięcia świadomość, że Rymkiewicz kieruje się motywami prostymi i doraźnymi, że mówiąc o Samuelu Zborowskim, myśli o Jarosławie Kaczyńskim, a kanclerz Zamojski to dla niego Donald Tusk. Rymkiewicz zaczął przecież pisać swoje naukowe romanse detektywistyczne między innymi z powodów personalnych i osobistych. Książka o Aleksandrze Fredrze (1977) została napisana w pewnym sensie przeciwko Kornhauserowi i Zagajewskiemu, i wcale jej to nie zaszkodziło. Chodzi o brak proporcji i przecenianie Kaczyńskiego i Tuska oraz zastępczego konfliktu, który obaj generują. Znudzenie czytelnika bierze się z narastającej pewności, że erudycyjny, misternie poprowadzony wywód służy z góry wiadomym trywialnym tezom, do których wygłoszenia naprawdę niepotrzebne są żadne studia i analizy historyczne – znacznie mniej wyrafinowane źródła wystarczą.

Zreasumujmy. Samuel Zborowski, wygnany, a potem ścięty za zabójstwo, do którego doszło w wyniku drobnego zatargu, to dla autora postać symboliczna, jedno z najważniejszych ogniw w „magicznym kręgu polskości”, wcielenie wspomnianej idei wolności nie znoszącej żadnych ograniczeń, poza oczywiście boskimi, ale ich znaczenie Rymkiewicz minimalizuje jako stanowczy antymetafizyk, a nawet nihilista. W Rymkiewiczowskiej interpretacji zostaje niezależność od władzy państwowej i – co  ważne – kościelnej, a nawet od zwykłych wymogów życia społecznego, od prawa w ogóle, poza świętym prawem Rzeczpospolitej – wspólnoty wolnych polskich rycerzy, którzy nikogo i niczego się nie boją. Zostaje odwaga, anarchia, dzikość i okrucieństwo, bo opowieści o polskiej łagodności i tolerancji to bajki, wymyślone przez kogoś, kto nie lubi Polaków. Tu Rymkiewicz wyraża nadzieję, że kiedy na naszych osiedlach staną meczety, naocznie przekonamy się, że Polska nie była i nie jest państwem bez stosów. Ten ktoś, kto nie lubi Polaków i chce, żeby się zmienili, żeby byli lepsi, to rzecz jasna pełne pogardy elity, które niesłusznie czują się bezpiecznie na swoich urzędach – w artykułach henrykowskich zapisano bowiem ciągle obowiązujące prawo do buntu wobec rządzących, do pozbawienia ich władzy, także przy użyciu siły. Rokosz byłby tym bardziej uzasadniony, że „te zaściankowe umysły” polskiej szlachty świetnie rozumieją, na czym polega interes Rzeczpospolitej, uczyniły ją swego czasu politycznym i gospodarczym mocarstwem, które żywiło Europę i tylko przez pomyłkę jej nie skolonizowało, więc wiedzą, co robić, żeby nie być prowincją.

Nie trzeba niczego czytać i nad niczym się zastanawiać, żeby wyprodukować taką kompilację wątków, gdyż tworzą one jeden z głównych nurtów polskiej kultury, również współczesnej kultury popularnej (już „Kinderszenen” rymowało się z popkulturą, na przykład z powstańczymi wrzaskami zespołu Lao Che). Powoływania się na wielką imperialną przeszłość, malowniczą i dziką, zachwycania szlachecką wolnością, niechęci wobec władzy państwowej, zachwalania niskich podatków i wzdychania, że kiedyś to, panie, był Kochanowski, a teraz mamy telewizyjny bełkot, można się bez trudu nauczyć, biernie chłonąc idee z powietrza. Cała ta subtelna filozoficzna otoczka, w którą Rymkiewicz ubiera swój przekaz, nie jest w stanie zamaskować intelektualnej tandety – tego, że autora zwyczajnie rajcują ci wszyscy możni panowie z wielkich rodów, ich włości, herby i delie. Niektóre zdania na ten temat kończą się niemal słyszalnym mlaśnięciem.

Najciekawsze i najistotniejsze w Rymkiewiczowskim projekcie jest wykorzystanie idei szlacheckiej wolności do krytyki zdziecinniałej kościelnej moralistyki (wcielonej w Piotra Skargę), która uzurpuje sobie władzę mówienia ludziom, jakich mają dokonywać wyborów. To mało popularny pogląd. Chociaż gdyby dobrze poszukać, na przykład u Jacka Komudy, można by pewnie coś podobnego znaleźć.

Ale nie ma się co oszukiwać, że z Rymkiewiczem dałoby się zawrzeć jakąś antykościelną, choćby doraźną koalicję. Ludzie, za których według niego kościół podejmuje decyzje, nie są raczej kobietami. Nieokiełznana, starożytna wolność dysponowania swoim życiem, którą Rymkiewicz nazywa tożsamą z Polakami, nie była przecież udziałem Polek, więc ich ta sprawa w ogóle nie dotyczy. Wspólnota wyobrażona, której ideologiem jest autor „Samuela Zborowskiego”, jest tak ograniczona (płciowo i – mimo bartników – klasowo), że nie wytrzymuje elementarnej krytyki. Jemu to nie tylko ani trochę nie przeszkadza, ale wręcz napędza jego maszynę interpretacyjną. 
Nas z kolei taka koncepcja wspólnoty narodowej specjalnie nie dziwi – nie od dziś wiadomo, że Polki nie są Polakami oraz że im więcej się mówi o świętej i odwiecznej wolności, tym konkretne wolności konkretnych ludzi mają się gorzej. Może warto by jednak spytać pyszniącego się swoim immoralizmem i głoszącego autonomię moralną jednostki Rymkiewicza, co sądzi powiedzmy o prawie do aborcji.

Lektura „Samuela Zborowskiego” jest nudna także dlatego, że nie sposób dociec, co właściwie autor ma na myśli. Rymkiewicz wybrał taki tryb mówienia, który będąc bardzo twardy, jednocześnie nie jest pozbawiony ironii i specyficznego poczucia humoru. Czarnego i nacjonalistycznego, ale jednak humoru. Polska ma być wielka i potężna, ale jak to zrobić bez silnego państwa i wysokich podatków? Zdaje się, że to czyni nas prowincją globalnego rynku, a tego Rymkiewicz nie chce. No a czy chciałby mieć takiego wolnego (niezależnie ciskającego gdzie popadnie czekanem) rycerza jak Samuel za milanowskiego sąsiada? A jeśli to tylko metafora, to co tak naprawdę oznacza? Na czym ma polegać anarchia w życiu codziennym? Ma być podobnie jak w Haiti albo innych krajach, gdzie władza państwowa nie istnieje? Czy też może Polacy są tak wspaniali, że los Haiti nam nie grozi? Tylko że Rymkiewicz dumnie opowiada historię Polaków jako historię przemocy. Czyli tak właśnie ma być? Kto silny i w miarę zamożny, ten da sobie radę – kupi dwór w Czarnym Lesie lub ogród w Milanówku i będzie tam bezpieczny i szczęśliwy?

Jarosław Marek Rymkiewicz, „Samuel Zborowski”.
Sic!, Warszawa, 360 stron,
w księgarniach od października 2010
Takie poglądy też się obecnie wchłania z powietrza. Zatem Rymkiewiczowi chodzi o to, żeby polskiemu neoliberalizmowi dopisać szlachecki rodowód i uczynić go bardziej bezwzględnym? Wieszanie jako Rymkiewiczowski wkład w doktrynę szoku? Skąd pewność, że autor sam nie padłby ofiarą skrajnej anarchii? A może właśnie chciałby zostać trafiony czekanem?

Zostawmy te domysły, do niczego nas nie doprowadzą. Przyjmijmy, że Rymkiewicz nie ma konkretnego, zakotwiczonego w rzeczywistości społecznej pomysłu na współczesność i przyszłość, tylko konstrukt wtórny, abstrakcyjny i dość niesympatyczny. Szkoda, miałby szansę zostać najlepszym polskim pisarzem politycznym. Choć strach pomyśleć, co by było, gdyby zaczął karmić swoją wyobraźnię realnymi konfliktami.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.