Kobieta, której nie było

Eliza Szybowicz

„Malina”, wyraźnie autobiograficzna powieść Ingeborg Bachmann, właściwie jest antypowieścią antyautobiograficzną, ponieważ narratorka nie może, choć musi, o sobie opowiedzieć

Jeszcze 2 minuty czytania

Wydawnictwo a5, wznawiając „Malinę” Ingeborg Bachmann, powieść sprzed 40 lat, proponuje nam lekturę trudnej prozy, którą sporo łączy z późną europejską awangardą. Wszystko w tej książce jest problemem: bohaterowie, fabuła, dramatyzm, logika zdań, nawet pojedyncze słowa. Poszukiwania formalne austriackiej poetki i pisarki, poprzedniczki Elfriede Jelinek, są zakotwiczone w psychologicznym i społecznym konkrecie, partykularne, dzięki czemu można je dziś śledzić bez zniecierpliwienia, chociaż powieści o niewyrażalności przeczytaliśmy już sporo. Uniwersalistyczne ambicje, które się przytrafiały prozie awangardowej, zazwyczaj przesądzają o jej niestrawności. Literacki partykularyzm, taki jak uprawiany przez Bachmann, najwyraźniej wolniej się starzeje.

Bachmann eksperymentuje ze sposobem opowiadania, przechodząc od narracji w miarę realistycznej, momentami satyrycznej, przez poetycką miniaturę do libretta operowego, by kreślić rozmaite portrety tej samej „kobiety, której nie było”. Tak nazywa bohaterkę stylizowanej legendy, księżniczkę von Kagran, której odebrano władzę, która popadła w niewolę, nie chciała wyjść za mąż i w trakcie ucieczki trafiła na czarodziejską wyspę na Dunaju. Podobnie na przedostatniej stronie skwitowane zostaje nagłe zniknięcie głównej bohaterki: „Nie ma tu żadnej kobiety. Mówię przecież, że nigdy nie było tu nikogo o tym nazwisku”.

Ingebor Bachmann /
fot. Erika Thümmel
„Malina”, powieść wyraźnie autobiograficzna, właściwie jest antypowieścią antyautobiograficzną, ponieważ narratorka nie może, choć musi o sobie opowiedzieć. Czterdziestoletnia wiedenka, pisarka, intelektualistka, żyjąca „zawsze w panice, z suchymi ustami, z dławieniem w gardle”, unika początku historii, związków przyczynowo-skutkowych, objaśniania wydarzeń. Nie jest w stanie pracować, dotrzymywać obietnic i terminów, spotykać się i rozmawiać z ludźmi. Jedną obsesją pokrywa inne. Milknie albo nadprodukuje słowa. Za to koniec okazuje się ironicznie stabilny – jest nim wejście bohaterki w szczelinę w starej, mocnej ścianie, „z której już nigdy nie wydobędzie się żaden dźwięk”.

Kobieta jest związana z trzema mężczyznami. Są to związki niekonwencjonalne. Stosunkowo najłatwiej określić miłość do Ivana, żonatego kochanka. Ona kocha go o wiele bardziej niż on ją. On wpada na drinka, kiedy ma czas i ochotę, ona siedzi w domu i czeka na telefon. On rzuca mimochodem, żeby coś ugotowała, a ona, która w upojeniu czytała Kanta i Lenina, żałuje, że nie studiowała książek kucharskich, i gorączkowo przygotowuje wyszukaną kolację w nadziei na „najwyższą nagrodę” – kilka godzin z Ivanem. On prawie nic o niej nie wie, traktuje ją protekcjonalnie, bez słowa przeczekuje łzy, żartem ucina wyjaśnienia, chciałby beztroskiego romansu. W jej życiu „wszystko nosi piętno Ivana”. Pod wpływem Ivana ból i strach słabnie, nerwowość znika, głoski zyskują pełne brzmienie.

Bohaterka tak wiele uzależnia od kochanka, tak mocno redukuje przy nim swoją rolę, gdyż poza małym obszarem romansu musi się mierzyć z nieopanowaną, bezforemną egzystencją, której nie porządkują żadne zrozumiałe reguły. Nie ma dość przekonania i siły, żeby wtłoczyć się w stosowne role społeczne. Kiedy odpowiada na konwencjonalne pytania dziennikarza, z jej ust płyną pokrętne, niejasne monologi wprawiające rozmówcę w konsternację. Wiedeńska socjeta akceptuje ją jako ekscentryczkę, której wszystko uchodzi, ale towarzystwo i konwersacje sytych i zadowolonych są dla niej nie do zniesienia.

Natomiast kojącą grą językową staje się dla bohaterki to, co dla pogodnego i prostego Ivana jest zwykłą pogawędką. Nieskomplikowane „szczęście z Ivanem” porównuje ona do cienkiej warstwy brudu na ciele kloszarda: „kiedy ktoś żyje w wyziewach swojego szczęścia, nie powinno się próbować go myć, nie powinno się zmywać tego, co dla kogoś jest dobre, chcieć kogoś oczyścić, na nowe życie, którego nie ma”.

Ingeborg Bachmann „Malina”.
Przeł. Sławomir Błaut, a5, Kraków,
328 stron, w księgarniach od maja 2011
O wiele trudniej opisać związek bohaterki z Maliną. Z nim mieszka, on ją utrzymuje, ale kiedy odkrywają, że mogą być postrzegani jako małżeństwo, kobieta i mężczyzna, wybuchają śmiechem. Malina wydaje się w odróżnieniu od Ivana wiele o niej wiedzieć, choć jego pytania na ogół pozostają bez odpowiedzi. Jest obojętny i niewzruszony, podczas gdy ona „ulega wszystkim emocjom”. Nie do końca wiadomo, czy pyta, żeby pomóc, czy żeby zadać ból. Sprawia wrażenie wyższej instancji, którą bohaterka wydzieliła z siebie, jej wewnętrznego autorytetu i opresora.

Dzisiaj pewnie nieco lepiej niż pierwsi czytelnicy Bachmann rozumiemy, między innymi dzięki takim książkom jak „Malina”, dlaczego dla bohaterki w powojennym Wiedniu nie ma „nowego życia”. Kluczową postacią jest tu jej ojciec, który pojawia się głównie w serii koszmarów sennych, nieodmiennie jako figura zagrożenia. Córka wciąż od nowa jest więziona, przymuszana, dręczona, zabijana przez ojca. Próbuje się wyzwolić, ucieka, walczy, popada w obłęd, umiera. Szepcze, jąka się, bezgłośnie krzyczy, nie może przemówić. Oczywiste obrazy przemocy mają wymiar społeczny: ojciec jest kimś znacznym, reżyserem, architektem, szefem przedsiębiorstwa albo rządu, ma władzę i pieniądze, cieszy się powszechnym szacunkiem, ośmiesza i dyskredytuje córkę publicznie. Kiedy przyjeżdża zaalarmowana policja, córka go kryje.

Groźny autokrata występuje w kontekście jednoznacznie kojarzącym się ze zbrodniami nazistowskimi. Zamkowa komnata, w której ojciec zamyka córkę, okazuje się komorą gazową. Podczas którejś z ucieczek córka zaplątuje się w wieńczący ogrodzenie drut kolczasty „pod napięciem stu tysięcy wolt”. Scenariusz powtarza się w różnych kostiumach. Ojciec bywa istotą nadludzką, może spuścić lawinę czy kazać jezioru wystąpić z brzegów, czasem prześladuje córkę jako postać z baśni – car, który zamienia ją w posąg w lodowym pałacu, czy strzegący ujścia Dunaju krokodyl, któremu z paszczy wiszą strzępy kobiecych ciał.

Pokazana w potwornych fantazjach władza ojcowska, polityczna i boska, wciąż napawająca bohaterkę lękiem, nie jest tylko koszmarem z przeszłości, należy do subiektywnego bezczasu. Być może dlatego, że w doświadczeniu bohaterki te trzy aspekty przemocy się nałożyły – gwałt rodzicielski współwystępował z politycznym i miał metafizyczną sankcję – tak mierzi ją powojenny Wiedeń. Jej rozjątrzona amnezja kontrastuje ze zwykłą niepamięcią społeczną. W jej repulsjach ujawnia się ciągłość, która rzadko bywa w powieści wywodzona dyskursywnie. Bohaterkę paraliżuje koszmarna przeszłość, z odrazą mówi też o Wiedniu tużpowojennym jako mieście „powszechnej prostytucji”, zbiorowego anonimowego spółkowania i czarnego rynku, gdzie „każdy z każdą”, gdzie trzeba „wszystko zrabować, ukraść, przehandlować”. Ale kurtuazyjny i konsumpcyjny Wiedeń lat 60. przedstawiony w „Malinie” znajduje się w kolejnej fazie tego samego procesu i tak samo napawa wstrętem bohaterkę, której w wielkich domach towarowych robi się niedobrze, bo każdy rynek jest dla niej czarny. Nie może niczego kupić, a jada najlepiej wspólnie z kimś, sama tylko resztki.

Ciekawe, czy ta ciągłość odrazy i lęku – od nazistowskiego ojca do masowego rynku – jest dla współczesnego polskiego czytelnika uchwytna i jak będą ją rozumieć czytelnicy Bachmann za kolejne 40 lat.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.