Od kilku lat cierpię na coś, co na potrzeby tego tekstu będę nazywał chroniczną serialozą. I pewnie nie byłoby za bardzo o czym mówić i czym się chwalić, gdyby nie fakt, że od jakiegoś czasu mamy do czynienia z prawdziwą epidemią. Postępująca serialoza zatacza coraz szersze kręgi, nie sposób przed nią uciec i bezpiecznie się ukryć, infekuje i zniewala nawet najbardziej do tej pory o(d)pornych (m.in. profesorów akademickich, klasycyzujących pisarzy, stałych bywalców filharmonii czy zdeklarowanych przeciwników „telewizyjnej sieczki”, w których salonie nigdy nie stanie żaden telewizor). Lekarze bezradnie rozkładają ręce, medycyna nie zna ratunku. Psychiatrzy zwiększają liczbę terapeutycznych spotkań z poszkodowanymi, a przerażeni skalą zjawiska księża intensyfikują gorliwość swoich kazań i coraz sugestywniej straszą otchłaniami piekielnymi. Ale prawda jest brutalna. Lekarze i psychiatrzy również nie potrafią już żyć bez seriali.
Nie tylko przestaliśmy się wstydzić publicznego wyznania w rodzaju: „w wolnym czasie namiętnie oglądam seriale”, ale jeszcze jesteśmy z tej serialowej nadaktywności dumni i naprawdę niewiele brakuje, byśmy ze swojego grona zaczęli wykluczać ostatnich niepokornych, którzy z uporem godnym lepszej sprawy wciąż zarzekają się, że oglądaniem seriali się nie zhańbią. Żyjemy w czasach, w których nasi znajomi na pytanie o najbliższe plany na przyszłość niekoniecznie odpowiadają już: „dziecko, kredyt hipoteczny i wyjazd do Afryki”, gdyż zamiast tego mówią: «„The Wire”, „Mad Men” i „Sześć stóp pod ziemią”».
Co takiego się zmieniło? Czym różni się epoka triumfów „Zbuntowanego anioła”, „Mody na sukces” i „Klanu” od epoki wielkiej popularności seriali, takich jak „Rodzina Soprano”, „Dr House” i „Dexter”? Czy na naszych oczach telewidzów rozgrywa się właśnie prawdziwa serialowa rewolucja, a jeśli tak, na czym miałaby ona polegać? Każdy z nieprzejednanych serialomaniaków potrafiłby oczywiście udzielić odpowiedzi na te pytania we własnym zakresie, proponuję jednak przyjrzeć się temu zagadnieniu nieco szerzej, co będzie o tyle łatwiejsze, że w ostatnich miesiącach ukazały się na naszym rynku dwie „serialoznawcze” książki, każda na swój sposób interesująca i zachęcająca do dalszej dyskusji, ale też niepozbawiona wad i pozostawiająca niedosyt.
Pierwsza pozycja – „Seriale” – to kolejny Przewodnik Krytyki Politycznej napisany przez autorów i współpracowników znanej lewicowej redakcji, więc jeszcze przed lekturą możemy założyć, że będzie to zbiór szkiców młodych (i) gniewnych, zaangażowanych i butnych, a więc także stronniczych i niejednokrotnie, a dla ideologicznych przeciwników zawsze, niesprawiedliwych. Druga – „Post-soap. Nowa generacja seriali telewizyjnych a polska widownia” – to opracowanie akademickie napisane przez doktorantów, adiunktów i profesorów, choć od razu trzeba zaznaczyć, że większość tekstów na szczęście nie grzeszy przesadną hermetycznością i uprawianym przez wielu akademików pseudonaukowym efekciarstwem. Choć niektórzy naukowcy nie mogli się i tym razem powstrzymać i nie bez satysfakcji wspominają o „wizualnych refrenach”, „poziomach temporalnych” (jakby „czasowe” się już nie nadawały...), „narracjach tożsamościowych”, „paradygmacie tekstualistycznym” czy autoseteriologii.
Pisanie o elementach wspólnych obu tomów mijałoby się z celem, gdyż tym, co je przede wszystkim łączy, jest różnorodność, a więc mnogość autorów, metodologii, poglądów, perspektyw, hipotez i mniej lub bardziej dogłębnie analizowanych tytułów seriali. Oczywiście, niektóre z nich (np. „Dr House”, „Dexter”, „Rodzina Soprano”, „True Blond”, „South Park”, „seriale TVN-owskie”) omówione zostały tak przez „uczonych”, jak i przez „zaangażowanych”, ale i w tych przypadkach możemy raczej mówić o różnicach niż podobieństwach. Zdaje się jednak, że wszyscy autorzy, niezależnie od ich poglądów, specjalizacji i przyjmowanej perspektywy, są zgodni co do tego, że jesteśmy świadkami czegoś na kształt „serialowej rewolucji”, a przynajmniej, że mamy do czynienia z poważną zmianą. W mniejszym stopniu – ilościową, w dużo większym – jakościową.
Telewizja, wbrew wcześniejszym zapowiedziom, nie tylko nie umarła, ale właśnie przeżywa swoją drugą młodość lub – zdaniem innych – wkroczyła ponownie w „złotą erę” swego istnienia. Złośliwi mogą w tym miejscu zauważyć, że przeżywa ją głównie w internecie (coraz powszechniejsze ściąganie premierowych odcinków z sieci, niesłabnąca popularność torrentów, oglądanie seriali online itd.), ale nie zmienia to faktu, że epickie, wielowątkowe i wielopoziomowe, błyskotliwe i oryginalne produkcje telewizyjne zawładnęły masową wyobraźnią.
„In Treatment”, USA od 2008Z drugiej strony, warto się zastanowić, czy aby na pewno „nowy typ seriali telewizyjnych wypiera stare, dobre opery mydlane”? Większość autorów „Seriali” i „Post-soap” odpowiada, że jak najbardziej. W serialowym świecie powoli kończy się to, co złe, tandetne i głupie, a zaczyna dominować, albo już dominuje, to, co skomplikowane i oryginalne, a więc naprawdę wartościowe. Zupełnie jakby wracał do łask – wydawać się mogło, że od dawna już nieistotny – podział na „wysokie” (ambitne i wysokobudżetowe seriale HBO oraz im podobne) i „niskie” (niekończące się tasiemce, telenowele i opery mydlane, produkcje telewizyjne przeznaczone dla jak największego audytorium). Z jedną znaczącą różnicą – do tzw. kultury wysokiej w ostatnich latach awansowały seriale, które wcześniej, poza nielicznymi wyjątkami (np. „Miasteczko Twin Peaks”), przynależały do pogardzanej, odsądzanej od czci i wiary kultury masowej, która już z założenia zadowala rzekomo najbardziej prymitywne gusta (czy też ich brak) i oddziałuje na najbardziej pierwotne emocje.
Dlaczego osoby jeszcze chwilę temu dumne z tego, że nie posiadają w domu odbiornika telewizyjnego, nagle zaczęły publicznie wyznawać swoją miłość do telewizyjnych serii? Dlaczego tzw. elity nie muszą już ściemniać, że w wolnym czasie godzinami czytają książki i wreszcie mogą się przyznać, że bardziej niż na nową powieść Houellebecqa i Masłowskiej czekają na nowe produkcje twórców „The Wire” i „Rodziny Soprano”? Oczywiście dlatego, że w końcu mają „swoje” seriale, telewizyjne arcydzieła, których nie tylko nie wolno się wstydzić, ale które wypada wręcz nazywać współczesnymi odpowiednikami realistycznych powieści Balzaca i Zoli. Fascynacja ambitnymi serialami, wbrew pozorom, wcale nie jest przejawem ponowoczesnego egalitaryzmu, lecz inteligentną, zakamuflowaną odmianą starego dobrego elitaryzmu, zaledwie podszywającego się pod umiłowanie do czystej, niezobowiązującej rozrywki charakterystyczne dla przeciętnego konsumenta.
Trafnie opisał tę sytuację Grady Hendrix: „nagle oczekuje się od nas, że nie tylko będziemy oglądać, lecz także czytać eseje, rozmyślać i dyskutować o trwających godzinę odcinkach serii dramatycznych […]. Oglądanie tych programów jest jak dołączenie do masonerii: wymaga zapamiętywania tajemniczych drobiazgów, analizowania zagadkowych zwrotów akcji oraz niemal fanatycznej lojalności. Nie możemy po prostu ich oglądać – musimy być im oddani w taki sposób, w jaki John Hickley był oddany Jodie Foster”. Dalej więc jesteśmy „my” i „oni”, dalej wyróżniamy seriale lepsze i gorsze, dalej oddzielamy odbiorców aktywnych i pasywnych, dalej nie ma – i nigdy nie będzie – porozumienia pomiędzy tymi, którzy z telewizyjnej oferty wybierają dla siebie pojedyncze, prestiżowe i nagradzane, seriale, a tymi, którzy wciąż biernie i bez jakiegokolwiek namysłu pochłaniają telewizyjne junk food.
„Sons of Anarchy”, USA od 2008
Ani trochę nie dziwi mnie entuzjazm i emocjonalny, momentami wręcz intymny, stosunek eseistów do ich ulubionych produkcji telewizyjnych (łatwo odgadnąć, że więcej takiego osobistego i prywatnego pisania „prosto z serca” znajdziemy w przewodniku KP), gdyż sam jestem jednym z zagorzałych przedstawicieli tego żywo reagującego gatunku. Przykładowo jakiś czas temu na swoim Facebooku bluźnierczo pisałem: „Pytacie: jak tworzyć poezję po Oświęcimiu? Ja pytam: jak tworzyć seriale po The Wire?”, a niedawno wyrażałem swój szacunek dla Izy Miko, która w „Deadwood” zagrała epizodyczną rolę głupiutkiej prostytutki i dodawałem, że w tak wybitnym serialu sam mógłbym zagrać nawet sprzątacza w burdelu lub starzejącego się konia.
Ale też czym innym jest nasza ogromna radość, że oto wreszcie, po latach posuchy i zwątpienia, telewizyjni włodarze potraktowali nas, miłośników zaplątanych i nieschematycznych opowieści, poważnie, a czym innym twarde dane na temat tego, czy i jak te „nowe wspaniałe seriale” przyjęły się na polskim gruncie. Czy mamy do czynienia z naprawdę masowym zachwytem ambitnymi produkcjami, czy raczej z wciąż rosnącą, ale w dalszym ciągu stosunkowo niewielką, grupą zaangażowanych i opiniotwórczych odbiorców?
„Game of Thrones”, USA od 2011
Częściowo odpowiada na to pytanie w „Post-soap” Aneta Jaworska, która w eseju „Polish American Story” sprawdza, kto i dlaczego ogląda w Polsce amerykańskie seriale. Autorka opiera się na danych telemetrycznych TNS OBOP za 2008 rok oraz wybranych, przypadkowych i mało interesujących (a więc zapewne reprezentatywnych?) wypowiedziach użytkowników udzielających się na popularnych forach internetowych. Wśród najpopularniejszych tytułów przeważały seriale sensacyjno-kryminalne (np. „Terminator: Kroniki Sary Connor”, „Wzór”, „CSI”, „Detektwy Monk”) oraz „pozycje typowo kobiece” (np. „Szminka w wielkim mieście”, „Moda na sukces”, „Uwaga faceci” itd.). Jaworska analizuje wyłącznie oglądalność seriali amerykańskich, więc gwoli dopełnienia obrazu warto dodać, że jeszcze w 2006 roku na pytanie o ulubiony serial telewizyjny siedmiu na dziesięciu Polaków odpowiadało: „M jak miłość”. Na kolejnych miejscach znalazły się m.in. „Na Wspólnej”, „Na dobre i na złe”, „Złotopolscy” i „Samo życie”. W pierwszej dziesiątce ulubionych seriali Polaków znalazł się wtedy tylko jeden tytuł zagraniczny. Chodzi oczywiście o „Modę na sukces”.
„Seriale. Przewodnik Krytyki
Politycznej”. Krytyka Polityczna,
Warszawa, 320 stron,
w księgarniach od marca 2011Wydaje się więc, że rację ma Henry Jenkins, amerykański kulturoznawca, gdy studzi w rozmowie opublikowanej w przewodniku KP zapał przedwcześnie ogłaszających triumf „seriali nowej generacji” i przypomina, że produkcji takich jak „Zagubieni” nie można postrzegać jako konkurujących z operami mydlanymi i telenowelami. Podobnie pisze w swoim świetnym eseju zamykającym tom „Post-soap” Mirosław Filiciak: „Oczywiście zestawianie wysokobudżetowych produkcji z «Dynastią», czy takimi polskimi serialami, jak «M jak miłość» ma sens umiarkowany – to zupełnie inne formy telewizyjne, pokazywane o innych porach i odpowiadające na inne potrzeby. Tym, co uzasadnia to porównanie jest jednak dynamika popularności produkcji obu typów”. Trudno też nie podpisać się pod cytowanymi przez Filiciaka słowami Jasona Mittela, który twierdzi, że żyjemy w „erze złożoności w telewizji”: „Złożoność nie zdominowała wprawdzie konwencjonalnych form obecnych w większości programów telewizyjnych – wciąż emituje się o wiele więcej tradycyjnych sitcomów i seriali dramatycznych niż złożonych narracji. Jestem jednak przekonany, że amerykańska telewizja ostatnich 20 lat zostanie zapamiętana właśnie jako okres eksperymentów i innowacji narracyjnych”.
Witold Mrozek w szkicu „Seks w TVN-ie, czyli spełniony sen Trędowatej” („Seriale”) pisze o dwóch Polskach, z których każda ma swoje własne „symboliczne kosmosy”, partie polityczne, gazety, stacje telewizyjne, a więc także seriale telewizyjne. Z jednej strony – seriale TVP („wieś spokojna, wieś wesoła. Dzwon z kościelnej wieży woła. […] Kobiety pieką ciasta, strzegą domowego ogniska”), z drugiej – seriale TVN (kobiety pracują tutaj „na ważnych stanowiskach w koncernach tak wielkich, że ITI to przy nich buda na nieodżałowanym Stadionie Dziesięciolecia. […] Bohaterowie TVN-u są nie tylko laiccy; są także młodzi, wykształceni, wielkomiejscy i rzecz jasna wolni od przesądów. Także tych krępujących życie seksualne”). Dwie Polski, zupełnie jak z kultowego wiersza Rymkiewicza: „jedna chce się podobać na świecie / I ta druga – ta którą wiozą na lawecie”.
„POST-SOAP. Nowa generacja seriali
telewizyjnych”, red. Barbara Giza,
Mirosław Filiciak. Scholar, Warszawa,
260 stron, w księgarniach od lutego 2011Mrozek w dalszej części eseju trafnie i z poczuciem humoru dowodzi, że telewizyjna utopia liberalnej rewolucji seksualnej jest złudna. Pisze m.in. o (neo)wiktoriańskim modelu seksualności, który w TVN-ie wciąż trzyma się mocno, o celebracji mitu Świętej Rodziny (na przykładzie „Majki”), serialowych przedsiębiorstwach i rodzinnych biznesach, czy ekonomicznej zależności kobiety od mężczyzny („Łaskę pana zdobywają uczciwością, skromnością, serdecznością, szlachetną prostotą i gotowością do ofiary”). Jeśli natomiast mowa o różnych serialowych Polskach, do tych wyróżnionych przez Mrozka dodałbym jeszcze trzecią, którą umownie możemy określić jako „Polskę amerykańską”, a więc widzów oglądających tylko seriale anglojęzyczne i z założenia ignorujących rodzime produkcje. Nie wiem, czy udałoby się taką charakterystykę w ogóle sporządzić, ale na pewno interesująca byłaby przynajmniej próba nakreślenia zbiorowego portretu tej coraz liczniejszej „niepatriotycznej” grupy odbiorców.
Można zaryzykować stwierdzenie, że w jakimś sensie taką próbą – z konieczności bardzo subiektywną, wybiórczą i nie tworzącą żadnej zgranej całości, ale może właśnie dlatego tak fascynującą i zajmującą – są teksty składające się na „Seriale” i „Post-soap”. Pod tym względem w przewodniku KP najciekawiej wypada wspomniana rozmowa z Jenkinsem („Seriale tworzą nowe wspólnoty”), a także wywiady przeprowadzone przez Jasia Kapelę z Beatą Łaciak, Dorotą Chamczyk oraz Michałem R. Wiśniewskim. Natomiast w „Post-soap” taką najbardziej interesującą próbą uogólnienia zjawiska jest wspomniany esej Mirosława Filiciaka, któremu na niespełna 20 stronach udało się ująć wszystkie chyba najważniejsze wątki związane ze współczesnym serialowym szaleństwem. Jest więc rozprawienie się z mitem o zmierzchu telewizji w XXI wieku, są dane dotyczące oglądania telewizji (przez młodzież, przez Polaków itd.), jest próba definicji „post-soap” (amerykańskie seriale o zupełnie innym statusie kulturowym niż klasyczne opery mydlane, najczęściej pozbawione wątków melodramatycznych, zaskakujące, odważne obyczajowo i świadomie grające z telewizyjną formułą), jest „Rodzina Soprano” jako właściwy początek rewolucyjnych zmian w świecie seriali; są wreszcie informacje o przemianach branży telewizyjnej w USA, „erze złożoności”, statusie kolekcjonerskim seriali, oglądaniu telewizji bez telewizorów i wpływie internetu na TV.
Przewodnik KP rozpoczyna się od „101 seriali”, dość chaotycznej i niezobowiązującej, ale zabawnej rozmowy pomiędzy Krzysztofem Tomasikiem a Kingą Dunin, którzy również zdradzają pewne objawy chronicznej serialozy. Wspominają m.in. szaleństwo związane z „Niewolnicą Isaurą” („Próbowano przerabiać ten serial na metaforę stanu wojennego, utożsamiać Polskę z Isaurą”) i „Dynastią” („To było ówczesne wyobrażenie luksusu. Szyby naftowe, koktajle […], basen w domu”), dyskutują o zapóźnieniu polskich seriali w stosunku do produkcji HBO, o serialowych gejach i kobietach, o „Rodzinie Soprano” i „Sześciu stopach pod ziemią” (trafne uwagi o związkach kapitalizmu, religii i rodziny), ale też „Barwach szczęścia” i „Usta, usta”. Słusznie zauważa Kinga Dunin, że nie tylko polskie seriale są zachowawcze, już sam gatunek jest z założenia konserwatywny, bo nastawiony na masowego odbiorcę: „Serial nie jest buntowniczym gatunkiem. I fakt, że nie chcemy oglądać polskich seriali [co nie jest zresztą takie pewne – przyp. GW], a chcemy oglądać seriale HBO, nie oznacza, że jesteśmy mniej konserwatywni, a tylko to, że realia się zmieniły. Chcemy konserwatyzmu w nowym opakowaniu. […] Polacy, oglądając te seriale, nie robią jakiegoś wielkiego obyczajowego kroku naprzód, w gruncie rzeczy oglądają to samo, tylko dużo lepiej zrobione”.
Można się oczywiście spierać, czy ma sens ocenianie każdego serialu pod kątem tego, jak bardzo jest lewicowy, liberalny czy konserwatywny; można dyskutować, czy rzeczywiście wybitny serial rozpoznajemy po tym, że łamie różnego rodzaju tabu, przekracza obyczajowe granice, przełamuje status quo i atakuje kapitalizm; można wreszcie nie zgodzić się z tak jednoznacznie politycznym, ideologicznym interpretowaniem seriali przez autorów Krytyki Politycznej (a także – co zaskakujące – niektórych autorów „Post-soap”), ale nie zmienia to faktu, że efektem zaangażowanego „czytania” – wydawać by się mogło – wyłącznie rozrywkowych i niezajmujących intelektualnie produkcji telewizyjnych, jest zbiór tekstów „żywych”, pobudzających do myślenia, prowokujących.
Świetny jest np. tekst Karoliny Sulej o „Californication” (Hank Moody jako metroseksualne wcielenie Charlesa Bukowskiego i marzenie o współczesnym Casanovie; dojmujący obraz kryzysu męskości i kobiecości w serialu itd.); Błażeja Hrapkowicza o „The Wire” (bardzo fajny pomysł z potraktowaniem tego wybitnego serialu jako swoistej „kroniki demokracji w kryzysie”, kroniki, która „zamiast epatować fatalizmem, brać wszystko w ironiczny nawias czy nakłaniać do nihilistycznej obojętności, przekonuje o konieczności politycznego działania”); czy Cezarego Michalskiego o „South Park” („Jedyną rzeczą, wobec której Trey Parker i Matt Stone chcą być tak naprawdę okrutni, nie są zatem liberalne, a nawet konserwatywne czy religijne wartości, ale hipokryzja, która te wartości instrumentalizuje i przemienia w ich przeciwieństwo”). W „Post-soap” warte uwagi są chociażby teksty poświęcone religii w czasach ponowoczesnych (na przykładzie „Aniołów w Ameryce”), demaskacji amerykańskiej „kultury cynizmu” („Dr House”), wampirom w serialach nowej generacji oraz problemom z ciałem i tożsamością („Bez skazy”).
Czytelników obu tomów irytować może przesadna „specjalizacja” poszczególnych tekstów oraz przesadne skupianie się na jednych wątkach kosztem innych, często dużo istotniejszych. Niektóre eseje to raczej manifesty polityczne, jeszcze inne zawierają głównie rozważania teologiczne lub psychologiczne, więc najmniej usatysfakcjonowani będą zapewne fani „poprawnych” tekstów filmoznawczych. Subiektywny jest nie tylko wybór perspektywy, metodologii i poziomu politycznego zaangażowania kolejnych szkiców, ale też sam dobór seriali. Nie negując wartości tych tekstów, nie rozumiem do końca, dlaczego znalazły się w przewodniku KP szkice poświęcone polskim serialom, a także „Z archiwum X” (bardziej zasadny byłby już osobny esej o „Miasteczku Twin Peaks”) czy „Przyjaciołom”. Dziwi za to brak w obu tomach tak ważnych seriali jak „Deadwood”, „Carnivale” czy „Mad Men” oraz zaledwie wspomnienie o „Sześciu stopach pod ziemią” i wspomnianym dziele Lyncha.
To wszystko jednak tylko narzekania malkontenta, który z przyjemnością rozprawiłby się też z wątpliwymi i budzącymi opór interpretacjami poszczególnych tytułów, powtórzeniami czy niespójnością obu tomów, ale ostatecznie i tak dojdzie do wniosku, że lektura była czystą przyjemnością. Prawie jak oglądanie kolejnych epizodów najlepszych produkcji HBO. Trafną sentencję jednego z moich znajomych („Nie mamy swojego życia, ale za to mamy seriale”) możemy niniejszym rozbudować o dodatkowy element. Mamy seriale oraz dwa zbiorowe opracowania na ich temat. I jak najbardziej czekamy na kolejne.