Hubert Klimko-Dobrzaniecki, „Rzeczy pierwsze”

Grzegorz Wysocki

Hubert Klimko-Dobrzaniecki zamierzał napisać kryminał. Niestety, jako chłopiec nabawił się lęków, bo mieszkał w pobliżu kostnicy, a jego sąsiadem był milicjant

Jeszcze 1 minuta czytania

Zamiast kryminału proponuje nam więc powieść autobiograficzną „Rzeczy pierwsze”, w której opowiedziana została „prawda, cała prawda i tylko prawda”. Powieść została rozpisana na dziesięć opowiadań – wariacji na temat własnego życiorysu. To zbeletryzowane, zapewne literacko podrasowane, pełne zmyśleń i mistyfikacji punkty z CV pisarza.

Hubert Klimko-Dobrzaniecki, „Rzeczy
pierwsze”
. Znak, Kraków, 116 stron,
w księgarniach od 5 października 2009
Oczywiście, z tą całą prawdą to nie do końca prawda, czego dowody odnajdujemy już w pierwszym opowiadaniu tomu, w którym poznajemy trzy alternatywne wersje narodzin Huberta (tj. bohatera i narratora), a każda jest równie mało prawdopodobna. W jednej matka nienarodzonego jeszcze bohatera jedzie od szpitala z ogromnym brzuchem oraz telewizorem marki Agat czarną emzetą przedszkolnego ciecia polerującego swoje sztuczne oko rąbkiem poduszki. W innej Hubert przychodzi na świat trzy miesiące przed czasem, gdyż jego matka najadła się kiełbasy z miejscowej rzeźni, popiła ją gorącym mlekiem i zagryzła śledziem.

Od okresu szkolnego, pierwszej komunii, przyjaźni z wujkiem Lutkiem (najlepsze opowiadanie tomu), krótkiego pobytu w seminarium duchownym, przez podróż autostopem, emigrację za chlebem do Wielkiej Brytanii i Islandii, dochodzimy do pierwszych prozatorskich prób autora, debiutanckiej książki, promocyjnej trasy po Polsce i rozczarowania polskim rynkiem wydawniczym (dostaje się Czarnemu, które w „Rzeczach pierwszych” pojawia się jako Wydawnictwo Heban). Od narodzin człowieka do narodzin pisarza.

Hubert Klimko-Dobrzaniecki w piątej już prozatorskiej książce konsekwentnie rozwija swój projekt życiopisania – o pracy i wielkiej miłości w Islandii opowiadał przecież w przejmującej książce „Dom Róży. Krýsuvík” oraz nieco pretensjonalnej „Kołysance dla wisielca”, a o świecie swojego dzieciństwa i wczesnej młodości, Bielawie i okolicach, szkole czy seminarium duchownym czytaliśmy w świetnym zbiorze opowiadań „Wariat” i „Raz Dwa Trzy”.

Dobrzaniecki sprawnie prowadzi narrację, o kolejnych postaciach opowiada ze swadą i humorem, od czasu do czasu uderzając w bardziej patetyczne tony. Radzi sobie również z „poważnymi” tematami przyjaźni i miłości, życia i śmierci. Mimo tych wszystkich pozytywów, obawiam się jednak o dalsze losy autobiograficznego projektu autora „Wariata”. Czy opowiadaniem „Bestseller” nie żegna się z wcześniejszymi literackimi dokonaniami? Atrakcyjność tej prozy polegała do tej pory nie tylko na talencie pisarskim autora, ale też na jej fabularnym bogactwie, różnorodności opisanych doświadczeń, przygód i kolejno podejmowanych przez Dobrzanieckiego prac (był przemytnikiem diamentów, mimem, pielęgniarzem w domu starców czy – o czym przeczytamy w „Victory” z „Rzeczy pierwszych” – „skubaczem” indyków na fermie).

Być może przepowiedziana przez japońskiego przyjaciela (wróżącego z przetrawionych kurzych wątróbek) kariera pisarska Huberta, której bolesne początki możemy poznać na kartach „Rzeczy pierwszych”, doprowadzi kiedyś do tego, że kolejne książki Klimki-Dobrzanieckiego będą opowieściami nie tyle autobiograficznymi, co autotematycznymi. Opowieści o wydawcach, recenzjach, wieczorach autorskich, zaliczkach i nagrodach literackich? Nie ma co kryć – z perspektywy czytelnika przemycanie diamentów czy pobyt w seminarium duchownym to tematy o wiele bardziej frapujące od najciekawszej kroniki pisarskiego sukcesu.

Na sporządzenie tej ostatniej przyjdzie jeszcze czas. Przecież – jak wywróżyła Hubertowi Cyganka, a później także japoński przyjaciel, Kilmko-Dobrzaniecki żyć będzie na naszym świecie długie 94 lata.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.