Jakby mi było mało tych ostatnich kilku miesięcy bez podróży – siedzenia na tyłku, niewyściubiania nosa poza Polskę i przyzwyczajania się, że może jeszcze przez kilka miesięcy to potrwa – gdy tylko rozpoczął się Krakowski Festiwal Filmowy, jedna z najstarszych imprez filmowych w kraju, jeden z najstarszych festiwali na świecie, na którym pokazywane są filmy i z Rosji, i z Kanady, i z Korei Południowej, z miejsca rzuciłem się na te zrobione w Polsce. Co więcej, choć krakowski festiwal stara się żeglować między krótkimi, średnimi a długimi metrażami, między fabułami, animacjami i dokumentami, rzuciłem się przede wszystkim na dokumenty. Rzuciłem się, żeby jeszcze lepiej zaznajomić się z Polską?
W związku z pandemią tegoroczny festiwal odbył się całkowicie w sieci. Organizatorzy postanowili wyświetlać w internecie filmy o tych samych godzinach, w których byłyby one wyświetlane, gdyby festiwal odbywał się na żywo. Ryzykowna taktyka – festiwal nie dość, że przymusza do ślęczenia przed komputerem, jakby tego ślęczenia było mało, to jeszcze o wybranych porach. Karnet dziennikarski pozwalał obejść te obostrzenia i oglądać filmy o dowolnej porze w wideotece. Może traciło się przy tym doświadczenie kościoła kina – wspólnego przeżywania filmów, no ale czy w wariancie online, gdy i tak wszyscy oglądają po domach, może być w ogóle mowa o jakimś kościele? No nie. Chodzi przede wszystkim o zaspokojenie ciekawości, co się dzieje z polskim dokumentem.
Na takim Docs Against Gravity Film Festival jest Polska, ale zlewa się ona ze światem, tonie w większych niż ona problemach. Na warszawskim festiwalu, który rozlał się na cały kraj, królują tematy: kryzys antropocenu, późny kapitalizm, postkolonializm, płynna tożsamość, seks, transgresja, psychodelia, rasizm. Kino dokumentalne zbliża się tu raz do literatury non-fiction, raz do reportażu śledczego, raz do eseju. W Krakowie – choć zdaję sobie sprawę, że może to być za gruba teza i zbyt pochopne uogólnienie – królowało, przynajmniej z mojej perspektywy, tradycyjne kino dokumentalne; królował nie temat, tylko bohater.
Weźmy takiego Augusta Zamoyskiego z filmu „Guczo. Notatki z życia” Marii Zmarz-Koczanowicz. Pisarz, rzeźbiarz, uwodziciel, podróżnik, wreszcie gimnastyk. Posądzany o romans z Witkacym, przyjaciel późniejszych samobójców, grał w szachy z Duchampem. Wychował się w pałacu, miał prywatnego trenera fitnessu, jego ojciec był milionerem, ale parał się i fryzjerstwem. Nowy Jork, Rio de Janeiro, Paryż – żaden horyzont nie był dla niego za daleko. Zamoyski wszędzie dotarł i wszędzie się odnalazł, wszędzie był u siebie. Polak – nie Polak. Piewca sztuki, ale i życia. Scenki, które nakręcił małą kamerą Pathé, pokazują to życie jak kino przygodowe – niby podszyte niepewnością, ale to specyficzna niepewność – bohatera może i dopada czasami niepewność co do kierunku, w który zmierza jego życie, ale nigdy nie traci wiary w siebie. Zamoyski wręcz uważa, że wyprzedza swój czas, jest przekonany o swojej racji. W jednym z jego dzienników, które tworzą strukturę filmu, teraz czytanych przez Adama Woronowicza, pojawia się fraza: „Zawsze przyjeżdżałem za wcześnie”. I chyba tak było. Większość bohaterów urodzonych nad Wisłą zjawia się zazwyczaj zawsze za późno.
Weźmy choćby „Ostatnich rycerzy prawej strony”. W swoim dokumencie Michał Edelman przygląda się członkom brygady łódzkiej ONR – ostatnie, co można o nich powiedzieć, to że są społeczną awangardą. Napędza ich strach i niepewność. Ich młody szef siedzi na kanapie, za kanapą ma ścianę. Opowiada do kamery, że życie go nie rozpieszczało. Szukał szczęścia na emigracji, ale w Irlandii się nie odnalazł, wszyscy rodacy ćpali. W Polsce nie było lepiej, ojciec nie wiadomo gdzie, matka nieczuła, młodsza siostra żyła swoim życiem. I wtedy u chłopaka zostaje zdiagnozowana choroba nowotworowa, po której następuje nawrócenie. Edelman podchodzi do swoich bohaterów prawie z czułością, w większości są to zagubione chłopaki z Pabianic, tłuką jakieś głodne kawałki, jadąc na Marsz Równości w Warszawie. Powtarzają litanię: Mazowiecki – Żyd, Geremek – Żyd, Michnik – Żyd; teraz robi się dopiero ciekawie: Kaczyński – Żyd. Duda? Duda to Ukrainiec. Gdy w pewnym momencie reżyser zagaja, że ma takie a nie inne nazwisko, duży misiek, który chodzi po mieście z kubotanem, gdzieniegdzie nazywanym długopisem taktycznym, używanym do zadawania bolesnych ciosów, nagle się rozpromienia i mówi coś w stylu: „E, ty to jesteś w porządku”.
Pomroczność jasna gatunku męskiego, który łazi po ulicach i drze się „Każdy pocisk – jeden Nemiec”, a wieczorami przy grillu, rozpalonym na rynku małego miasteczka, między rozmowami o wyższości podpałki nad benzyną, śpiewa pieśni na cześć niedawnych potyczek. Gdzieś na marginesie zjawia się Izabela, dziewczyna szefa. Zjawia się niechętnie, speszona siada na kanapie na tle niczego i opowiada swoją historię, którą zadaje kłam stwierdzeniu, że tylko rycerz wiedzie życie pełne przygód i emocji. Izabela w przeszłości była kibolką, uczestniczyła w ustawkach, była pokerzystką, wygrała kilka turniejów, w światowych rankingach znajdowała się dość wysoko, później była DJ-ką, gdy grała, wszyscy się bawili, wzięła udział w „Big Brotherze”, ale go nie wygrała. Jak sama przyznaje, była mistrzynią manipulacji na usługach szatana. Na całe szczęście poznała Boga, przyjęła go do swojego serca. Teraz w biało-czerwonym wianku na głowie chodzi na Marsze Niepodległości wraz ze swoim chłopakiem.
Jeszcze bardziej niezwykłym życiorysem może pochwalić się bohaterka dokumentu „Fortunata” Pawła Banasika. Dziewczyna urodziła się w Warszawie, rodzina była biedna, matka prowadzała się z różnymi podejrzanymi typami, niektórzy zaglądali jej córce pod spódniczkę. Córka starała się wyrwać, za nauką – jak sama mówi – nie przepadała. Postawiła więc na urodę. Był początek lat 90. Otwarto granice, jej ambicje rozbudziła krótka przygoda z Teatrem Roma – uwierzyła, że każdy może być gwiazdą. Zapisała się do agencji modelek, podejrzanej, wyjechała do Włoch, tam ktoś zawiózł ją do domu publicznego i zgwałcił, uciekła, wróciła do Polski, pomogła w zatrzymaniu tych, którzy ją sprzedali do domu publicznego, pojechała znowu do Włoch, zapoznała się z Berlusconim, weszła w światek gwiazd i celebrytów, prowadzała się z piłkarzami, na zdjęciach, które wyciąga teraz ze swojego archiwum, pojawia się na przykład Luca Toni, potem związała się z kimś z rodziny Berlusconiego, on ją kochał, ona jego nie, ale przynajmniej była blisko świecznika. Podobnie jak Izabela, nagle się przebudziła – do przebudzenia doszło w Medziugorie, gdzie spotkała Maryję i Boga. Od tego momentu zaczęła głosić słowo Boże i nawoływać, by żyć w celibacie do momentu zamążpójścia. Znowu posypały się zaproszenia z telewizji – tym razem występowała w niej jako nawrócona celebrytka. Coś ją jednak cały czas ciągnęło na złą stronę, poddała się więc rytuałowi egzorcyzmu i wygnała ze swojej duszy demona – wszystko uwieczniono telefonem komórkowym. Nie zauważyła niestety, że w międzyczasie wyszła za heroinistę – film kończy się w momencie, gdy planuje się rozwieść i myśli o powrocie do Mediolanu, gdzie ponoć są najlepsi spece od wizerunku medialnego.
Bohater Aleksandry Potoczek stoi sobie z boku, na marginesie zgiełku i medialnych wariactw – chociaż jest to jedna z najbardziej rozpoznawalnych postaci w Polsce. Widzimy go, jak je coś w fast foodzie, strzyże się w galerii handlowej, próbuje opowiedzieć dowcip w Muzeum Żydów, podróżuje pociągiem, pyka fajkę. Idzie przed siebie, podpiera się laską. Ludzie podchodzą do niego, zagadują, proszą o autograf, selfie, radę, błogosławieństwo. Oto ksiądz Adam Boniecki. Piąta kolumna polskiego Kościoła – dla jednych. Dla drugich – prawdziwie chrześcijański, jednoosobowy kościół wewnątrz Kościoła. Potoczek w „xABo: Ksiądz Boniecki” narysowała mu laurkę, przez tę laurkę przeziera jednak zmęczenie bohatera – zmęczenie pytaniami, czemu w Kościele jest tak a nie inaczej, zmęczenie odpowiadaniem, czemu się z niego jeszcze nie wypisał. Archaiczność polskiego katolicyzmu, jego małostkowość, nieprzystawalność do świata rzucają się w tym skromnym, małym filmie co chwilę w oczy. Ale jeszcze bardziej samotność Bonieckiego, który ciągle jest w ruchu, w drodze do kogoś, kto go wzywa i potrzebuje. Nie wiem dlaczego, ale przypomina mi on wtedy bohaterów „Amarcordu” Felliniego, którzy zimą poruszali się po Rimini przez ogromne tunele wydrążone w śniegu.
Jakkolwiek nie byłyby fascynujące te historie, kino podążające za pojedynczą biografią rzadko wzlatuje poza relację ze zdarzeń, rekonstrukcję faktów. Jeśli się szuka w dokumencie kina, trzeba patrzeć gdzie indziej. Nie przypadkiem dwa najlepsze polskie dokumenty, które można było w tym roku zobaczyć w Krakowie, nie mają z biografistyką nic wspólnego. W „Odmiennych stanach świadomości” Piotr Stasik, jeden z najciekawszych naszych dokumentalistów, nawiązuje pośrednio do „Gadających głów” Kieślowskiego. Swoim bohaterom zadaje przed kamerą kilka podstawowych pytań: jaki jesteś? co jest najważniejsze w życiu? Jego bohaterowie udzielają dalekich od sztampy odpowiedzi. Na przykład na pierwsze odpowiadają: zdezorientowany. A na drugie: że się słucha; wszechświat; nie wiem. Stasik w swoim dokumencie przepytuje dzieci z autyzmem i zespołem Aspergera. Nie kieruje nim jedynie chęć zarejestrowania jakichś odjechanych odpowiedzi, dziwnych wędrówek umysłów, które działają niestandardowo. „Odmienne stany świadomości” to rzecz o tym, czym jest poznanie. To szukanie tej płaszczyzny, na której jesteśmy podobni. Kamera delikatnie śledzi bohaterów, ich ruchy, zmiany, które dokonują się na twarzy. W trakcie seansu człowiek orientuje się, że dzieje się tu coś niezwykłego – oto grupa ludzi, którzy z ekscytacją i nadzieją patrzą w przyszłość.
Maciej Cuske w swoim najnowszym filmie też odwołuje się do klasyka, jest to klasyk prawie że z początków kina, nazywa się „Człowiek z Aran” – inaczej niż „Gadające głowy” to film wyrastający z obserwacji. Cuske wypruł daleko od Polski, w „Wielorybie z Lorino” dotarł aż na Półwysep Czukocki, do osady w tytułowym Lorino, gdzie mieszkają Czukcze, Inuici i Rosjanie trudniący się polowaniem na wieloryby. Patrzymy na życie ni to w późnym kapitalizmie, ni to we wspólnocie pierwotnej, gdzieś między rytuałami, nudą a robieniem zakupów na kreskę. Rzeczywistość jest siermiężna, natura wzniosła – obie znajdują się na wyciągnięcie ręki. Film zaczyna się patroszeniem wielkiego walenia – żywią się nim zarówno ludzie, jak i hodowane przez nich zwierzęta, przetrzymywane w paskudnych, pordzewiałych klatkach. A kończy się polowaniem, prawie jak w „Moby Dicku”. Tu jednak wieloryb nie odnosi zwycięstwa nad człowiekiem. W jednym z ostatnich kadrów kamera przygląda się wielkiemu smutnemu oku wieloryba, z którego uchodzi życie. I to właśnie ten obraz z całego festiwalu, tydzień po jego zakończeniu, ciągle mam przed oczami.