Kocury

10 minut czytania

/ Film

Kocury

Jakub Socha

W „Irlandczyku” Scorsese celebruje swój warsztat, jego aktorzy celebrują swoje najsłynniejsze role. Film najlepszy jest wtedy, gdy ci zaczynają ze sobą się droczyć, obrażać na siebie, coś sobie perswadować

Jeszcze 3 minuty czytania

Ten film powstał za wcześnie albo za późno. Na dwoje babka wróżyła. Za późno, bo aktorzy grający główne role w „Irlandczyku” Martina Scorsese (Robert De Niro, Al Pacino, Joe Pesci) mają grubo po siedemdziesiątce, a akcja „Irlandczyka” rozgrywa się w ciągu kilku dekad. Scorsese nie chciał mieć dwóch obsad – tej młodszej i tej bardziej dojrzałej. De Niro, Pacino i Pesci nie mają dublerów, choć są w wieku, w jakim trudno przedzierzgnąć się w młodzieniaszka. Tu wkroczyły efekty komputerowe, dzięki którym w niektórych scenach odmłodzono aktorów. Jest tego dużo ostatnio w kinie, niedługo będzie jeszcze więcej. Przed chwilą wyświetlany był w kinach „Bliźniak” Anga Lee. Polski tytuł jest trochę mylący, główny bohater, najlepszy z najlepszych amerykańskich zabójców kontraktowych, odkrywa pewnego dnia, że poluje na niego nie bliźniak, tylko klon – klon doskonały, bo młodszy od bohatera o kilkadziesiąt lat, a przez to sprawniejszy, silniejszy, niezmordowany. Jednego i drugiego gra Will Smith. Przyjaciółka głównego bohatera tak komentuje tę sytuację: to nie jest lustro, w które chcesz patrzeć. I rzeczywiście. Młody Smith, stworzony przy pomocy komputerów, wygląda podejrzanie. Oczy, czoło, fryzura jeszcze, ale wszystko, co dzieje się poniżej nosa, jest nieaktywne, jakby klon na jakimś etapie życia doznał małego wylewu. No i ta skóra – blada, jakby z wosku, nie poci się, nie rumieni. Klon przypomina trochę zombie. To samo jest w „Irlandczyku”, szczególnie w zbliżeniach na odmłodzonego De Niro i wtedy, gdy jego postać znajduje się w ruchu. Gdy bierze się do bicia, wszystko się rozjeżdża. Twarz nienaturalna, pozbawiona zmarszczek, skóra naciągnięta na bęben, klatka piersiowa pożyczona, napompowana jak w kreskówce z Johnnym Bravo. Ten heros rusza się jednak jak staruszek, który tylko udaje, że kopie, a wygląda, jakby odganiał jakiegoś niemiłego ratlerka.

To smutny obrazek, tego się nie robi legendzie. Ale ostatecznie sam sobie to zrobił, no bo kto, jeśli nie sam De Niro, jeden z producentów i pomysłodawców projektu, wpadł na pomysł, że zagra mierzącego prawie dwa metry Franka „Irlandczyka” Sheerana i przeprowadzi tę postać zarówno przez sceny, gdy jako dwudziestoparolatek walczy w II wojnie, jak i te, gdy czeka na swój koniec w domu seniora na początku nowego tysiąclecia? Podczas oglądania „Irlandczyka” przypomniał mi się jeszcze inny film, „Witajcie w Marwen”. To opowieść o delikatnym facecie, który po napaści zamyka się w świecie swoich fantazji, gdzie jest nieustraszonym bohaterem otoczonym przez grupę groźnych żołnierek w seksownych mundurach i lateksach. W próbie podjętej przez Scorsese i jego aktorów jest coś podobnego – brutalny upływ czasu sprawił, że zaczęli fantazjować, że ciągle są młodzi. Scorsese w wywiadach sam podkreśla, że jest w takim momencie życia, że musi nauczyć się nie tego, jak żyć, tylko tego, jak umrzeć. Coś jest na rzeczy. „Irlandczyk” najciekawszy jest wtedy, gdy bohaterowie są staruszkami, a film nieubłaganie zbliża się do końca. Scorsese odwleka go tak długo, jak może, desperacko trzymając się opowieści. 

„Irlandczyk”, reż. Martin Scorsese

Będąca osią filmu podróż Sheerana i Russella „McGee” Bufalino, dwóch starych gangsterów ruszających wielkim lincolnem w trasę, w trakcie której kolejne przystanki na drodze ewokują wspomnienia, może odsyłać do „Tam gdzie rosną poziomki” Ingmara Bergmana. Jednak Scorsese odwołuje się w „Irlandczyku” przede wszystkim do swoich filmów. Już pierwsza scena – nakręcone w jednym ujęciu wejście do domu starości, gdzie Sheeran czeka na śmierć – to przecież bezpośrednie nawiązanie do słynnej sceny z „Chłopców z ferajny”, w której młody gangster wchodzi z partnerką do klubu Copacabana. Znaków firmowych słynnego stylu Scorsese jest w „Irlandczyku” więcej: monologi wewnętrzne, szybkie najazdy kamery, przełamywanie czwartej ściany, ujęcia w zwolnionym tempie, zatrzymane kadry, przejścia montażowe przy wybuchających lampach błyskowych. To wszystko tu jest. Są oczywiście też jego wypróbowani aktorzy, na czele z De Niro i Pescim. De Niro po raz kolejny jako gangster odszczepieniec, który nie może należeć do mafijnej rodziny, bo nie ma włoskich korzeni. Pesci znów jako jej prawowity członek, z tą tylko różnicą, że tym razem nie w roli furiata, którzy traci kontakt z rzeczywistością, tylko oazy spokoju, mistrza Yody, który nawraca się na katolicyzm. W tym gabinecie luster, odbijających się w sobie obrazów i cytatów, Scorsese bawi się chyba całkiem nieźle. Mimo upływu lat jest ciągle reżyserem bardzo radosnym. Cieszy go sama możliwość robienia kina, przy użyciu narzędzi, które tak dobrze zna i które tak lubi. To widać, ale to trochę za mało.

W „Irlandczyku” największym problemem jest opowiadana przez Scorsese historia. Choć książka, na której został oparty scenariusz, jest wstrząsająca. „Słyszałem, że malujesz domy” Charlesa Brandta, byłego prokuratora, adwokata i, jak sam o sobie mówi, specjalisty od krzyżowego ognia pytań, złożona jest w większości z rozmów z Sheeranem. Opowiada on Brandtowi niestworzone historie: że od dzieciństwa przysposabiany był przez ojca do bitki, że włóczył się w młodości z wesołym miasteczkiem, że próbował zostać zawodowym futbolistą, że nauczył się ars amandi w ciągu jednej nocy od dwóch rewiowych tancerek, wreszcie że zaliczył czterysta dni w boju w oddziałach dowodzonych przez Pattona, który mówił do swoich żołnierzy, że mają „zabijać i jeszcze raz zabijać”. We wspomnieniach wojennych pojawia się wątek samosądów na niemieckich jeńcach w reakcji na popełnione przez nich zbrodnie; sugestia, że doświadczenia zdobyte w tamtym czasie zmieniły go bezpowrotnie. U Scorsese nie ma ojca, nie ma wesołego miasteczka, genealogii, ktoś tylko mówi do Sheerana: „Słyszałem, że byłeś na wojnie”. Potem wchodzi obrazek z nienaturalnie odmłodzonym De Niro; to nie jest to samo co opowieść gościa, który wspomina, jak uzbrajał więźniów z oswobodzonego obozu koncentracyjnego, żeby rozprawili się ze swoimi oprawcami. A jeśli chodzi o seks, seksu jest w filmie jak na lekarstwo. Postać grana przez De Niro w ogóle nie ma seksualnych potrzeb, przypomina żołnierzyka z ołowiu. 

„Irlandczyk”, reż. Martin Scorsese„Irlandczyk”, reż. Martin Scorsese. USA 2019,  wkinach od 22 listopada 2019Brandt stworzył w swojej książce całkiem wystrzałowy koktajl, obrazy włoskiej kultury mafijnej nakładają się w niej na amerykańską popkulturę, kapitalizm idzie pod rękę z vendettą, honor z łapówkarstwem, zamachy na prezydentów z przewrotami wojskowymi, działalność związkowa z działalnością przestępczą. Sheeran oprócz tego, że był cynglem włoskiej mafii, pracował w związku zawodowym Teamsterów, kierowanym przez Jimmy’ego Hoffę – sam Sheeran opowiada w książce, że do wybrania tej drogi życiowej zainspirował go „Na nabrzeżach” Elii Kazana, legendarny film o pracownikach portowych, których związek zawodowy przejęła mafia.  Sam Hoffa jest postacią fascynującą i paradoksalną – zaczynał w czasach, gdy za działalność związkową dostawało się najczęściej pałą po plecach, skończył jako ofiara zabójstwa na zlecenie. W międzyczasie był szefem Międzynarodowego Związku Teamsterów, do którego należały miliony pracowników. Zarządzał związkowym funduszem emerytalnym, wartym setki milionów dolarów. Włoska mafia traktowała go jak fundusz inwestycyjny. Hoffa, będąc u szczytu, zarabiał tyle co prezydent USA. Ale to tylko jedna strona medalu – po drugiej jest rzeczywistość bez praw pracowniczych, bez emerytur, odszkodowań itd. Hoffa walczył o nie dla związkowców jak bulterier. Ciekawe, jak to wszystko potrafi się zmieniać na przestrzeni kilku dekad. Gdy Danny DeVito kręcił w 1992 roku „Hoffę”, główny bohater, grany przez Jacka Nicholsona, przedstawiany był jako postać bez mała heroiczna. Jasne, widać było, że to krzykacz, uparciuch, megaloman i gbur, ale równocześnie człowiek w całości oddany sprawie, współpracujący z mafią tylko i wyłącznie z pragmatyzmu. U Scorsese Hoffa, bardziej Liberace niż Working Class Hero, dba tylko o siebie, śpi w jedwabnej piżamie. Wcielający się w niego Al Pacino szarżuje, jest to szarża podobna do tej, którą wykonał w „Dicku Tracym”, gdzie grał złego Big Boya Caprice’a. Ślina cieknie mu po brodzie, gdy się zdenerwuje. Gdy z kolei bawi się z dzieciaczkami przyjaciela, wtedy jest pogodnym staruszkiem z reklamy Allegro. Sheeran to ołowiany żołnierzyk, Hoffa wydaje się, że uciekł z kreskówki. 

W książce Brandta pojawiają się również: bracia Kennedy, Dallas, Zatoka Świń, Nixon, Watergate. Praktycznie cała XX-wieczna historia USA. Historia, która rozgrywała się przy współudziale albo na oczach Sheerana. Scorsese próbuje to wszystko wpakować do filmu i choć trwa on trzy godziny z dużym hakiem, zwyczajnie nie starcza mu czasu. Leci po łebkach, historyczne zdarzenia zjawiają się tu na chwilę, funkcjonują trochę jak w „Forreście Gumpie” – jako tło dla bohaterów. Dowód na potwierdzenie tego, że żyli. Ich spojrzenie z kolei nigdy nie sięga dalej niż poza własny nos. I dokładnie to samo jest problemem „Irlandczyka”. Scorsese celebruje swój warsztat, jego aktorzy celebrują swoje najsłynniejsze role. Gdy zaczynają ze sobą się droczyć, obrażać na siebie, coś sobie perswadować, są w swoim żywiole. Te szarże, zasilane przez specyficzną nowomowę mafijną, gdzie „malowanie domów” znaczy „zabijanie na zlecenie”, a „jest jak jest” znaczy „wyrok śmierci”, dzieją się niejako na powierzchni filmu. Odsyłają nie do filmowych postaci, ale do samych aktorów. Delikatnie wyliniałych, życiowo spełnionych kocurów, które przyszły na plac boju wygrzać swoje stare kości.