Mały, czarny kundel z tak nieproporcjonalnie dużymi uszami, że wydaje się, że za chwilę uniosą go one w powietrze i zabiorą gdzieś na inną planetę, z daleka od Polski. Albo jeszcze inny psiak, też mały i nierasowy: biegnie za kilkoma podkulonymi kobietami w poprzek ulicy, na drugą stronę, w bezpieczne, nieostrzeliwane miejsce. Co chwilę pojawiają się w „Powstaniu Warszawskim”, filmie zmontowanym w całości ze starych kronik, tego typu obrazy, jakich nie wymyśliłby żaden scenarzysta. Widzimy mężczyznę zasypiającego w łusce po pocisku, pod gołym niebem, z którego zaraz rozpocznie się kolejne bombardowanie. Pojmanych przez Polaków Niemców, z których część, nie wiadomo dlaczego, wyraźnie się uśmiecha. I całą masę wytwarzanych lub porzuconych przed chwilą przedmiotów, które w tej pożodze zyskują nienaturalną siłę: świetnie zachowane szyldy, reklamujące przybory szewskie albo beczki, emaliowane miski z zupą, wagoniki z chlebem, półbuty, z których ktoś wylewa wodę, czółenka, w których ktoś pokonuje wertepy i leje, czarną opaskę na oko, krzyż na grobie zrobiony z pocisków, wreszcie szeregi kikutów, strzaskanych, przełamanych wpół budynków, z których nic już nie będzie. Gdy dodać do tego trzy konie, które nagle wychodzą z dymu i pojawiają się na tle zrujnowanego miasta, gdzie nie powinno istnieć już żadne życie, robi się naprawdę surrealistycznie.
Intensywność dokumentalnego materiału wżera się w fabułę, rozsadza jej ramy albo wchodzi z nią w niepokojący taniec. Nie mamy tu bowiem do czynienia ze zwyczajnym filmem montażowym, tylko z dziwnym składakiem. Historię Powstania opowiada dwóch fikcyjnych braci, członków Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK. Zza kadru, zza trzymanych przez nich kamer słychać ich głosy. Komentują to, co widzą, zaczepiają ludzi, kłócą się ze sobą. Młodszy z braci żali się, że chciałby być gdzieś indziej albo że jest głodny, starszy mówi mu, żeby lepiej rozstawił statyw. W tle pojawiają się również czytane na głos listy, które starszy z braci wymienia ze swoją dziewczyną. Brzmi to wszystko bardzo porządnie i przykładnie, energia ich słów jest jak z Teleranka: żadnych odstępstw od etykiety, prawie ułańska galanteria.
Aktorzy podłożyli głosy za braci i tych, którzy pojawiali się przed obiektywem filmowców, bo przecież oryginalny materiał tak naprawdę nie miał dźwięku. Wynajęty przez producenta ekspert od czytania z ruchu warg odszyfrował jednak słowa uczestników Powstania zarejestrowanych na taśmie, resztę dopisali scenarzyści. Co ciekawe, szybko okazuje się, że część materiału jest inscenizowana, że żołnierze, którzy ustawiają karabiny maszynowe na pozycjach, rzucają granaty, skradają się w ruinach kościoła, robią to na niby, odtwarzają coś, w czym niedawno uczestniczyli, dla potrzeb kroniki filmowej. Trudno sobie wyobrazić, że ktoś w tamtej rzeczywistości zmuszał kogokolwiek do podobnych praktyk. Jakby ludziom ciągle było mało tego, co się dzieje w ich tragicznym życiu. Obok dużych inscenizacji pojawiają się w filmie też te małe – w jednej scenie widzimy kilku małych chłopców, ale nie kilkunastoletnich, bo przecież ci już walczą w Powstaniu, tylko kilkuletnich, którzy w cieniu walk bawią się w wojnę, ku uciesze dorosłych. Robi to wstrząsające wrażenie i uświadamia, że do pomysłów, by odgrywać pustoszące doświadczenia, Polak przyuczany jest praktycznie od narodzin.
Fikcyjne wątki, dźwięk, którego nie było i nagle jest, to widocznie było za mało, twórcy „Powstania Warszawskiego” postanowili też dodać kolor, zresztą tak naprawdę od koloru cały projekt się zaczął. Na potrzeby filmu pokolorowano 150 tysięcy klatek, żeby było się czym pochwalić, żeby było jak w Hollywood, tym samym Hollywood, o którym marzy jeden z narratorów, świadom tego, że materiał, który zarejestrował, jest naprawdę mocny, więc będzie miał czym zjednać sobie amerykańskich producentów. Czy kolor, do którego filmowcy z Powstania nie mieli dostępu, rzeczywiście dodaje całości mocy? Dodaje, tylko że jest to moc problematyczna. Jedna z uczestniczek Powstania po obejrzeniu filmu powiedziała dla stołecznego radia, że kiedyś, gdy oglądała te archiwalne, czarno-białe nagrania, widziała na ekranie tylko duchy, teraz w kolorze wszystko jest dużo bardziej realistyczne. Ten realizm, polegający przecież także na kolorowaniu rozstrzelanych przez Niemców ludzi, jest jednak podejrzany, bo służy zatarciu granicy między żywymi a zmarłymi. O tej strategii zacierania pisała Maria Janion w „Niesamowitej Słowiańszczyźnie”, przywołała słowa Luisa-Vincenta Thomasa, autora „Trupa”, który opierając się na rozpowszechnionym wśród plemion afrykańskich przekonaniu, pisał: „Zmarli, jeśli nie zostaną oddzieleni od żywych, czynią ich szalonymi”.
W Polsce, zamiast „umiarkowanej pamięci przodków”, mamy nieustającą gorączkę. Zamiast rozmów o przyszłości, rekonstruowanie jak najdokładniej przeszłości. Wszyscy muszą klękać przed historią, modlić się do trupów. Niewiele jest przestrzeni na myślenie i dlatego właśnie o Powstaniu tak często mówi się w zdziecinniały sposób. Już teraz wielu uważa, że tak naprawdę je wygraliśmy; tylko garstka pyta głośno o to, na co swego czasu zwracał uwagę Tomasz Łubieński: dlaczego właściwie świętuje się w Polsce początek Powstania, a nie jego zakończenie, które położyło kres mordowaniu mieszkańców stolicy?
„Powstanie Warszawskie”, Polska 2014,
w kinach od 9 maja 2014 I choć jest w „Powstaniu Warszawskim” wiele dobra, przede wszystkim niemieszczący się w głowie portret miasta i warszawiaków, którzy walczyli albo próbowali przeżyć w cieniu Powstania, złożony z fantastycznych ujęć; i choć jego wymowa jest bardzo gorzka, bo w końcu film pokazuje, że decyzja o rozpoczęciu powstania zaowocowała ruiną miasta i setkami tysięcy zabitych; to trudno opędzić się od myśli, że ten film jest trybikiem w większej machinie, służącej specyficznie pojętej polityce historycznej. Takiej polityce, w której Polacy przyuczani są do narracji wojennej, która bierze sobie za punkt honoru, by na kuriozalne pytanie: „czy poszedłbyś walczyć w Powstaniu, gdyby dzisiaj znowu wybuchło?”, odpowiadano twierdząco. To dzięki niej powstają kolejne powstańcze filmy, komiksy i płyty. Jak tak dalej pójdzie, już za chwilę w słowach Zbigniewa Jasińskiego, pseudonim „Rudy”, deklarującego: „Niechby całe miasto spłonęło. Ta ofiara nie będzie daremna”, nikt nie będzie widział niczego przerażającego.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.