„Po jakiej stronie pan stoi?” – pyta Władysława Strzemińskiego aparatczyk, na co ten mu odpowiada: „Po swojej”. W ustach Bogusława Lindy deklaracja ta jest jak echo, które niesie starą melodię. Andrzej Wajda zdecydował, że trzeba ją przypomnieć. I jakoś tak się stało, że obok „Smoleńska” Antoniego Krauzego „Powidoki” to najbardziej polityczny film w trakcie tegorocznej Gdyni. Wajda mówi w nim: „Zostawcie sztukę w spokoju, nie może ona iść na smyczy władzy, bo zdechnie”. Ciekawe, że Wajda wybrał Strzemińskiego, artystę tak bardzo bezkompromisowego i nieprzejednanego. Autor „Pokolenia” sam przecież niejednokrotnie szedł na kompromisy z władzą. Bez nich nie byłoby jego kina.
Strzemiński mówi „nie”, wycofuje się ze świata, a towarzyszy mu mała dziewczynka w czerwonym płaszczyku, córka jego i Katarzyny Kobro. W tle jest dużo elegijnej muzyki Andrzeja Panufnika. Wajda, choć praktycznie nie dotyka w filmie związku Strzemińskiego z Kobro, nie stara się swojego bohatera wybielać. Widać, że Strzemińskiemu najlepiej jest we własnym mieszkaniu, w którym odgradza się od tego, co budzi w nim niesmak. Choć ludzie, szczególnie młodzi, kochają go, lgną do niego, on sam nikogo specjalnie nie kocha, nawet swojej córki. Gdy umiera jej matka, zostawia ją na pastwę losu, bo liczy się tylko to, żeby móc w spokoju malować i dokończyć „Teorię widzenia” – coś po sobie pozostawić. Jeśli jest to nawet rodzaj pięknoduchostwa, to płaci się za nie okrutną cenę. Komuniści karzą Strzemińskiego za upór, zabierają mu wszystko. Widzimy, jak zatacza się z głodu, jak wylizuje resztki zupy, jak poniża się, żeby znaleźć jakąkolwiek pracę. Bogusław Linda, który doskonale trzyma tę rolę, raz przypomina Jacka z „Kobiety samotnej”, raz Franza Mauera z „Psów”. Jest w nim równocześnie niezależność i bezbronność.
„Powidoki”, reż. Andrzej Wajda
„Powidoki” zostają ustawione przez dwie sceny, rozegrane bez słów, tak charakterystyczne dla Andrzeja Wajdy. W pierwszej wielka płachta ze Stalinem, którą wieszają na kamienicy Strzemińskiego, zasłania wszystkie okna i sprawia, że w mieszkaniu artysty ściany nagle robią się czerwone. Na czerwono barwi się także białe płótno, na którym pracuje Strzemiński. W drugiej schorowany, wynędzniały bohater, podtrzymując się na dwóch kulach, próbuje przygotować wystawę sklepową. Przeciska się między wiszącymi na sznurkach manekinami ostatkiem sił, aż traci równowagę. Upada na podłogę. Leży na niej wśród manekinów, które pociągnął za sobą, i nie może się podnieść. Wygląda, jakby leżał na ponurym wysypisku. Za szybą ludzie idą jak gdyby nigdy nic. Z jednej strony polityka i Polska, z drugiej – chrome ciało. Gdzieś pomiędzy – Władysław Strzemiński.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).