1. Żeby dokończyć napisaną przez Aleksandra Kaczorowskiego biografię Oty Pavla, wsiadłem na rower, potem na prom, przejechałem niejeden kanał, minąłem Ostpark i usiadłem na ławeczce w parku Frankendael. Reportażu wcieleniowego pewnie nigdy nie napiszę; czytania wcieleniowego postanowiłem jednak choć raz w życiu spróbować. Za plecami miałem dziki ogród i buszujące po nim staruszki z uwieszonymi na szyjach wielkimi lornetkami, i dobiegający z daleka hałas dzieci. Przed sobą – oczko wodne. W oczku dwie krzyżówki ścigały się z łyską i przepędzały ją z prawej na lewą. Między nimi pływała wielka ryba, a jakby tego było mało – niebo co jakiś czas przecinał patyk i po chwili lądował z pluskiem w wodzie. Zaraz za nim wskakiwał do niej podobny do diabła tasmańskiego kundelek, który najwyraźniej sam rzucał aport, żeby dać sobie pretekst do kąpieli.
Na zielonej ławce, na której siedziałem – nie wymyślam – ktoś nakleił wlepkę z Johanem Cruijffem przypominającym Dawida Bowie z okładki płyty „Aladdin Sane”. Przed ławką, na drobniutkim żwirze leżało ciało aleksandretty obrożnej, a raczej to, czego nie zdołały zjeść robaki – jej zielone skrzydła. Było rzeczywiście jak w opowiadaniach Oty Pavla. Arkadia i awantura. Przyroda, legenda sportu oraz słońce: „żółty ręcznik frotte, który nas samoczynnie wyciera, do sucha”.
2. Wszystko, co najważniejsze w jego literaturze rozgrywa się w bliskości wody. „Właściwie to nie wiedziałem, dlaczego tak rzekę kocham – zastanawiał się w opowiadaniu „U Proszków po wojnie”. – Może dlatego że jest wolna i nie spętana? Że nigdy się nie zatrzymuje? A może dlatego że szumi i nie daje zasnąć? Może dlatego że jest tu od wieków, albo dlatego że codziennie jej wody umierają gdzieś w dali? Albo dlatego że możesz po niej płynąć i że możesz w niej umrzeć?”.
Świat Pavla wypełniają: spacerowanie wzdłuż potoku, rozbijanie namiotu na polanie, wiosłowanie rzeką, fikołki na łące, wieczorne ogniska, połowy z pokładu łodzi podwodnej, pływanie z daleka od lądu, sekretne wyprawy na wysepkę, drzemki na drzewie, śnienie na jawie o wielkiej rybie. Łowienie brzan, karpi, szczupaków, złotych węgorzy, a potem obtaczanie ich w bułce tartej i smażenie na głębokim tłuszczu. U Pavla zwierzęta się zabija, a potem zjada. Śmierć raz jest oceanem śniętych ryb, sarenką z rozszarpanym gardłem, grupą hitlerowców nad ukochanym stawem; kładzie się cieniem na wspomnieniach narratora, którego można czasami pomylić z narratorem opowiadań Roberta Walsera.
Ten walserowski odzywał się na przykład tak w „Dziwnym mieście”: „Jest rześki poranek i zaczynam maszerować od strony dużego miasta i dużego znanego jeziora w stronę małego, prawie nie znanego jeziora. W czasie wędrówki nie przydarza mi się nic prócz tego wszystkiego, co przydarzyć się może zwyczajnemu człowiekowi w czasie zwyczajnej wędrówki. Mówię paru pilnym żeńcom «dzień dobry», to wszystko; przyglądam się uważnie milutkim kwiatkom, i to też wszystko; spokojnie zaczynam gawędzić ze sobą, i to by było jeszcze raz wszystko”. Kilka powyższych zdań mógłby spokojnie wystukać na maszynie Pavel. Tych dwóch Don Kichotów literatury łączy pozorna naiwność i optymizm, dyletanctwo i niewinność. Choroba i szpital psychiatryczny.
Na swoim najsłynniejszym zdjęciu Walser leży martwy na śniegu w zimowym płaszczu z odrzuconym kapeluszem. Jedno z ostatnich zdjęć Pavla, wykonane na kilka dni przed jego śmiercią – reprodukcja znajduje się w książce Kaczorowskiego – to portret człowieka, którego nalana twarz kształtem przypomina ziemniaka, z bawełnianym kapelusikiem wciśniętym na głowę. I małymi oczami, w których kryje się złość, nuda i smutek. Opuchnięcie twarzy było wynikiem wieloletniej terapii litowej, która zatrzymywała wodę w organizmie – ale tylko dzięki litowi Pavel mógł jako tako funkcjonować. Jego serce stanęło w 31 marca 1973 roku nad ranem w szpitalu. Miał 43 lata.
3. Nie wiadomo, skąd mu się wzięła w życiu literatura; być może ze sportu. Jego ojciec chciał, żeby zdobywał medale albo zajął się handlem. On sam książek nigdy specjalnie nie czytał, nie tylko w dzieciństwie. Jak był już duży, raz zebrał się za klasyków, sprawił sobie trzydzieści tomów, przeczytał wszystko trzy razy, i potem więcej do ksiązek nie wracał. Mówił, że boi się nieuświadomionych wpływów; z Joyce'a się trochę podśmiewał, najbardziej lubił Czechowa. Młodość spędził na świeżym powietrzu – uganiał się za piłką, grał w hokeja, trochę biegał. Potem była wojna i krótka przygoda z górnictwem, po wojnie przez chwilę trenował młodych hokeistów w klubie Sparta Praga, aż trafił do radia, gdzie wkręcił go Arnošt Lustig, pisarz i przyjaciel. Szybko zrozumiał, że nie nadaje się do występów na żywo, nudziło go też trzaskanie suchych depesz i artykułów okolicznościowych.
Najbardziej lubił pisać długie reportaże – pisanie szło mu jednak zawsze jak z kamienia. Chodził wokół maszyny jak rozjuszony byk, skreślał, poprawiał, zaciągał opinii, przygotowywał nowe wersje; mało która gazeta może sobie pozwolić na takie wybryki. Za radą starszego brata zaczął szukać redakcji, gdzie nikt go nie będzie popędzał, w końcu zaczepił się w wojskowym tygodniku „Československý voják”.
Był bękartem. Literaci mówili, że to tylko dziennikarzyna; koledzy z redakcji sportowej, że cierpi na kompleks literata.
4. Nikt tak nie pisał o sporcie, Pavel uczynił z niego prawdziwą sztukę. Brał się za legendy i zupełnie nieznanych sportowców, potrafił pojechać na drugi koniec kraju, żeby napisać o lokalnej drużynie Dukli Zbiroh, bo jej trener obiecał mu słoik z marynowanymi prawdziwkami. Nic sobie nie robił z niepisanych zasad gatunku – do portretu Jiřego Raška, skoczka narciarskiego, wielokrotnego medalisty, użył konwencji bajki. Jej bohaterami oprócz Raški są kibicujące mu kruki i staruszka z chatki u podnóża gór, która poi go smaczną wodą ze studni. W portrecie Emila Zátopka – wybitnego biegacza, nazywanego Czeską Lokomotywą – puszczał wodze fantazji, opowiadając, że został mistrzem, bo robił wszystko inaczej niż pozostali, pozwalał na przykład muchom pić krew, gdy siadały mu na ramieniu. Czy muchy w ogóle piją ludzką krew? Nie ma to najmniejszego znaczenia, Pavel wprowadza je na sceną tak naprawdę po to, żeby opowiedzieć o treningu interwałowym Zátopka, który w tamtych czasach uważany był za czyste szaleństwo, coś sprzecznego naturze. I który przyniósł mu tyle tytułów.
Autora „Pucharu od Pana Boga” nie interesowały jednak medale i rekordy, tylko cierpienie i te momenty, gdy ciało odmawia posłuszeństwa, rozpoczyna się proces starzenia. Ktoś wracający do domu z podkulonym ogonem, świadomy tego, że już nigdy nie zagra w pierwszym składzie; ktoś przysłuchujący się w milczeniu historii o wielkim napastniku, który po paskudnej kontuzji już nigdy nie wrócił do sportu, i nie przyznaje się, że to on jest bohaterem tej opowieści. Kolarz, który zsiada z roweru na trasie, bo zwyczajnie nie ma sił, żeby dalej pedałować. Drugi, który poddaje się w połowie trasy, ale wsiada z powrotem, tylko po to, żeby dotrzeć na metę na szarym końcu. Jest też trzeci, który w trakcie wyścigu idzie popluskać się w wodzie albo wręczyć spotkanej na trasie dziewczynie bukiet bratków.
Bohaterką tych reportaży sportowych jest mordercza praca. W kolejnych tekstach powtarzają się frazy o setkach i tysiącach kilometrów, nieskończonej ilości strzałów albo odbić piłeczki o ścianę stodoły. A to wszystko w czasie wolnym od pracy. Sportowcy portretowani przez Pavla to pracownicy fabryk i wojska, którzy po godzinach poświęcają zdrowie dla sportu i najczęściej nie dostają za to złamanego grosza.
5. „Wytwory swojej pracy uznaję za towar, taki sam jak gwoździe czy jabłka”, pisał w przedmowie do „Jak tata przemierzał Afrykę”. Pavel wierzył w pracę: przeprowadzał wielogodzinne rozmowy ze swoimi bohaterami, zanim cokolwiek o nich napisał. Z kolarzami pokonywał najcięższe wzniesienia, z hokeistami jeździł po lodowisku. Przygotowując się do książki o Dukli Praga, pytał piłkarzy zespołu o wszystko i równoczesnie brał udział w ich treningach, wylewając siódme poty. Narzucił sobie mordercze tempo: chciał się wykazać, nadrobić edukację, i pisać tak, żeby każdy kolejny tekst był lepszy od poprzedniego. Ten styl życia zaprowadził go do nocy, którą opisał w słynnym epilogu do „Śmierci pięknych saren”, pierwszej książki złożonej z tekstów nie poświęconych już sportowi, tylko dzieciństwu, pisanej w ramach terapii:
Dostałem pomieszania zmysłów na zimowej olimpiadzie w Insbrucku. Mózg mi się zaćmił, jak gdyby spłynęła mgła z Alp. Zobaczyłem pewnego pana jako diabła w całej okazałości, miał rogi, kopyta, sierść i wiekowe spróchniałe zęby. Potem poszedłem w góry nad Insbruckiem, żeby podpalić zabudowania wiejskie.
Byłem przekonany, że taka wielka jasność rozproszy mgłę. Wyprowadziłem już krowy i ogiery ze stajni, kiedy dopadła mnie austriacka policja.
Aleksander Kaczorowski „Ota Pavel. Pod powierzchnią”. Czarne, 328 stron, w księgarniach od maja 2018Lekarze stwierdzili zaburzenie afektywne dwubiegunowe, zaaplikowali elektrowstrząsy, zalecili, żeby się nie przemęczał. Szukając w „Pod powierzchnią” punktów zapalnych, które wywołały chorobę, Kaczorowski przytacza taką scenę:
8 lipca 1964 roku Pavel wbiegł do szatni czechosłowackich hokeistów po ich przegranym meczu ze Szwecją. Skacząc z radości, gratulował zawodnikom brązowego medalu. Zdobyli go mimo porażki, dzięki bramkowej przewadze nad czwartą w kolejności Kanadą. Ale sportowcy o tym nie wiedzieli; sądzili, że dziennikarz z nich drwi.
Ktoś krzyknął:
– Do gazu, Żydzie!
Pavel zbladł. Po chwili uśmiechnął się i wyszedł z szatni. Nazajutrz poszedł w Alpy „rozproszyć mgłę”.
Historia Pavla, którego rodzina w rzeczywistości nazywała się Popper, którego starsi bracia przeżyli obozy koncentracyjne, to nie tylko historia stachanowca literatury, to także historia czeskich Żydów – mordowanych w trakcie wojny, przez chwilę zakochanych w komunizmie, potem boleśnie pokaranych za to uczucie; w każdej epoce zmagających się z antysemityzmem.
5. Po pierwszym ataku, który zdarzył się w 1964 roku, już nigdy nie wrócił do dawnej sprawności, dwa lata później przeszedł na rentę, miał wtedy 36 lat. W książce Kaczorowskiego najlepsze są te fragmenty, w których autor opisuje czas choroby Pavla. To wtedy napisał swoje najważniejsze teksty – wymagało to od niego nieludzkiego wysiłku. Lekarze zachęcali go, żeby tworzył, ale nie za wiele – wolno mu było pisać dziennie jedynie 60 linijek tekstu, starał się dzień za dniem, czasem szło mu lepiej, czasem gorzej, częściej gorzej.
Większość tego czasu przebimbałem – wspominał w jednym z listów – siedziałem tylko i myślałem o tym, że życie już się dla mnie skończyło [...]. Ale w końcu usiadłem do maszyny, wystukłem pierwsze zdania, jakoś to idzie... Nie chcę zapeszyć. Może jest w tym jakaś nadzieja. Nadzieja i ratunek. Jeszcze nie przegrałem (w głębi duszy boję się kolejnego ataku).
Choroba zniszczyła Pavlowi jedną karierę, a dała drugą. Nie mógł już przesiadywać w redakcji, mógł za to do woli przesiadywać w swoim pokoju, gdzie mozolnie zapisywał kolejne strony. Było to życie w nieustannym napięciu, zasypianie z siekierą w łóżku, nagłe napady psychotyczne, które sprawiały, że w każdym widział zdrajcę albo żołnierza Wehrmachtu. Uważał, że nia ma w tym niczyjej winy, że to zwyczajny pech i że nie ma sensu „szczekać na księżyc”. Wypchnięty na margines życia, uciekł w przyrodę, próbował zaklinać rzeczywistość, przywoływać te dni z dzieciństwa, gdy było mu dobrze. Wspominał ukochanego ojca, byłego żołnierza Legii Cudzoziemskiej i sprzedawcę odkurzaczy Electrolux, przewoźnika Proszka, właściciela wspaniałego owczarka, który potrafił polować na sarny. Złożył z tych wspomnień kilka tomów opowiadań, którymi zachwycali się zarówno Hrabal, jak i Kundera.
Jeden z jego bohaterów mówił: „I już teraz wiem, że człowiek w swej ciągłej gonitwie i pośpiechu powinien spokojnie wysiąść z zatłoczonego tramwaju, do którego ledwo udało mu się wcisnąć, i pójść na przykład do kawiarni. Że powinien pomachać niebieskim balonikiem na znak, że wciąż żyje”. Próbował. Ciągle snuł plany na przyszłość, rozmyślał nad następnymi książkami. Przekreślił je kolejny atak. Znowu trafił do szpitala i już z niego nie wrócił.
W opowiadaniu „Prawdziwki” pisał z kolei: „Drepcę jak najciszej na końcu rodzinnego orszaku, żeby wszystko widzieć i nic nie przegapić. Za rękę prowadzi mnie kuma z cudownego miasteczka, któremu na imię wyobraźnia. Liście już żółkną, nastaje jesień”. Książka Kaczorowskiego subtelnie odtwarza tę wędrówkę. Najlepiej jednak odtwarzają ją książki samego Pavla.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).